Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział jedenasty.
Opisujący inną podróż i odkrycie starożytnego zabytku, oraz zawierający postanowienie pana Pickwicka asystowania przy wyborach. Rękopis starego księdza.

Całonocny wypoczynek wśród ciszy Dingley Dellu a rano godzina oddychania świeżem i balsamicznem powietrzem wiejskiem, zatarły zupełnie u pana Pickwicka ślady znużenia, jakiego doznało jego ciało, i usunęły niepokój, który poruszył jego umysł. Od dwóch dni znakomity ten człowiek nie widział swych przyjaciół i uczniów, gdy więc, wracając z przechadzki, spotkał panów Winkle i Snodgrassa, błogie wzruszenie, z jakiem podszedł do nich, by powiedzieć im „dzień dobry“, zaledwie zdołałaby pojąć pospolita wyobraźnia. Radość była obopólna. Bo któż, w samej rzeczy, mógł spoglądać na rozpromienione oblicze pana Pickwicka i nie doznać wielkiego wrażenia? A jednak zdawało się, że jakaś chmura zaciemnia czoło jego zwolenników. Mieli miny tajemnicze, niezwykłe a zarazem niepokojące. Wielki człowiek spostrzegł to, ale nie mógł odgadnąć przyczyny.
Uścisnąwszy rękę dwóch młodych ludzi i gorąco wygłosiwszy powitanie, pan Pickwick zapytał:
„Jak się ma pan Tupman?“
Pan Winkle, do którego zwrócone były te wyrazy, nie dał żadnej odpowiedzi. Odwrócił głowę i, zdawało się, pogrążył się w melancholicznem rozmyślaniu.
„Snodgrass“, zaczął znów pan Pickwick z ożywieniem, „jak się ma nasz przyjaciel? Czy chory?“
„Nie“, odparł pan Snodgras i łza zabłysła mu na czułej powiece, jak kropla deszczu na oknie. „Nie, nie jest chory“.
Pan Pickwick spoglądnął kolejno to na jednego, to na drugiego.
„Winkle! Snodgrass!“ zawołał potem, dostatecznie napatrzywszy się, „co to wszystko znaczy? Gdzie nasz przyjaciel? Co się stało? Powiedzcie, błagam was, zaklinam! Ale co mówię? Rozkazuję wam, mówcie!“
W postawie i akcencie pana Pickwicka było tyle godności i powagi, iż niepodobna było opierać się.
„Opuścił nas“, odrzekł pan Snodgrass.
„Opuścił!“ zawołał pan Pickwick.
„Opuścił“, powtórzył pan Snodgrass.
„Gdzie jest?“ zapytał pan Pickwick.
„Możemy tylko czynić pewne przypuszczenia na podstawie tego pisma“, odrzekł pan Snodgrass, wyjmując z kieszeni list i wręczając go swemu mistrzowi. „Wczoraj wieczorem, gdyśmy otrzymali wiadomość od pana Wardle, że powróci w nocy wraz ze swą siostrą, zauważyliśmy, że melancholia, zaciemniająca duszę naszego przyjaciela, jakby się jeszcze powiększyła. Wkrótce znikł. Napróżno szukaliśmy go potem przez cały dzień; wieczorem masztalerz z zajazdu pod „Koroną“ w Muggleton przyniósł ten list. Przyjaciel nasz wręczył go jeszcze rano, ale zalecił go nam oddać dopiero wtedy, gdy cienie nocy osłonią naturę“.
Pan Pickwick otworzył list. Było to pismo pana Tupmana i zawierało co następuje:

„Kochany Pickwicku!
„Ty, który przebywasz w sferach wyższych nad ludzkie słabości, Ty nie wiesz, jaki cios fatalny w nas uderza, gdy opuszcza nas istota cudna i czarowna, gdy staniemy się ofiarą potwora, który ukrywał przewrotność pod maską przyjaźni. Obyś tego nigdy nie zaznał!
„Listy, adresowane do oberży pod „Skórzaną Butelką“ w Cobham w Kent, będą mi odsyłane, jeśli tylko będę żył. Usuwam się z tej części świata, która stała mi się wstrętną. Jeżeli opuszczę świat zupełnie, pożałujcie mnie i przebaczcie mi. Życie, mój przyjacielu, stało się dla mnie nieznośne! Ogień, pałający w naszym wnętrzu, jest jak hak, na którym wisi ogromny ciężar zabiegów i cierpień świata; gdy tego ognia nam zabraknie, ciężar staje się zbyt wielki, byśmy go mogli udźwignąć, i znużeni padamy na ziemię... Możesz to powiedzieć Racheli... Ach! To imię!...

Tracy Tupman“


„Jedziemy natychmiast“, rzekł pan Pickwick, składając list. „W każdym razie nie moglibyśmy tu pozostać po tem, co zaszło; ale teraz obowiązkiem naszym jest wyszukać przyjaciela“.
Wypowiedziawszy te szlachetne słowa, pan Pickwick poszedł do domu.
O jego zamiarze wszyscy wkrótce się dowiedzieli. Prośby gospodarza, by się zatrzymał, były bardzo usilne, ale bezskuteczne. „Ważne sprawy“, odpowiedział, „czynią mój wyjazd niezbędnym“.
Był przy tem stary wikary.
„Więc postanowił pan opuścić nas?“ rzekł do pana Pickwicka, biorąc go na stronę; a gdy filozof odpowiedział twierdząco, dodał:
„Oto“, powiedział stary gentleman, „mały rękopis, który miałem nadzieję sam odczytać panu. Znalazłem go po śmierci jednego z moich przyjaciół, lekarza w szpitalu warjatów w naszem hrabstwie, pośród rozmaitych innych papierzysków, które mogłem wedle uznania przechować lub zniszczyć. Z trudem chce mi się wierzyć, by ten rękopis był niesfałszowany, chociaż wiem z całą pewnością, że to nie jest pismo mego przyjaciela. Jednak, bez względu czy jest to autentyczny utwór manjaka, czy opowieść, oparta tylko na bredzeniu chorego umysłu (co wydaje mi się bardziej prawdopodobne), proszę, przeczytaj pan i sam osądź!“
Pan Pickwick wziął rękopis i pożegnał się z uprzejmym starcem, po tysiącznych zapewnieniach szacunku i poważania.
Daleko trudniej było rozstać się z mieszkańcami Manor Farm, gdzie nasi podróżnicy byli podejmowani z taką gościnnością i takiemi względami. Pan Pickwick ucałował młode panny. Chcielibyśmy powiedzieć, jakgdyby były jego własnemi córkami, ale porównanie to nie byłoby zupełnie dokładne, ponieważ w całowaniu tem było nieco więcej ognia. Uściskał starą damę z synowską czułością i, wsunąwszy do ręki służącym realne dowody swej życzliwości, potrzepał je po rumianych policzkach w sposób wielce patrjarchalny. Następnie jeszcze serdeczniejsze i jeszcze dłuższe oświadczenia wymieniono z samym gospodarzem i panem Trundle. Tymczasem pan Snodgrass znikł i kilkakrotnie trzeba go było wołać zanim wyszedł z ciemnych korytarzy.
Wkrótce potem ukazała się miss Emilja, a oczy jej, zwykle tak błyszczące, były jakby nieco przyćmione. Nakoniec trzej przyjaciele wyzwolili się z miłych objęć gospodarstwa i, oddalając się powoli, rzucali poza siebie czułe spojrzenia. Utrzymują nawet, że pan Snodgrass rzucał w powietrze niezliczone mnóstwo całusów ku jakiemuś białawemu przedmiotowi, poruszającemu się w jednem z okien, aż do chwili, w której na skręcie ulicy stary dom znikł podróżnym z oczu. Przedmiot, o którym mowa, był bardzo podobny do kobiecej chustki.
W Muggleton znajomi nasi wzięli powóz do Rochester, a gdy przybyli do tej miejscowości, boleść ich złagodniała dostatecznie, by mogli zjeść obiad ze smakiem. Wkrótce potem, zasięgnąwszy potrzebnych informacyj o drodze, w którą mieli się udać, wolnym krokiem poszli ku Cobham.
Był prześliczny wieczór czerwcowy. Drogę, wijącą się w cieniu lasu, ożywiał śpiew ptaków i orzeźwiał oddech wiatru, bluszcze i mchy zdobiły pnie starych drzew; ziemię pokrywała zielona murawa, miękka, jak jedwabny kobierzec. Wyszedłszy z lasku, podróżni nasi znaleźli się w otwartym parku, wśród którego wznosił się starożytny zamek, zbudowany w oryginalnym i malowniczym stylu czasów Elżbiety. Piękny i rozległy widok roztaczał się dokoła pomiędzy olbrzymiemi dębami i wiązami; liczne stado sarn pasło się na świeżej łące a od czasu do czasu przestraszona łania przebiegała drogę, lekka jak cień chmury, szybko przesuwającej się po krajobrazie oblanym gorącem światłem słońca.
„Gdyby wszyscy, cierpiący na taką chorobę, jak nasz przyjaciel, schronili się do tej okolicy“, rzekł pan Pickwick, spoglądając dokoła, „to sądzę, że dawne przywiązanie do świata rychłoby im powróciło“.
„I ja tak sądzę“, odpowiedział pan Winkle.
„Doprawdy“, dodał pan Pickwick, gdy po półgodzinnym marszu stanęli we wsi, „doprawdy, że miejsce to, chociaż wybrane przez mizantropa, jest, zdaje się, najpiękniejsze i najponętniejsze ze wszystkich, jakie widziałem“.
Pan Winkle i Snodgrass bez żadnych zastrzeżeń przyłączyli się do tych pochwał.
Wkrótce potem, wypytawszy się o „Skórzaną Butelkę“, podróżnicy nasi skierowali się ku tej oberży, dość dobrej powierzchowności, jak na wiejską gospodę, i poszli dowiadywać się, czy niema tu gentlemana, nazwiskiem Tupman.
„Tomie!“ zawołała oberżystka, „zaprowadź panów do sali“.
Pod przewodnictwem barczystego parobka, trzej przyjaciele weszli do długiego, niskiego pokoju, którego ściany ozdobione były szeregiem starych portretów i obrazów niezgrabnie kolorowanych; dokoła stało mnóstwo skórzanych krzeseł, fantastycznego kształtu i o olbrzymich poręczach. U końca sali wyróżniał się stół, przykryty śnieżnej białości obrusem, przystrojony pulchnym drobiem, smażoną szynką, kuflem świeżego piwa i t. d. Przy tym to ponętnym stole siedział pan Tupman, bynajmniej nie mający miny człowieka, który usunął się od świata.
Ujrzawszy swych przyjaciół, położył nóż i widelec i podszedł ku nim z ponurą twarzą.
„Nie spodziewałem się widzieć was tutaj“, powiedział ująwszy rękę pana Pickwicka. „Bardzo mi miło“.
„Ach!“ zawołał pan Pickwick, siadając i ocierając czoło spotniałe od przechadzki. „Skończ obiad, a potem wyjdziemy razem. Chcę rozmówić się z tobą, z tobą samym“.
Pan Tupman spełnił, co mu zlecono, a pan Pickwick, odświeżywszy się porządnym łykiem piwa, czekał na przyjaciela. Nie więcej jak w godzinę załatwiono się z obiadem, poczem obaj wyszli razem. Przez pół godziny można ich było widzieć, jak chodzili po cmentarzu: przez ten czas pan Pickwick zwalczał postanowienie pana Tupmana. Zbytecznem byłoby przytaczać tu jego argumenty, jakiż bowiem język zdoła oddać wyraz i siłę, które towarzyszyły całej akcji wielkiego mówcy? Niemniej zbyteczne jest mówić o tem, czy pan Tupman był już znudzony samotnością, czy też niepodobieństwem było oprzeć się wymownym naleganiom. Dość, że nie oparł się.
„Niewiele go obchodziło“, mówił, „gdzie będzie wlec nędzne resztki swego istnienia; ale ponieważ jego przyjaciele przywiązują tyle uwagi do jego skromnego współudziału, przystanie na dzielenie z nimi ich prac“.
Pan Pickwick uśmiechnął się, potem wymienili uścisk ręki i powrócili do swych towarzyszy.
W tej to właśnie chwili pan Pickwick zrobił nieśmiertelne odkrycie, które na zawsze pozostanie przedmiotem dumy jego przyjaciół i przedmiotem zazdrości wszystkich badaczy starożytności we wszystkich częściach świata. Wyszli za bramę oberży i, niezważając dokąd idą, oddalili się nieco ode wsi. Gdy wracali, wzrok pana Pickwicka padł na niewielki kamień, rozbity i nawpół zapadły w ziemię przed jedną z chat.
Pan Pickwick zatrzymał się.
„To szczególne!“ powiedział.
„Co tu szczególnego?“ zapytał pan Tupman, pilnie przypatrując się wszystkim otaczającym go przedmiotom, wyjąwszy ten, o który chodziło. „Co to jest?“
Ten ostatni wykrzyknik wyrwał mu się z piersi na widok pana Pickwicka, który, zachwycony odkryciem, ukląkł przed małym kamieniem i chustką ścierał zeń proch.
„Tu jest napis!“ wykrzyknął pan Pickwick.
„Czy być może?“ zawołał pan Tupman.
„Już widzę coś niecoś“, mówił pan Pickwick, trzymając kamień z całą siłą i pilnie przypatrując mu się przez okulary: „widzę krzyż i B., a dalej T. To bardzo ważne!“ ciągnął dalej, wstając. „Jest to napis bardzo starożytny. Tego nie można zaniedbać“.
To rzekłszy, pan Pickwick zastukał do drzwi chaty. Otworzył je wieśniak.
„Mój przyjacielu“, uprzejmym tonem zapytał filozof, „czy nie wiesz, skąd się tu wziął ten kamień?“
„Nie, panie, nie wiem“, odpowiedział grzecznie zapytany. „Był on tu długo przede mną, i dawniej jeszcze, niż pamięta najstarszy człowiek w całej wsi“.
Pan Pickwick z triumfem spojrzał po swych towarzyszach.
„Sądzę, że nie jesteś do niego bardzo przywiązany“, mówił dalej, drżąc z niepokoju. „Nie miałbyś chyba nic przeciwko temu, by go sprzedać?“
„O!... Ale któż go kupi?“ odrzekł wieśniak, z wyrazem twarzy, o którym był pewno zdania, że jest bardzo przebiegły.
„Dam ci za niego natychmiast pół gwinei“, rzekł pan Pickwick, „jeżeli tylko zechcesz wydobyć go z ziemi“.
Gdy wykopano mały kamień przy pomocy łopaty, pan Pickwick z wielką trudnością i ku zdumieniu całej wsi podniósł go własnemi rękami, zaniósł do oberży i, starannie wymywszy, położył go na stole.
Radosne uniesienie pickwickistów nie miało już granic, gdy ujrzeli, że pomyślny skutek uwieńczył ich cierpliwość i wytrwałość, mycie i odskrobywanie.
Kamień był kańciasty i nadtłuczony, litery niekształtne, można jednak było wyczytać następujący fragment napisu:

BJLS
TUMP
SJEG
OZN
AK

Źrenice pana Pickwicka zamigotały rozkoszą, gdy zasiadł przy stole i wzrokiem objął odkopany skarb. Dosięgnął najwyższego celu swej ambicji. W hrabstwie, o którem wiadomo, że posiada liczne zabytki starożytności, we wsi, w której istniały jeszcze pewne ślady dawnych czasów, on, prezydent klubu Pickwicka, odkrył szczególny a ciekawy napis o niezaprzeczonej starożytności, który zupełnie uszedł uwadze wszystkich uczonych, będących tu przed nim. Zaledwie mógł wierzyć własnym zmysłom.
„To“, powiedział, „skłania mię do kroków stanowczych. Jutro wracamy do miasta“.
„Jutro!“ wykrzyknęli jego zwolennicy, pełni uwielbienia.
„Jutro“, powtórzył pan Pickwick. „Skarb ten powinien być bezzwłocznie umieszczony w miejscu, gdzie będzie go można należycie zbadać i dokładnie pojąć. Jeszcze inny powód zmusza mię do tego. Za kilka dni będą wybory do parlamentu w Eatanswill. Pewien gentleman, którego niedawno poznałem, pan Perker, jest ajentem jednego z kandydatów. Będziemy oglądać i studiować scenę, obchodzącą każdego, kto jest Anglikiem“.
„Pojedziemy z panem!“ zawołały razem trzy głosy, będące jakby jednym głosem.
Pan Pickwick powiódł wzrokiem dokoła. Przywiązanie i gorliwość jego uczniów zapaliła mu w łonie ogień entuzjazmu.
Czuł, że był ich mistrzem.
„Uczcijmy!“ zawołał, „uczcijmy to szczęśliwe odkrycie przyjacielską ucztą“.
Ta nowa propozycja również przyjęta została jednogłośnie. Pan Pickwick umieścił ważny kamień w sosnowej skrzynce, którą mu dała oberżystka, usiadł w fotelu, przy wyższym końcu stołu, poczem cały wieczór poświęcono wesołości i rozmowom.
Już minęła jedenasta, godzina niezwykła dla małej wsi Cobham, gdy pan Pickwick udał się do przygotowanego dlań pokoju.
Zapuścił firanki i, postawiwszy świece na stole, począł głęboko zastanawiać się nad wypadkami dwóch ubiegłych dni.
Miejsce i czas nadawały się do tego rodzaju rozmyślań a pana Pickwicka wyrwał z nich dopiero odgłos kościelnego zegara, zwolna wygłaszającego północ. Pierwsze uderzenie obiło mu się o uszy w sposób uroczysty i zarazem ponury; ale gdy zegar umilkł, cisza wydała mu się nieznośna. Miał uczucie, jakby utracił drogiego przyjaciela. Jego nerwy były wzburzone; czuł to; rozebrał się więc prędko, postawił świecę na kominie i położył się.
Wszyscyśmy doświadczali tego nieprzyjemnego stanu, w którym uczucie znużenia walczy napróżno z bezsennością. Taki był stan pana Pickwicka w tej chwili. Przewracał się z boku na bok, uporczywie trzymał oczy zamknięte, jakby w ten sposób chciał zwabić sen: wszystko napróżno. Czy pochodziło to z niezwykłego znużenia, jakiego doświadczył, czy z gorąca, czy od grogu, czy od zmiany łóżka, dość, że sen ciągle odbiegał od jego powiek, a myśli mimowolnie i uporczywie krążyły dokoła okropnych obrazów, które widział w jadalnym pokoju, i starych baśni, opowiadanych w ciągu wieczora. Po półgodzinnych, próżnych usiłowaniach, doszedł do przekonania, że nie zdoła usnąć.
Wstał wiec i ubrał się częściowo. „Wszystko jest lepsze“ pomyślał, „niż leżeć tu, dręczony najstraszliwszemi fantazjami“. Wyjrzał przez okno — było okropnie ciemno. Począł chodzić tam i sam po pokoju — czuł się jednak niezmiernie samotnym.
Już kilka razy odbył drogę od okna do drzwi i z powrotem, gdy nagle przyszedł mu na myśl rękopis wikarego. Doskonała myśl! Choć nie był może bardzo interesujący, mógł go jednak ukołysać do snu. Wyciągnął go więc z kieszeni płaszcza, przysunął mały stolik do łóżka, poprawił światło, włożył okulary i zaczął czytać. Dziwny to rękopis — kartki jego były poplamione i posmarowane. Także tytuł miał w sobie coś niesamowitego, a pan Pickwick nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać strwożonych spojrzeń po pokoju. Po chwili zastanowienia zrozumiał jednak nierozsądność poddawania się takim uczuciom; znów poprawił światło i zaczął czytać, co następuje:

Rękopis warjata.

Tak! Warjat! Przed kilku laty serce moje zmartwiałoby na dźwięk tego wyrazu! Dźwięk ten zbudziłby we mnie strach, który nachodził mnie czasami... Krew z sykiem i drżeniem przeciskała mi się wtedy przez żyły aż na skórze występowały zimne krople potu i dzwoniły, tłukąc się o siebie, drżące ze strachu kolana. Teraz go lubię!! To piękne przezwisko. Pokażcie mi monarchę, którego gniewne zmarszczki czoła budzą kiedykolwiek strach równy jak błysk oczu warjata, — którego topór i stryczek byłyby równie pewne jak uścisk warjata. Ho! ho! wielka to rzecz — być wariatem! Żeby na ciebie patrzano przez żelazne kraty, jak na dzikiego lwa! Szczerzysz zęby, wyjesz przez całą, długą noc, wesoło dzwonisz ciężkiemi kajdanami, przewracasz się i koziołkujesz po sianie przy dźwiękach tej dziarskiej muzyczki! Hurra! Niech żyje Dom Wariatów! Och, niezwykłe to miejsce!
Pamiętam dni, kiedym się bał, że jestem obłąkany. Kiedy budziłem się ze snu i padałem na kolana, błagając, żeby mi oszczędzono przekleństwa mego rodu... kiedy unikałem szczęścia i wesołości... kiedy ukrywałem się w samotności, przez długie milczące godziny śledząc postęp, jaki robiła gorączka w moim zniszczonym mózgu. Wiedziałem, że obłęd wmieszał mi się w krew, wżarł się w szpik kości, że poprzednie pokolenie uniknęło zarazy, i że ja jestem pierwszy, w którym ona znowu odżyje! Wiedziałem, że tak być musi: że tak zawsze było i będzie. I kiedym, wciśnięty w ciemny kąt gwarnego pokoju, patrzał, jak ludzie szepcą i zwracają na mnie oczy, wiedziałem, że rozmawiają o człowieku skazanym, skazanym na szaleństwo. I uciekałem, by myśleć w samotności.
Czyniłem tak latami. Długie, długie były to lata... Noce bywają tu długie, czasami bardzo długie — ale są niczem w porównaniu z niespokojnemi nocami i strasznemi snami, jakie przeżywałem wtedy. Na samo wspomnienie robi mi się zimno. Wielkie, ponure postacie z chytremi kpiącemi twarzami pełzały po kątach pokoju, i pochylały się nocami nad mojem łóżkiem. Kusiły mię, żebym zwarjował... Szeptały mi, że posadzka w starym domu, w którym umarł mój dziadek, przesiąknięta jest jego krwią, przelaną jego własnemi rękami w przystępie szaleństwa. Zatykałem uszy palcami, ale krzyczały mi nad głową, aż cały pokój drżał od ich wrzasków, że w pokoleniu poprzedzającem dziadka obłęd zcichł, ale że dziadek żył długie lata z rękoma przykutemi do ziemi, z obawy, żeby nie rozszarpał sam siebie w kawały. — Wiedziałem, że mówią prawdę, wiedziałem dobrze. Dowiedziałem się o tem dawno, chociaż starali się to ukryć przede mną. Ha! ha! Byłem chytry! Za chytry dla nich, chociaż uważali mię za warjata.
Nareszcie przyszło to na mnie. Nie rozumiem czego się bałem. Teraz mogłem dopiero żyć między ludźmi, śmiać się i bawić się z nimi w najlepsze! Wiedziałem, że jestem obłąkany, ale oni nawet nie podejrzewali tego! Jakże się cieszyłem na myśl, że splatałem im figla za te wszystkie szepty, za te miny, kiedy jeszcze nie byłem obłąkany! Wtedy tylko bałem się, że zwariuję! Jakże śmiałem się wesoło sam przed sobą na myśl, że tak doskonale umiem zachować tajemnicę! Ze moi kochani przyjaciele opuściliby mię natychmiast, gdyby dowiedzieli się prawdy! Wstrzymałem się, żeby nie krzyczeć z uniesienia, kiedy, jedząc obiad z którymś przyjaciół, przychodziło mi nagłe na myśl, jakby ten człowiek zbladł i szybko uciekł, gdyby wiedział, że jego drogi przyjaciel jest warjat! Że posiada on całą siłę warjata i połowę chęci zatopienia ostrego noża w jego sercu! O, to było wesołe życie.
Posypały się na mnie bogactwa, otoczył mię dobrobyt. Używałem. A radość moja tysiąckrotnie zwiększała świadomość, że dobrze ukrywam tajemnicę... Odziedziczyłem majątek. Prawo — nawet sokolookie prawo pozwoliło się oszukać i oddało sporne tysiące w ręce warjata! Gdzież był spryt ludzi zdrowych na umyśle?! Gdzież zręczność prawników, umiejętność wynajdywania kruczków?! Chytrość warjata oszukała wszystkich.
Miałem pieniądze. Jak ubiegano się o moje względy! Traciłem je. Jak mię za to chwalono! Jak ci trzej pyszni bracia poniżali się przede mną! Stary, siwowłosy ojciec również. Co za nagła zmiana! Tyle szacunku! Tyle przyjaźni! — Ubóstwiał mię! Stary miał córkę, młodzi siostrę, wszyscy pięcioro byli niezamożni. Ja byłem bogaty. Kiedy ożeniłem się z panienką, widziałem uśmiech triumfu na twarzach jej ubogich krewnych. Zastanawiali się nad swoim chytrem planem i piękną nagrodą, jaka ich spotka. To ja mogłem się uśmiechać! Uśmiechać? Śmiać się mogłem i rwać włosy, i tarzać się po ziemi z uciechy! Nie zastanawiali się nad tem, że wydali ją za warjata.
Stój! Gdyby wiedzieli — czy byliby ją oszczędzili? Szczęście siostry przeciw pieniądzom szwagra... Piórko, które rzucam na wiatr, przeciw ciężkim kajdanom, zdobiącym moje ciało...
W jednem dałem się podejść... pomimo całej swojej chytrości. Gdybym nie był obłąkany — chociaż my, warjaci, jesteśmy sprytni, pomimo to czasami dajemy się oszukać, — wiedziałbym, że lepiej byłoby dla dziewczyny, gdyby złożyli ją w ciasnym i zimnym grobie, niż to, że wprowadziłem ją jako godną zazdrości małżonkę do mego bogatego, kapiącego od złota domu. Wiedziałbym, że serce jej należy do innego, do ciemnookiego chłopca, którego imię szepnęła kiedyś w niespokojnym śnie. I wiedziałbym, że ją poświęcono, aby ochronić od nędzy siwowłosego starca i trzech pysznych braci!
Nie pamiętam dziś postaci ani twarzy, ale wiem, że była prześliczna. Wiem. W ciche księżycowe noce, kiedy budzę się ze snu a wszystko wkoło mnie dyszy spokojem, widzę ją, jak stoi bez ruchu w kącie mojej celki... Wysmukła postać z długiemi, czarnemi włosami, spływającemi po plecach. Nieziemski powiew rozwiewa jej sploty a oczy, utkwione we mnie, nie drgają i nie zamykają się...
Ha! Krew nabiega mi do serca, gdy to piszę! To postać jej! Twarz jest bardzo blada, a oczy wielkie, szkliste! Znam je dobrze... Postać ta nie rusza się nigdy. Nigdy nie marszczy się ani nie drży, jak ci wszyscy, którzy zapełniają ten dom... ale jest dla mnie straszliwsza od nich, straszliwsza nawet od upiorów, które straszyły mię przed wielu laty. Przychodzi wprost z grobu... i tak przypomina śmierć...
Przez rok blisko patrzyłem, jak twarz ta blednie. Przez rok blisko patrzyłem na łzy, spływające po smutnych policzkach. I nigdy nie znałem powodu. Wreszcie odkryłem go. Nie kochała mię nigdy. Nie myślałem, że jest inaczej! Ale ona nienawidziła mojego bogactwa, gardziła dobrobytem, którym ją otoczyłem. Tego nie oczekiwałem! Kochała innego. To nigdy nie przyszło mi do głowy. Dziwne uczucie ogarnęło mię i myśli, narzucone tajemną siłą, wirowały mi w mózgu. Nie nienawidziłem jej, chociaż nienawidziłem chłopca, którego wciąż opłakiwała. Litowałem się — tak, litowałem się nad marnem życiem, na które skazali ją jej zimni i pyszni krewni! Wiedziałem, że nie może żyć długo, ale myśl, że przed śmiercią da życie innej istotce, z góry skazanej na zagładę, istotce, napiętnowanej od urodzenia szaleństwem — przyspieszyła moją decyzję. Postanowiłem ją zabić.
Przez wiele tygodni myślałem o truciźnie. Potem o rzece, potem o ogniu. Piękny byłby to widok, nasz wielki dom w płomieniach, i żona warjata rozsypująca się w popiół! Jakieby to było zabawne! Wyznaczonoby wielką nagrodę za wyratowanie jej i zdrowy na umyśle człowiek rzuca się w płomienie — a wszystko przez chytrość warjata! Często myślałem nad tem, ale wkońcu porzuciłem ten plan. Och, ta radość ostrzenia brzytwy, — dzień po dniu próbowanie ostrza, rozkosz myślenia, jaką zada ono ranę.
Wreszcie upiory, które tyle razy szeptały mi już nad uchem, że czas nadszedł, włożyły mi do rąk otwartą brzytwę. Ująłem ją mocno. Ostrożnie wyszedłem z łóżka i pochyliłem się nad moją śpiącą żoną. Twarz miała ukrytą w dłoniach. Usunąłem je delikatnie... opadły na piersi... Płakała... ślady łez widniały jeszcze na policzkach. Była spokojna i pogodna... Nawet uśmiechała się, kiedy na nią spojrzałem. Delikatnie położyłem jej dłoń na ramieniu. Drgnęła. To nie był sen... drzemała... Nachyliłem się bliżej. Krzyknęła i zbudziła się.
Jeden ruch mojej ręki, a nigdy z ust jej nie wyrwałby się jęk ni krzyk. Ale ja stropiłem się — cofnąłem się. Oczy jej utkwione były we mnie. Nie wiem dlaczego, ale lękałem się, bałem się tych oczu! Wiłem się pod ich spojrzeniem. Wstała z łóżka wciąż patrząc na mnie. Drżałem. Nie śmiałem się ruszyć. Brzytwę trzymałem w ręku. Skierowała się ku drzwiom. Odwróciła się i oderwała oczy od mojej twarzy. Urok przestał działać. Podbiegłem i schwyciłem ją za ramię. Krzycząc upadła na podłogę.
Teraz mogłem ją spokojnie zabić. Ale w domu powstał hałas. Słyszałem odgłosy kroków na schodach. Schowałem brzytwę, otworzyłem drzwi i głośno wołałem o pomoc.
Weszli, podnieśli ją i ułożyli na łóżku. Leżała bez ducha przez wiele godzin. A kiedy wróciło jej życie, spojrzenie i mowa, rozsądek opuścił ją i zaczęła dziko majaczyć.
Sprowadzono lekarzy. Wielcy panowie, którzy zajeżdżali przed mój dom doskonałemi powozami zaprzężonemi we wspaniałe konie, w asyście wytwornej służby. Przez wiele tygodni nie odstępowali jej łoża. Zwołali wielkie konsyljum, naradzali się przyciszonemi i uroczystemi głosami. Jeden z nich, najznakomitszy i najmądrzejszy, wziął mię na stronę i ostrożnie przygotował na cios: oznajmił mnie, warjatowi, że żona moja jest obłąkana. Stał blisko mnie w otwartem oknie, patrzył mi w oczy, dotykał mego ramienia. Bez wysiłku mogłem go wyrzucić na ulicę. Byłaby to znakomita zabawa. Ale chodziło mi o moją tajemnicę, więc pozwoliłem mu odejść. W parę dni później powiedzieli mi, że muszę ją otoczyć specjalną opieką! Ja! Wyszedłem w otwarte pole, gdzie nikt nie mógł mię słyszeć, i śmiałem się do rozpuku!
Umarła nazajutrz. Siwowłosy starzec poszedł za nią do grobu. Dumni bracia wyleli parę łez nad ciałem tej, której cierpienia śledzili za życia, jakby mieli żelazne nerwy! Wszystko to było strawą dla mojej tajemnej radości: jadąc do domu śmiałem się za moją białą chustką, aż łzy nabiegały mi do oczu!
Ale chociaż dopiąłem celu i zabiłem ją, niespokojny byłem i nieswój. Czułem, że tajemnica moja musi się niedługo wydać. Nie mogłem ukryć dzikiej radości i zadowolenia, które gotowało się we mnie i kazało mi, gdy sam byłem w domu, skakać, klaskać w ręce i głośno krzyczeć. Kiedy wychodziłem i patrzyłem na ludzi, albo w teatrze, kiedym słuchał muzyki i patrzyłem na tańczących, rozpierała mnie taka radość, że gotów byłem rzucić się między nich i szarpać ich w kawały. Alem zaciskał zęby. Mocno opierałem się nogami o podłogę. Wpijałem ostre paznogcie w ręce. Ukrywałem radość. Nikt nie wiedział jeszcze, że byłem warjatem.
Pamiętam — jest to jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam — bo teraz mieszam rzeczywistość ze snami, mam ciągle mnóstwo do roboty, ciągle mi się spieszy i nie mogę oddzielić snu od rzeczywistości — taka dziwna mieszanina się z nich wytworzyła — pamiętam, jakem się ostatecznie zdradził. Ha! Ha! Zdaje mi się, że jeszcze teraz widzę ich przerażone spojrzenia, czuję łatwość z jaką odtrącam ich, siłę z jaką waliłem pięściami w ich pobladłe twarze... A potem uciekłem szybko jak wicher — a oni z krzykiem biegli za mną. Kiedy dziś pomyślę o tem, czuję w sobie siłę olbrzyma. Patrzcie, jak te żelazne sztaby gną się w moich rękach. Mógłbym je zgiąć łatwo jak gałązkę, ale tyle tu jest długich galeryj i tyle drzwi, nie wiem czy nie zbłądzę. Ale nawet gdybym się wydostał, wiem, że na dole są żelazne drzwi i wrota, że je zamykają. Wiedzą, jaki ja jestem mądry warjat, są dumni, że mię tu mają, chcą mię pokazywać innym!
Niech sobie przypomnę. Tak. Wychodziłem. Wróciłem do domu. Późno. Najdumniejszy z trzech braci czekał na mnie. „Walne sprawy“, powiedział. Dobrze pamiętam. Nienawidziłem tego draba całą nienawiścią warjata. Wiele, wiele razy ręce mię swędziły, by z nim skończyć! Powiedziano mi, że przyszedł. Szybko pobiegłem na górę. Chciał mi powiedzieć słówko. Odesłałem służbę. Było późno. Zostaliśmy sami. Pierwszy raz!
Z początku starannie odwracałem od niego oczy; wiedziałem, że myśli (jakże mię to cieszyło!) iż szaleństwo pali się w nich jak ogień. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Wreszcie przemówił. Moje hulanki i dziwne uwagi, na które pozwalałem sobie bezpośrednio po śmierci jego siostry, obrażają jej pamięć. Łącząc rozmaite szczegóły dochodzi do przekonania, że ją krzywdziłem. Pragnie wiedzieć, czy postanowiłem nadal obrażać jej pamięć i hańbić jej rodzinę. Pytanie to każe mu zadać jego mundur, który nosi!
Człowiek ten miał jakiś urząd w armji, kupiony za moje pieniądze i nieszczęście jego siostry. Człowiek ten stał na czele sprzysiężenia, które miało mię usidlić i zagrabić moje dobra. Ten człowiek był głównem narzędziem przy zmuszaniu jego siostry do poślubienia mnie! Dobrze wiedział, że serce oddała tamtemu chłopcu! Jego mundur! Była to liberja jego degradacji! Utkwiłem w nim oczy, nie mogłem inaczej, ale nie powiedziałem ani słowa.
Zauważyłem zmianę, jaka zaszła w nim pod mojem spojrzeniem.
Był odważny, ale krew odpłynęła mu z twarzy i odsunął swoje krzesło. Przysunąłem swoje. Gdy się zaśmiałem... było mi bardzo wesoło... zauważyłem, że drży. Bał się mnie.
Bardzo kochałeś siostrę póki żyła“, powiedziałem. „Bardzo“.
Obejrzał się niepewnie. Widziałem, że chwycił za poręcz krzesła.
Ty łotrze!“ krzyknąłem. „Znam cię! Odkryłem twoje piekielne zamiary! Wiem, że serce oddała innemu zanim zmusiłeś ją do poślubienia mnie! Wiem! Wiem!
Krzyczałem raczej niż mówiłem. Czułem, jak ogień biegnie mi przez żyły, a dobrze znane upiory szepcą, żebym mu wyrwał serce.
Niech cię piekło pochłonie!“ zawołałem i rzuciłem się na niego. „Zabiłem ją! Jestem warjat! Giń! Krwi! Krwi! Chcę twojej krwi!“
Odbiłem krzesło, którem rzucił we mnie ze strachu. Zwarłem się z nim, z hałasem upadliśmy na posadzkę.
Piękna to była walka. Bo był wysoki, silny, i walczył o życie. A ja, silny jak każdy warjat, pragnąłem go zabić. Wiedziałem, że niema siły równej mojej, nie myliłem się. Nie myliłem się — znowu! Chociaż warjat! Bronił się coraz słabiej. Ukląkłem na nim. Dwiema rękami ścisnąłem mu gardło. Twarz jego stała się purpurowa. Oczy wyszły z orbit... Wywieszony język zdawał się urągać mi... Ścisnąłem silniej...
Drzwi otworzyły się nagle. Z hałasem wbiegli jacyś ludzie. Krzyczeli do siebie głośno, żeby ująć warjata.
Tajemnica się wydała. Teraz walczyłem o swobodę i wolność. Zerwałem się, zanim ktoś zdążył dotknąć mię ręką, rzuciłem się między napastników, utorowałem sobie drogę silnem ramieniem, jakgdybym miał topór w ręku. Dobiegłem do drzwi. Zbiegłem ze schodów. W jednej chwili byłem na ulicy.
Biegłem szybko. Nikt nie śmiał mię zatrzymać. Słyszałem za sobą odgłos biegnących kroków, zdwoiłem szybkość. Ale słabłem coraz bardziej i wkońcu czułem, że umieram. Alem pędził przez błota i strumyki, przez płoty i mury, z dzikim krzykiem, który podchwytywały dziwaczne istoty, uwijające się koło mnie, aż zapełniło się niemi całe powietrze... Czułem, że płynę na ramionach demonów, a demony niesie wiatr, że płynę z taką szybkością, że mi się aż w głowie mąci... Wreszcie rzuciły mię z rozmachem na ziemię... Kiedym się rozbudził, znalazłem się w tej oto celi, dokąd słońce zagląda rzadko, a księżyc czasami, tylko po to, by wyraźniej rysowały się cienie i ciemne postacie po kątach. Kiedy leżę i nie śpię, słyszę dziwne krzyki i jęki ze wszystkich stron. Co to jest — nie wiem. Nie wydaje ich jednak ta blada postać... Ani ich nie słyszy... Od wczesnego zmierzchu do pierwszego brzasku stoi nieruchomo w tem samem miejscu, słuchając muzyki moich żelaznych kajdan i patrząc, jak rzucam się na mojem posłaniu ze słomy...
Rękopis kończył się następującym dopiskiem — inną ręką:
„Nieszczęśliwy, którego szaleństwo zostało opisane powyżej, służyć może za smutny dowód, do jak zgubnych rezultatów prowadzi źle w dzieciństwie skierowana energja oraz wybryki młodości, pociągające za sobą konsekwencje, których nigdy niepodobna naprawić. Bezmyślne hulanki, zabawy i wybryki lat młodzieńczych spowodowały gorączkę i delirjum. Pierwszym przejawem tego ostatniego było dziwaczne przypuszczenie, oparte na dobrze znanej teorji medycznej, gorąco bronionej przez jednych a zwalczanej przez innych, że obłęd był dziedziczny w jego rodzinie. Rezultatem tego było stałe zamroczenie umysłu, chorobliwe zaćmienie, które ostatecznie przeszło w ostry szał. Mamy pewne dane, by przypuszczać, że opis wypadków, aczkolwiek zmienionych w chorobliwej wyobraźni, odpowiada rzeczywistości. Dziwnem się tylko wydaje tym, którzy znali wybryki jego młodości, że namiętność, niekontrolowana przez rozsądek, nie doprowadziła go do wielu innych, równie okropnych czynów“.
Świeca zgasła panu Pickwickowi w chwili, gdy skończył czytać rękopis wikarego. Ponieważ zgasła nagle, bez uprzedniego drżenia i skwierczenia, wywarło to niemile wrażenie na filozofie. Szybko zrzucił te części ubrania, które był włożył na siebie, gdy się zerwał ze swego niewygodnego łóżka, i, obejrzawszy się dokoła z niepokojem, wskoczył do łóżka, poczem natychmiast zasnął.
Gdy się obudził, było już późno a słońce wspaniale świeciło w jego sypialni. Smutek, który go tak dręczył z wieczora, znikł zupełnie wraz z ciemnością nocy; myśli i uczucia pana Pickwicka były tak wesołe, jak sam poranek. Po należytem śniadaniu, czterej filozofowie, w towarzystwie człowieka niosącego kamień w sosnowej skrzynce, skierowali się ku Gravesend, skąd rzeczy swe wysłali do Rochester. Około pierwszej stanęli w Gravesend (rzeczy kazali już z Rochester wysłać do Londynu) i szczęśliwym trafem znaleźli jeszcze miejsca w dyliżansie tak, że cali i zdrowi stanęli w swem rodzinnem mieście tego jeszcze wieczora.
Trzy czy cztery dni następnie upłynęły na niezbędnych przygotowaniach do podróży do miasta Eatanswill; ale ponieważ ważna ta wyprawa wymaga osobnego rozdziału, więc pozostałego tu miejsca użyjemy na skreślenie w niewielu słowach historii zabytku, odkrytego przez pana Pickwicka.
Z pamiętników klubu dowiadujemy się, że pan Pickwick mówił o swem odkryciu na ogólnem zebraniu klubu, które odbyło się nazajutrz po jego przybyciu i na którem zachwycił umysły swych słuchaczy mnóstwem genjalnych i uczonych pomysłów, dotyczących treści napisu. Z pamiętników dowiadujemy się także, że pewien zręczny artysta wykonał rysunek kamienia, który potem odlitografowano i przedstawiono Królewskiemu Towarzystwu Badaczy Starożytności w Londynie, tudzież innym uczonym towarzystwom; że zazdrość i współzawodnictwo zrodziły mnóstwo zdań sprzecznych z sobą w tym względzie; że sam pan Pickwick napisał broszurę, obejmującą dziewięćdziesiąt sześć stronic bardzo drobnego druku, w której znaleźć można dwadzieścia siedem stronic rozmaitych wersyj napisu. Dalszem następstwem tego było, że trzech członków klubu wydziedziczyło swych pierworodnych synów i zapisało im tylko prawnie zastrzeżonego szylinga, a to dlatego, ponieważ ważyli się podać w wątpliwość archeologiczną wartość odkrycia; że pewien entuzjastyczny zwolennik badań nad starożytnościami pozbawił się życia z rozpaczy, gdyż nie mógł odgadnąć sensu napisu; że pan Pickwick mianowany został członkiem siedemnastu uczonych towarzystw, tak krajowych, jak i zagranicznych, za dokonanie powyższego odkrycia; że żadne z siedemnastu uczonych towarzystw nie mogło zrozumieć w napisie ani joty, i dlatego wszystkie zgodziły się na to, iż zabytek jest niezmiernie ciekawy.
Prawda, że pan Blotton (nazwisko jego będzie w wiecznej pogardzie u wszystkich uprawiających to, co jest tajemnicze a szczytne), że pan Blotton, powiadamy, drobiazgowy i niedowierzający, jak zwykle umysły pospolite, pozwolił sobie zapatrywać się na całą sprawę z punktu zarazem ubliżającego jak i śmiesznego. Pan Blotton, w nikczemnym zamiarze zaćmienia świetnego imienia Pickwicka, przedsięwziął we własnej osobie podróż co Cobham a po powrocie pozwolił sobie ironicznie oświadczyć w klubie, iż widział wieśniaka, u którego kupiono kamień, że człowiek ten uważał go rzeczywiście za stary, ale najuroczyściej zaprzeczał starożytności napisu i zapewniał, że sam wyrył w wolnych chwilach te niekształtne litery, które poprostu znaczyły Bil Stumps (takie nosił nazwisko), jego znak. Pan Blotton dodawał, że Stumps, niebardzo biegły w ortografii, porozdzielał niewłaściwie wyrazy.
Członkowie klubu Pickwicka, jak się można było tego spodziewać po tak znakomitem i uczonem stowarzyszeniu, wysłuchali tej historji z pogardą, na jaką zasługiwała; następnie wypędzili upartego nieuka Blottona, panu Pickwickowi zaś ofiarowali złote okulary, jako dowód swego uwielbienia i zaufania. W uznaniu tego, pan Pickwick kazał wymalować się w całej postawie i w sali zgromadzeń klubu zawiesić ten swój portret, którego, nawiasem mówiąc, nie miał żadnej ochoty potem usunąć, gdy jego model po kilku latach znacznie się postarzał.
Pan Blotton został wydalony, ale nie przyznał się do przegranej. Siedemnastu towarzystwom uczonym przesłał on broszurę, w której powtórzył wyżej przytoczoną historię i dość jasno udowodnił, że członków wszystkich siedemnastu uczonych towarzystw uważa za wielkich niedołęgów.
Na taką bezczelną konkluzję siedemnaście towarzystw opanowało zrozumiałe oburzenie i pojawiło się mnóstwo nowych broszur. Uczone towarzystwa zagraniczne korespondowały z uczonemi towarzystwami krajowemi; uczone towarzystwa krajowe przetłumaczyły na język angielski broszury zagranicznych towarzystw uczonych; uczone towarzystwa zagraniczne przetłumaczyły na wszelkie języki broszury uczonych towarzystw krajowych i tak to zaczął się ów uczony spór, znany całemu światu pod nazwą „kontrowersyj pickwickowskich“.
Potwarcze usiłowania, których celem było przyćmienie pana Pickwicka, spadły na głowę nikczemnego ich twórcy. Siedemnaście uczonych towarzystw jednogłośnie uznało, że uparty Blotton był niczem więcej jak tylko zarozumiałym nieukiem, i napisały przeciw niemu niezliczone mnóstwo pamfletów. Koniec końcem, sam kamień istnieje dotąd, nieczytelny pomnik wielkości pana Pickwicka i drobiazgowości jego antagonistów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.