Klub Pickwicka/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Liczni goście, zgromadzeni w salonie, powstali dla przywitania nowoprzybyłych. Gdy odbywały się ceremonjalne formalności przyjęcia, pan Pickwick miał czas obejrzeć obecnych i poczynić wnioski co do ich charakterów i zajęć. Był to rodzaj rozrywki, której chętnie się oddawał, jak i wielu innych wielkich ludzi.
Bardzo stara dama, w ogromnym czepku i jedwabnej, wypłowiałej sukni, zajmowała honorowe miejsce z prawej strony komina. Była to ni mniej ni więcej, jak tylko matka pana Wardle. Liczne dowody, że była dobrze wychowana i że starzejąc się nie zboczyła z dobrej drogi, porozwieszane były na ścianach, w postaci wyszywanych krajobrazów, haftowanych liter, równie starych jak tamte, i czerwonych frendzli, z nowszego nieco okresu. Ciotka-panna, dwie młode panienki i pan Wardle, ugrupowani dokoła starej damy, współzawodniczyli w okazywaniu jej nieustających względów. Jedna trzymała jej akustyczną trąbkę, druga pomarańcz, trzecia flakonik z pachnidłami, sam zaś pan Wardle starannie poprawiał poduszki, na których była wsparta.
Z drugiej strony komina siedział stary gentleman, obdarzony uprzejmą postawą i łysą głową; był to wikary z Dingley Dell; koło niego mieściła się jego żona, zacna, stara kobieta, której czerstwa twarz i ożywione rysy zdawały się świadczyć, że jeżeli była wysoce biegłą w wyrabianiu rozmaitych kordjałów, jak przystoi na dobrą gospodynię, to znała się również i na właściwem ich użyciu. Mały człowieczek, właściciel głowy podobnej do jabłka, rozmawiał w kącie ze starym, tłustym gentlemanem, a dwaj czy trzej inni starcy i tyleż starych pań, siedziało sztywno i nieruchomo na krzesłach, litośnie spoglądając na pana Pickwicka i towarzyszy jego podróży.
„Matko!“ rzekł pan Wardle, mocno natężając głos; „pan Pickwick“.
„Och!“ zawołała stara dama, potrząsając głową, „nie słyszę“.
„Pan Pickwick, babciu“, krzyknęły razem dwie młode panny.
„A!“ odrzekła stara dama, „to wszystko jedno. I tak niewiele dba o taką starą kobietę jak ja; jestem tego pewna“.
„Zapewniam panią“, powiedział pan Pickwick, ujmując rękę starej damy i mówiąc tak głośno, iż łagodna twarz jego nabrała szkarłatnej barwy, „zapewniam panią, iż nic mnie tak nie zachwyca, jak oglądanie, na czele tak pięknej rodziny, osoby w jej wieku, która przytem wygląda tak młodo i zdrowo“.
„Ach!“ zaczęła znowu stara dama, po krótkiem milczeniu, „wszystko to bardzo pięknie, jestem tego pewna, ale nic nie słyszę“.
„Babcia jest teraz źle usposobiona“, rzekła łagodnie miss Izabela Wardle, „ale po niejakim czasie będzie rozmawiać z panem“.
Pan Pickwick okazał znakiem swą gotowość uwzględnienia ułomności wieku; potem odwrócił się i przyjął udział we wspólnej rozmowie.
„Śliczne mieszkanie! Cudna okolica!“ zawołał.
„Prześliczna!“ powtórzyli panowie Snodgrass, Tupman i Winkle.
„O! Pochlebiam sobie!“ odrzekł pan Wardle.
„Panie“, rzekł właściciel głowy podobnej do jabłka, „niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent; doprawdy panie, że niema. Jestem tego pewny, że niema!“
I spojrzał dokoła z miną triumfującą, jakgdyby ktoś zaprzeczał mu gwałtownie i jakgdyby on zmusił go do milczenia.
„Niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent“, po krótkiej pauzie powtórzył raz jeszcze właściciel głowy podobnej do jabłka.
„Wyjąwszy Mullins“, wygłosił uroczyście tłusty gentleman.
„Mullins!“ wykrzyknął pierwszy z głęboką pogardą.
„To bardzo piękna ziemia“, dodał inny tłusty gentleman.
„O! Piękna!“ dorzucił trzeci tłusty gentleman.
„Wszyscy o tem wiedzą“, nadmienił zamaszysty gospodarz.
Właściciel głowy podobnej do jabłka spojrzał z powątpiewaniem dokoła, ale znalazłszy się stanowczo w mniejszości, przybrał minę zapoznanej wyższości i nie powiedział nic więcej.
„O czem mówią?“ zapytała stara dama jednej ze swych wnuczek, głosem mocno podniesionym, gdyż według zwyczaju głuchych nie mogła wyobrazić sobie, by ją mógł kto usłyszeć inaczej.
„O gruntach, babciu“.
„Co mówią o gruntach? Czy co się stało?“
„Nie, nie. Pan Miller mówi, że nasze grunta są gorsze aniżeli w Mullins“.
„Któż to utrzymuje?“ zapytała dama z oburzeniem. „Miller jest samochwał i impertynent, powiedzcie mu to ode mnie“.
Wypowiedziawszy takie zdanie, stara dama podniosła się i spojrzała surowo na delikwenta, nie wątpiąc ani na chwilę, iż mówiła tak, że wszyscy mogli ją słyszeć.
„No! No!“ zawołał pan Wardle, usiłujący naturalnie zmienić temat rozmowy; „co powie pan o wiście, panie Pickwick?“
„Lubię tę grę nadewszystko; ale proszę, byś jej pan nie aranżował dla mnie jedynie“.
„O! Zapewniam pana, że moja matka bardzo lubi wista. Prawda, matko?“
Stara dama, która co do tego punktu była nierównie mniej głucha, odpowiedziała twierdząco.
„Joe! Joe!“ zawołał stary gentleman. „Joe! Przeklęty chłopak!... A! Jesteś! Przygotuj stoły do gry“.
Flegmatyczny młodzieniec postawił dwa stoły; jeden do wista, drugi do „pół do dwunastej“. Do wista zasiedli: pan Pickwick, stara dama, pan Miller i tłusty gentleman. Reszta towarzystwa zajęła się drugą grą.
Wist prowadzony był z całą ścisłością i powagą, jakich wymaga ten uroczysty akt, który, według naszego zdania, niewłaściwie i krzywdząco nazwano grą. Ale przy okrągłym stole weselono się tak hałaśliwe, iż to przeszkadzało widocznie kombinacjom pana Millera. Nieszczęśliwy ten człowiek, nie mogąc zająć się gra jakby należało, popełniał błędy nie do przebaczenia, wzbudzając w wysokim stopniu gniew tłustego gentlemana i w tej samej mierze dobry humor starej damy.
„Aha!“ zawołał pan Miller zwycięskim tonem, biorąc siódmą lewę. „Myślę, że nie można było lepiej zagrać; niepodobna było wziąć ani jednej lewy więcej“.
Stara dama niedługo go pozostawiła w tem szczęśliwem przekonaniu.
„Miller, powinien był bić dzwonkę“, powiedziała, „prawda panie?“
Pan Pickwick skłonił się twierdząco.
Nieszczęśliwy gracz odwołał się do swego partnera, mówiąc z powątpiewaniem:
„Czy tak, panie?“
„Naturalnie“, odpowiedział sucho tłusty gentleman.
„Bardzo tego żałuję“, odrzekł Miller zbity z tropu.
„W samą porę“, mruknął jego partner.
„Dwa honory, to czyni razem osiem“, rzekł pan Pickwick.
Znowu rozdano karty.
„Czy może pan zrobić jeszcze jedną lewę?“ zapytała stara dama.
„Mogę“, odrzekł pan Pickwick. „Dubla, sympl i rober“.
„Nigdy nie widziałem takiego szczęścia!“ zauważył pan Miller.
„Ani ja takich nędznych kart“, dodał tłusty gentleman.
Nastąpiło uroczyste milczenie. Pan Pickwick był ożywiony, stara dama bardzo uważna, tłusty gentleman złośliwy a pan Miller w ciągłej trwodze.
„Jeszcze jedna dubla, panie“, rzekł pan Pickwick.
„Wiem o tem“, odrzekł cierpko tłusty gentleman.
W ciągu drugiej partji, której rezultat był taki sam, pan Miller miał nieszczęście zrobić renons. Tłusty gentleman nie mógł dłużej powstrzymać swego gniewu. Stara dama, przeciwnie, słyszała coraz lepiej, gdy tymczasem pan Miller, zdawało się, był tak mało w swym żywiole, jak delfin w klatce.
Gdy wista skończono, tłusty gentleman usunął się w kąt i tam przesiedział w najzupełniejszem milczeniu dwadzieścia siedem minut, poczem, wyszedłszy ze swego ustronia, podał panu Pickwickowi szczyptę tabaki ze wspaniałomyślnością człowieka, któremu miłość bliźniego nakazuje przebaczać doznane urazy.
Podczas tych wypadków gra przy okrągłym stole szła dalej wesołym trybem. Izabela Wardle stowarzyszyła się z panem Trundle, Emilia Wardle z panem Snodgrassem: pan Tupman z ciotką-panną utworzyli także spółkę co do punktów i wzajemnych grzeczności. Stary Wardle był u szczytu dobrego humoru; prowadził bank tak przebiegle, damy okazywały taką chęć wygrania, że grzmoty śmiechu rozlegały się prawie nieustannie. Była tam stara dama, ciągle płacąca najmniej za sześć kart. Wszyscy śmiali się z tego regularnie za każdym razem, a gdy stara dama, płacąc, krzywiła się, śmiano się jeszcze głośniej. Wtedy twarz jej rozpromieniała się stopniowo i kończyło się na tem, że sama śmiała się w ogólnym chórze. Gdy ciotka-panna dostawała króla do damy, inne panny parskały śmiechem a ciotka-panna wpadała w bardzo zły humor, zaraz jednak czuła rękę pana Tupmana, ściskającą jej rękę pod stołem, i twarz jej wypogadzała się natychmiast; potem przybierała minę, jakby chciała powiedzieć, że marjaż nie był bynajmniej tak daleki, jak sądzono.
Wtedy wszyscy znów śmiać się poczynali, zwłaszcza pan Wardle, którego każdy żart rozweselał przynajmniej w tym stopniu, co najmłodszych.
Pan Snodgrass tymczasem ciągle szeptał do ucha swojej partnerce coś wielce poetycznego, co spowodowało pewnego starego gentlemana do robienia rozmaitych uwag nad stowarzyszeniami w kartach i stowarzyszeniami w życiu, uwag żartobliwych i złośliwych nieco, którym towarzyszyły zerkania, trącania łokciem i uśmiechy. Wesołość grających wzrastała jeszcze wskutek tego; szczególnie zaś cieszyła się żona wzmiankowanego gentlemana.
Pan Winkle od czasu do czasu rzucał żarty, dobrze znane w Londynie, które jednak były nowością na prowincji, a ponieważ wszyscy śmiali się z nich serdecznie i uważali je za doskonałe, pan Winkle jaśniał humorem i sławą.
Zacny duchowny spoglądał na te sceny z zadowoleniem, gdyż dobrego starca cieszył widok tylu szczęśliwych twarzy dokoła; wesołość bowiem, choć hałaśliwa, szła z serca, nie z ust tylko, a na tem właśnie polega prawdziwa, szczera wesołość.
Wśród takich rozrywek wieczór upłynął szybko. Po prostej lecz posilnej wieczerzy zebrano się wkoło kominka; pan Pickwick oświadczył, że nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwym i nigdy nie był tak usposobiony do używania teraźniejszości, niestety! tak szybko przemijającej.
„To właśnie“ — powiedział gościnny gospodarz, który, umieściwszy się wygodnie w pobliżu fotela matki, ujął jej rękę, „to właśnie lubię. — Najszczęśliwsze lata mego życia upływały przy tym starym kominku... Tak jestem do niego przywiązany, że każę rozpalać co wieczór ogień, chyba, że upał czyni to niemożliwem. Stara matuchna, tu obecna, siadywała na tym małym taburecie, gdy jeszcze była dzieckiem. Prawda, matko?“
Łzy, które napływają do oczu na niespodziewane wspomnienie dawnych czasów i minionego szczęścia, spływały po policzkach starej damy, gdy z melancholijnym uśmiechem pochyliła głowę.
„Musi mi pan wybaczyć, panie Pickwick, że ciągle mówię o tej starej dziurze“, podjął po krótkiej pauzie gospodarz. „Ale kocham ją nadewszystko i nie znam innej; stare domy i pola są dla mnie jak żywi przyjaciele, i kościołek obrosły bluszczem również... Nasz doskonały przyjaciel napisał o nim wiersz, gdy przyjechał do nas po raz pierwszy. Panie Snodgrass, czy ma pan co w szklance?“
„Pełno, dziękuję“, powiedział ów gentleman, którego poetycka ciekawość została silnie podrażniona ostatniem zdaniem przedmówcy. „Przepraszam pana, ale pan wspomniał o pieśni o bluszczu.“
„Musi pan zapytać o to naszego przyjaciela, siedzącego tam, naprzeciw“, powiedział gospodarz, pochyleniem głowy znacząco wskazując wikarego.
„Czy wolno mi powiedzieć, że pragnąłbym usłyszeć tę pieśń?“ zapytał pan Snodgrass.
„Co, naprawdę?“ zapytał wikary. „To taka drobnostka! Mogę tylko powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że byłem wtedy bardzo młody. Ale jeżeli pan chce, może ją pan usłyszeć!“
Odpowiedzią był oczywiście szmer zaciekawienia, i stary gentleman zaczął, ponaglany przez żonę, recytować następujące wiersze:
Co stare oplata mury!
Starannie strawę dobiera sobie
W swej celi zimnej, ponurej!
Wszystko w proch zmienić, zetlić się musi,
By mu do smaku przypadło,
A pleśń wiekowa, pleśń dawnych czasów —
Najmilsze jego jadło.
Tam, gdzie już życie zgasło w popiele,
Bluszcz pnie się, — Dziwne, dziwne to ziele!
Rzekłbyś, że leci, choć skrzydeł nie ma,
Lecz serce, jakież ma czułe!
Jak tuli, pieści swojego druha,
Starego dęba-gadułę!
Wesoło błyszczą mu liście szklane
Chociaż pełzanie go trudzi —
Lecz nic to — kiedyś otuli wszystkie
Mogiły pomarłych ludzi.
Tam, gdzie śmierć przeszła na swych wojsk czele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!
Mijają wieki, narody giną
I w grób się kładą miljony.
Ale bluszcz stary nie więdnie nigdy,
Liść jego zawsze zielony.
Tuczy się stary bluszcz jadłem ruin,
Przeszłością tuczy się krwawą:
Gdyż najdumniejszy twór ludzki wkońcu
Dla bluszczu tylko jest strawą.
I tam gdzie Czas w swym królował kościele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!
Kiedy stary gentleman powtórzył wiersz po raz drugi, aby ułatwić panu Snodgrassowi notowanie, pan Pickwick nadał rysom swojego oblicza wyraz największego zainteresowania. Gdy stary gentleman skończył dyktować, a pan Snodgrass schował notatnik do kieszeni, pan Pickwick oznajmił:
„Wybaczy pan, że pozwolę sobie na zrobienie uwagi, pomimo tak krótkiej znajomości. Taki jednak gentleman, jak pan, nie mógł, sądze, pełniąc przez długie lata służbę Bożą, nie zaobserwować wielu scen i wydarzeń godnych zapamiętania“.
„Niejedno, oczywiście, widziałem“, odrzekł stary gentleman. „Ale ludzie i wypadki były, powiedziałbym, natury codziennej i domowej, gdyż sfera mego działania jest bardzo ograniczona“.
„Sądzę, iż zanotował pan wypadek Johna Edmundsa, prawda?“ zapytał pan Wardle, którego pożerała chęć wyciągnięcia na słowa przyjaciela ku zbudowaniu nowych gości. Stary gentleman wolno pochylił głowę na znak potwierdzenia, i już chciał zmienić temat, gdy głos zabrał pan Pickwick:
„Proszę mi wybaczyć, ale czy wolno mi zapytać, kto to był John Edmunds?“
„Właśnie to miałem na końcu języka“, dodał gorąco pan Snodgrass.
„Nie wywinie się pan“, powiedział jowialny gospodarz. „Wcześniej czy później będzie pan musiał zaspokoić ciekawość tych gentlemanów. Radzę skorzystać z miłej sposobności i opowiedzieć to zaraz“.
Stary gentleman uśmiechnął się pogodnie i wysunął nieco swój fotel; całe towarzystwo zbliżyło krzesła, zwłaszcza pan Tupman i ciotka-panna (możliwe, że słuchanie sprawiało im pewną trudność); gdy podano trąbkę starej damie, a pana Millera (który zasnął podczas recytowania wierszy) zbudzono ze snu wymownym kuksańcem, który mu wymierzył eks-partner, tłusty gentleman, stary pan bez dalszych wstępów zaczął poniższe opowiadanie, któremu pozwoliliśmy sobie nadać tytuł:
„Kiedym po raz pierwszy przybył do tego miasteczka“, powiedział stary gentleman, „to jest równo przed 25-ciu laty, najgorzej notowanym między moimi parafianami był człowiek nazwiskiem Edmunds, który dzierżawił małą fermę niedaleko stąd. Był to ponury, zatwardziały leniuch i rozpustnik, okrutny i zawzięty z natury. Z wyjątkiem kilku leniwych i niespokojnych włóczęgów, z którymi łaził po polach lub zalewał pałę w piwiarni, nie miał przyjaciół ani znajomych. Nikt nie chciał mówić z tym drabem, wielu się go bało, a wszyscy nienawidzili go. Kto żyw unikał Edmundsa.
„Człowiek ten miał żonę i jednego syna, który, gdym tu przybył, liczył około 12-tu lat. Trudno wyobrazić sobie ogrom cierpień tej kobiety oraz pogody i pokory, z jaką je znosiła, wreszcie troskliwości, z jaką wychowywał chłopca. Niech Bóg wybaczy mi moją podejrzliwość, jeżeli nie ma ona litości, ale mocno wierzę, że człowiek ów przez wiele lat systematycznie usiłował złamać serce swej żony. Ale ona znosiła wszystko ze względu na malca i, jakkolwiek wielu wyda się to dziwne, ze względu na ojca. Chociaż bowiem był to brutal i okrutnie się z nią obchodził, kochała go niegdyś, a wspomnienie, czem był wtedy dla niej, budziło w jej zbolałem sercu cierpliwość i powolność — uczucia obce wszystkim stworzeniom ludzkim z wyjątkiem niewiast.
„Byli ubodzy. Nie mogło być inaczej skoro człowiek ów wybrał taki sposób postępowania. Ale ciągła i nieustanna praca tej kobiety, od rana do nocy, w świątek i w piątek, broniła ich od ostatecznej nędzy. Za trudy te otrzymywała nędzne wynagrodzenie... Ludzie, którzy mijali ich dom wieczorem, a czasami późną nocą, opowiadali, że słyszeli jęki i szlochy nieszczęśliwej kobiety, oraz odgłosy razów. Nieraz dobrze już po północy chłopczyna pukał do drzwi sąsiada, wysłany przez matkę, która chciała go ochronić przed pijaną furją nieprzytomnego ojca.
„Przez cały ten czas nieszczęśliwa ta kobieta chodziła stale do naszego kościołka, chociaż często nie mogła ukryć śladów znęcań i razów męża. Regularnie każdej niedzieli, zrana i popołudniu, zajmowała tę samą ławkę. Chłopiec siadał przy niej, i chociaż oboje odziani byli ubogo, o wiele gorzej, niż sąsiedzi, którzy byli w gorszej sytuacji, zawsze wyglądali czysto i schludnie. Każdy miał przyjacielski ukłon i uprzejme słówko dla „biednej pani Edmunds“ i często, gdy po nabożeństwie zatrzymywała się, by zamienić z kim kilka słów w aleji brzostowej, prowadzącej do drzwi kościoła, albo z dumą i miłością matczyną patrzyła na swego chłopaka, bawiącego się opodal z towarzyszami, jej stroskane oblicze jaśniało wyrazem głębokiej wdzięczności; miała wówczas uśmiech jeżeli nie wesoły, to w każdym razie spokojny i pogodny.
„Upłynęło pięć czy sześć lat. Chłopak wyrósł na silnego i dorodnego młodzieńca. Czas, który wzmocnił delikatne członki chłopca i nadał męski wygląd jego kształtom, zgiął postać matki i osłabił jej kroki. Ale ramię, w którem powinna była znaleść oparcie, nie podtrzymywało jej. Oblicze, które powinno było ją rozweselać, nie zwracało się do niej. Zajmowała tę samą ławkę. Ale miejsce obok niej było puste. Biblia była przechowywana starannie jak zawsze, odpowiednie miejsca zakreślone, kartki zagięte ale nie miał kto czytać matce Pisma, więc łzy, ciężkie i obfite, padały na księgę i zalewały słowa przed oczyma biedaczki. Sąsiedzi byli uprzejmi jak dawniej. Skończyły się jednak pogawędki w aleji brzostowej... i radosne oczekiwanie szczęścia, które przyjść miało. Nieszczęśliwa kobieta nasuwała głębiej czepek na oczy i szybko odchodziła.
„Czy mam wam powiedzieć, że młodzieniec, spoglądając wstecz na lata swego dzieciństwa (do czego zmuszała go pamięć i sumienie), wracając wspomnieniami do tych chwil, w których nie mógł sobie przypomnieć nic, co nie było, w ten czy inny sposób, związane z długą serją ofiar dobrowolnych, jakie matka przyjmowała na siebie przez wzgląd na niego, z krzywdą i cierpieniem swojem... wszystko dla niego?! Czy mam państwu powiedzieć, że lekkomyślnie lekceważąc jej zbolałe serce, umyślnie nie pamiętając o niczem, co uczyniła dla niego, wdał się ze zdeprawowanymi i zepsutymi ludźmi, i po warjacku, bez opamiętania, zanurzył się w życie, które miało przynieść wyrok śmierci jemu a hańbę jej! Niestety! Taka jest natura ludzka! Domyśliliście się tego zanim wam powiedziałem!
„Miara udręczeń i cierpień nieszczęśliwej kobiety miała się przepełnić. W okolicy popełniono kilka zbrodni. Sprawców niewykryto, więc czelność ich wzrosła. Napad niezwykle śmiały i zuchwały wzmógł czujność. Złoczyńcy nie przeczuwali tego. Młody Edmunds został ujęty wraz z trzema towarzyszami. Schwytano go, aresztowano, stawiono przed trybunał, osądzono na śmierć.
„Dziki i przejmujący krzyk kobiety, który rozległ się w sali sądowej, gdy uroczyście przeczytano wyrok, dotychczas dźwięczy mi w uszach! Krzyk ten przejął strachem serce zbrodniarza. Nie dokonał tego sąd ani wyrok, ani pewność śmierci. Wargi zaciśnięte aż do tej chwili z upartym gniewem, zadrżały i rozchyliły się teraz wbrew jego woli. Twarz nabrała ziemistej barwy. Nogi ugięły się pod zbrodniarzem aż zwalił się na ławę oskarżonych.
„W pierwszym przystępie rozpaczy zbolała matka upadła u moich nóg, gorąco błagając Wszechmocnego, który dotychczas ratował ją w każdem nieszczęściu, aby zabrał ją z tego świata udręki i bólu wzamian za życie jej syna. Potem nastąpił wybuch rozpaczy takiej, jakiej nigdy nie widziałem. Czułem, że od tej chwili serce w niej umarło, ale nigdy nie słyszałem z jej ust skargi...
„Codziennie zjawiała się na dziedzińcu więziennym, gorąco i serdecznie usiłując zmiękczyć syna. Widok ten był zaiste żałosny, bo wszystko okazało się daremnem! Był wciąż ponury, uparty, niewzruszony... Nawet niespodziewana wiadomość, że wyrok śmierci zamieniono na 14 lat zesłania, ani na chwilę nie zmieniła jego ponurej zatwardziałości.
„Ale duch rezygnacji i wytrwania, który tak długo podtrzymywał ją, nie mógł oprzeć się niemocy i chorobom ciała. Zaniemogła. Zwlokła się z łóżka, żeby raz jeszcze odwiedzić syna, ale siły ją zawiodły i bezsilnie upadła na podłogę.
„Wtedy uparty chłód i obojętność młodzieńca wystawione zostały na ciężką próbę. Cios, który weń uderzył, doprowadził go niemal do szaleństwa. Dzień minął... matka nie przyszła. Minął dzień drugi... a ona się nie zjawiła... Zapadł trzeci wieczór a on jej nie widział... A za 24 godziny miał się z nią rozstać — może na zawsze! Dawno wygasłe wspomnienia wirowały mu w mózgu, gdy biegał tam i z powrotem po ciasnym dziedzińcu, jakgdyby to bieganie mogło przyśpieszyć pracę myśli! Ileż goryczy było w uczuciu beznadziejności i rozpaczy, gdy serce pojęło prawdę! Matka, jedyna krewna, leży chora — w odległości mili od tego miejsca! Gdyby był wolny, w jednej chwili znalazłby się przy niej! Biegł do furty i, schwyciwszy za żelazne sztaby z taką siłą, jaką daje rozpacz, potrząsał niemi, tłukł głową o mur, jakgdyby w ten sposób mógł utorować sobie drogę! Ale twardy kamień urągał jego słabym siłom, więc gryzł ręce i płakał jak dziecko.
„Przyniosłem mu do więzienia przebaczenie i błogosławieństwo matki. Zaś jej do łoża zaniosłem jego uroczyste zapewnienie poprawy i gorące modły o przebaczenie. Słuchałem z litością i współczuciem, kiedy skruszony zbrodniarz robił tysiące planów, jaką otoczy ją troskliwością, gdy powróci, ale wiedziałem, że na parę miesięcy przedtem, zanim dojedzie do miejsca swego przeznaczenia, matka jego odejdzie z tego świata.
„Zabrano go tejże nocy. W parę tygodni później dusza nieszczęśliwej kobiety uleciała, ufam i wierzę głęboko — do miejsca wiecznej szczęśliwości. Pochowałem szczątki jej doczesnej powłoki. Na mogile jej nie leży kamień: smutki jej były znane ludziom, zasługi — Bogu.
„Umówiłem się ze skazańcem, zanim go zabrali, że napisze do matki, jak tylko otrzyma pozwolenie, i że list adresowany będzie do mnie. Ojciec stanowczo odmówił widzenia się z synem. Było mu obojętne, czy syn żyje, czy nie. Kiedy minęła prawie połowa czasu, na jaki został zesłany, a ja nie odebrałem żadnej wieści o nim, doszedłem do przekonania że umarł; nie ukrywam: miałem nadzieję, że się tak rzeczywiście stało.
„Edmunds został jednak wysłany daleko wgłąb kraju, do którego go deportowano. Temu, być może, przypisać należy fakt, że chociaż kilka listów wysłał, ani jeden nie doszedł moich rąk. Pozostał na tem samem miejscu przez całe 14 lat. Kiedy się skończył czas kary, wierny swemu postanowieniu i przysiędze danej matce, udał się w powrotną drogę do Anglji i po wielu trudach, piechotą, wrócił do rodzinnej wioski.
„Pewnego pięknego sierpniowego wieczora, była to niedziela, John Edmunds zjawił się we wsi, którą, przed siedemnastu blisko laty opuścił z hańbą i wstydem. Najbliższa droga prowadziła przez cmentarz. Serce mu biło, gdy wszedł na schody. Wysokie stare brzosty zbudziły wspomnienie dawnych lat.. Słońce przeświecało gdzieniegdzie przez gałęzie... Wyobraził sobie teraz, jak trzymając rękę matki, jako mały chłopak, szedł do kościoła. Wspomniał, jak patrzał na jej bladą twarz i jak oczy jej napełniały się łzami, gdy spoglądała mu w oczy... jej gorące łzy, które nieraz spadały mu na czoło... i jak płakał on sam, nie rozumiejąc jednak, jak gorące były jej łzy! Przypomniał sobie, ile razy wesoło biegał po tych ścieżkach z kolegami, odwracając się raz po raz, by pochwycić uśmiech matki i posłyszeć jej miły głos! A potem... jakgdyby nagle z pamięci jego spadła zasłona: zrozumiał niedocenione słowa dobroci, zlekceważone przestrogi, niedotrzymane obietnice, aż serce nie wytrzymało i załamał się...
„Wszedł do kościołka. Nabożeństwo popołudniowe już się skończyło, pobożni wyszli, ale kościół był jeszcze otwarty. Kroki jego dźwięczały głucho pod niskiem sklepieniem. Cisza i spokój świątyni przerażały go prawie. Nic się nie zmieniło... Kościołek tylko wydał mu się mniejszy niż dawniej. Ale stare nagrobki, na które nieraz jako dziecko patrzył z zachwytem, były na dawnem miejscu... mały pulpit z wygniecioną poduszką... Stół Ofiarny, przed którym tyle razy powtarzał przykazania: szanował je jako chłopiec, zlekceważył jako mężczyzna... Zbliżył się do starej ławki. Wydała mu się zimna i opuszczona. Usunięto poduszki, zabrano Biblję... może matka zajmowała inną, uboższą ławkę, a może jest tak schorowana, że nie może chodzić na nabożeństwa. Nie miał odwagi myśleć o tem, czego się obawiał. Poczuł nagły chłód, zadrżał, wyszedł.
„W chwili gdy zbliżył się do drzwi, zobaczył jakiegoś staruszka. Znał go dobrze. Ileż razy przypatrywał mu się, gdy kopał groby na cmentarzu! Jak ten przywita zbrodniarza?
„Stary podniósł oczy, spojrzał w twarz przybysza i z cichem dobry wieczór przeszedł... Nie poznał go!
„Poszedł wdół pagórka, potem przez wieś. Wieczór był ciepły, mieszkańcy siedzieli przed drzwiami domów lub w ogródkach, rozkoszując się piękną pogodą i odpoczynkiem po ciężkim trudzie dnia. Niejedno spojrzenie biegło ku niemu a on patrzył na nich, czy czasem nie odwrócą się, gdy go poznają. Prawie przed każdym domem widział obce twarze. Tu i ówdzie poznawał dawnych kolegów.... znał ich, gdy byli małymi chłopcami, a teraz każdy z nich siedzi w otoczeniu gromadki malców... Tam znowu zobaczył na fotelu staruszka; pamiętał go, jak był młodym i silnym robotnikiem. Ale wszyscy zapomnieli o nim i przeszedł niepostrzeżenie.
„Ostatnie promienie zachodzącego słońca upadły na ziemię, nadając czerwony odcień żółtym łanom zboża i wydłużając cienie drzew. Stanął przed swoim starym domem, domem lat dziecinnych, do którego serce rwało mu się z nieopisaną tęsknotą przez długie miesiące smutków i udręki. Ogrodzenie było niskie (pamiętał jednak, że kiedyś wydawało mu się ogromnie wysokie), spojrzał w ogródek. Nie było w nim, jak dawniej, klombów wesołych kwiatów, ale stare drzewa pozostały te same... i to, pod którem kładł się setki razy, żeby odpocząć po gonitwie w słońcu, pod którem zasypiał szczęśliwym snem dziecka! Z domu dochodziły jakieś głosy. Słuchał, ale dźwięk ich wydał mu się obcy... Były wesołe, a on wiedział, że matka jego nie może być wesoła, zwłaszcza odkąd go zabrano. Drzwi się otworzyły i gromadka dzieci, krzycząc i śmiejąc się, wybiegła z izby. Ojciec z małem dzieciątkiem na ręku zjawił się na progu, więc obstąpiły go klaszcząc w rączęta i prosząc, żeby szedł się z niemi bawić. Skazaniec przypomniał sobie, że na tem samem miejscu on, jako dziecko, chował się przed ojcem... Przypomniał sobie, jak często ukrywał drżącą głowinę pod kołdrą, żeby nie słyszeć głośnych słów, donośnych razów i płaczu matki. I, chociaż jęknął głośno opuszczając to miejsce, pięście miał zaciśnięte i zęby zwarte w dumnej pasji.
„Taki był jego powrót, o którym marzył przez tyle lat, dla którego tyle przecierpiał! Nikt go nie wita, nikt nie ma dlań słowa przebaczenia, nikt mu nie pomoże — i to tutaj, w jego rodzinnej wiosce! Czem wobec tego była samotność w dziewiczych lasach, gdzie nie spotkałeś żywej duszy?...
„Czuł, że na wygnaniu myślał o swojej wiosce takiej, jaką porzucił, nie jaką zastanie. Smutna rzeczywistość przeniknęła mu serce, upadł na duchu. Nie miał odwagi o nic pytać, ani stawić się przed jedynym człowiekiem, który przyjąłby go z miłością i wyrozumieniem. Odszedł wolnym krokiem, unikając gościńca jak zbrodniarz. Skręcił na dobrze znajomą łąkę. Ukrywszy twarz w dłoniach, rzucił się na trawę.
„Nie zauważył, że obok leży jakiś starzec. Łachmany zaszeleściały, gdy się odwrócił, aby spojrzeć na przybysza. Edmunds podniósł głowę.
„Człowiek ów przyjął pozycję siedzącą. Postać miał zgarbioną, twarz w zmarszczkach. Suknie wskazywały, że był pensjonarzem przytułku; wyglądał na bardzo starego, ale miało się wrażenie, że choroby i nałogi wyniszczyły go więcej niż lata. Patrzał surowo na przybysza i, chociaż na pierwszy rzut oka wzrok jego zdawał się jasny, wyczytać w nim mogłeś jakiś nienaturalny lęk. Edmunds wolno podniósł się na kolana, badawczo przyglądając się starcowi. Patrzyli na siebie w milczeniu.
„Stary był upiornie blady. Drgnął i zerwał się na nogi. Edmunds uczynił to samo. Stary cofnął się parę kroków, Edmunds postąpił ku niemu.
„Niech usłyszę twój głos“ powiedział skazaniec grubym, łamiącym się głosem.
„Nie podchodź!“ zawołał stary. Wściekły z gniewu podniósł laskę i uderzył Edmundsa w twarz.
„Ojciec! Djabeł!“ zawołał skazaniec przez zaciśnięte zęby. Jak oszalały rzucił się naprzód i schwycił starego za gardło. Ale był to ojciec, więc ręka opadła...
„Stary wydał przeciągły krzyk, który dźwięczał na pustem polu jak wycie złego ducha. Twarz mu sczerniała. Krew rzuciła się nosem i ustami... upadł na twarz, barwiąc trawę... Pękło mu jakieś naczynie krwionośne — umarł zanim syn zbliżył się do niego...“
„W tym kącie cmentarza“, ciągnął dalej stary gentleman po krótkiej pauzie, „w tym kącie cmentarza, o którym mówiłem, leży pochowany człowiek, który po tem zdarzeniu służył u mnie przez trzy lata. Okazywał szczery żal i skruchę. Był pokorny, jak tylko człowiek pokorny być może. Nikt prócz mnie nie wiedział, skąd przyszedł ani jak się nazywa. Był to nawrócony zbrodniarz, John Edmunds“.