Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stój! Gdyby wiedzieli — czy byliby ją oszczędzili? Szczęście siostry przeciw pieniądzom szwagra... Piórko, które rzucam na wiatr, przeciw ciężkim kajdanom, zdobiącym moje ciało...
W jednem dałem się podejść... pomimo całej swojej chytrości. Gdybym nie był obłąkany — chociaż my, warjaci, jesteśmy sprytni, pomimo to czasami dajemy się oszukać, — wiedziałbym, że lepiej byłoby dla dziewczyny, gdyby złożyli ją w ciasnym i zimnym grobie, niż to, że wprowadziłem ją jako godną zazdrości małżonkę do mego bogatego, kapiącego od złota domu. Wiedziałbym, że serce jej należy do innego, do ciemnookiego chłopca, którego imię szepnęła kiedyś w niespokojnym śnie. I wiedziałbym, że ją poświęcono, aby ochronić od nędzy siwowłosego starca i trzech pysznych braci!
Nie pamiętam dziś postaci ani twarzy, ale wiem, że była prześliczna. Wiem. W ciche księżycowe noce, kiedy budzę się ze snu a wszystko wkoło mnie dyszy spokojem, widzę ją, jak stoi bez ruchu w kącie mojej celki... Wysmukła postać z długiemi, czarnemi włosami, spływającemi po plecach. Nieziemski powiew rozwiewa jej sploty a oczy, utkwione we mnie, nie drgają i nie zamykają się...
Ha! Krew nabiega mi do serca, gdy to piszę! To postać jej! Twarz jest bardzo blada, a oczy wielkie, szkliste! Znam je dobrze... Postać ta nie rusza się nigdy. Nigdy nie marszczy się ani nie drży, jak ci wszyscy, którzy zapełniają ten dom... ale jest dla mnie straszliwsza od nich, straszliwsza nawet od upiorów, które straszyły mię przed wielu laty. Przychodzi wprost z grobu... i tak przypomina śmierć...
Przez rok blisko patrzyłem, jak twarz ta blednie. Przez rok blisko patrzyłem na łzy, spływające po smutnych policzkach. I nigdy nie znałem powodu. Wreszcie odkryłem go. Nie kochała mię nigdy. Nie myślałem, że jest inaczej! Ale ona nienawidziła mojego bogactwa, gardziła dobrobytem, którym ją otoczyłem. Tego nie oczekiwałem! Kochała innego. To nigdy nie przyszło mi do głowy. Dziwne uczucie ogarnęło mię i myśli, narzucone tajemną siłą, wirowały mi w mózgu. Nie nienawidziłem jej, chociaż nienawidziłem chłopca, którego wciąż opłakiwała. Litowałem się — tak, litowałem się nad marnem życiem, na które skazali ją jej zimni i pyszni krewni! Wiedziałem, że nie może żyć długo, ale myśl, że przed śmiercią da życie innej istotce, z góry skazanej na zagładę, istotce, napiętowanej od urodzenia szaleństwem — przyspieszyła moją decyzję. Postanowiłem ją zabić.
Przez wiele tygodni myślałem o truciźnie. Potem