Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szeni płaszcza, przysunął mały stolik do łóżka, poprawił światło, włożył okulary i zaczął czytać. Dziwny to rękopis — kartki jego były poplamione i posmarowane. Także tytuł miał w sobie coś niesamowitego, a pan Pickwick nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać strwożonych spojrzeń po pokoju. Po chwili zastanowienia zrozumiał jednak nierozsądność poddawania się takim uczuciom; znów poprawił światło i zaczął czytać, co następuje:

Rękopis warjata.

Tak! Warjat! Przed kilku laty serce moje zmartwiałoby na dźwięk tego wyrazu! Dźwięk ten zbudziłby we mnie strach, który nachodził mnie czasami... Krew z sykiem i drżeniem przeciskała mi się wtedy przez żyły aż na skórze występowały zimne krople potu i dzwoniły, tłukąc się o siebie, drżące ze strachu kolana. Teraz go lubię!! To piękne przezwisko. Pokażcie mi monarchę, którego gniewne zmarszczki czoła budzą kiedykolwiek strach równy jak błysk oczu warjata, — którego topór i stryczek byłyby równie pewne jak uścisk warjata. Ho! ho! wielka to rzecz — być wariatem! Żeby na ciebie patrzano przez żelazne kraty, jak na dzikiego lwa! Szczerzysz zęby, wyjesz przez całą, długą noc, wesoło dzwonisz ciężkiemi kajdanami, przewracasz się i koziołkujesz po sianie przy dźwiękach tej dziarskiej muzyczki! Hurra! Niech żyje Dom Wariatów! Och, niezwykłe to miejsce!
Pamiętam dni, kiedym się bał, że jestem obłąkany. Kiedy budziłem się ze snu i padałem na kolana, błagając, żeby mi oszczędzono przekleństwa mego rodu... kiedy unikałem szczęścia i wesołości... kiedy ukrywałem się w samotności, przez długie milczące godziny śledząc postęp, jaki robiła gorączka w moim zniszczonym mózgu. Wiedziałem, że obłęd wmieszał mi się w krew, wżarł się w szpik kości, że poprzednie pokolenie uniknęło zarazy, i że ja jestem pierwszy, w którym ona znowu odżyje! Wiedziałem, że tak być musi: że tak zawsze było i będzie. I kiedym, wciśnięty w ciemny kąt gwarnego pokoju, patrzał, jak ludzie szepcą i zwracają na mnie oczy, wiedziałem, że rozmawiają o człowieku skazanym, skazanym na szaleństwo. I uciekałem, by myśleć w samotności.
Czyniłem tak latami. Długie, długie były to lata... Noce bywają tu długie, czasami bardzo długie — ale są niczem w porównaniu z niespokojnemi nocami i strasznemi snami, jakie przeżywałem wtedy. Na samo wspomnienie robi mi się zimno. Wielkie, ponure postacie z chytremi kpiącemi twarzami pełzały po kątach pokoju, i pochylały się nocami nad mojem łóżkiem. Kusiły mię, żebym zwarjował... Szeptały mi, że posadzka w starym