Klub Pickwicka/Rozdział czternasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział czternasty.
Zawierający krótkie opisanie towarzystwa zgromadzonego pod „Srebrnym pawiem“, a przytem historję opowiedzianą przez komiwojażera.

Po napatrzeniu się na walki i kłopoty życia politycznego, zawsze z nową przyjemnością zwracamy następnie uwagę na spokój życia prywatnego. Chociaż w rzeczywistości pan Pickwick nie bardzo się trzymał tej lub owej partji, roznamiętniał go jednak do pewnego stopnia entuzjazm Potta, jak to widzimy z opisu czynności wyborczych, któreśmy opowiedzieli według jego pamiętnika. Podczas gdy pan Pickwick tem był zajęty, pan Winkle nie pozostawał bezczynny. Poświęcał on cały swój czas przechadzkom i małym romantycznym wycieczkom z panią Pott, gdyż, jak tylko nadarzała się sposobność, miła ta dama nie zaniedbywała szukać ulgi w nudnej jednostajności, na którą narzekała tak gorzko. Gdy pan Pickwick i pan Winkle w ten sposób zupełnie zaaklimatyzowali się w domu redaktora, panowie Tupman i Snodgrass musieli z konieczności radzić sobie jak mogli. Niewiele zajmując się sprawami publicznemi, dla urozmaicenia wolnych chwil, musieli uciekać się do rozrywek, jakie można było znaleść pod „Srebrnym pawiem“. Rozrywki te stanowiła niewinna gra w karty na pierwszem piętrze i gra w kręgle na tylnem podwórzu. Dzięki poświęceniu Sama, podróżni nasi zostali stopniowo wtajemniczeni w sposoby takiego przepędzenia czasu, daleko bardziej abstrakcyjne, aniżeli przypuszczają ludzie pospolici. W ten sposób skracali długie godziny bezczynności, chociaż po większej części pozbawieni byli towarzystwa pana Pickwicka. Zwłaszcza wieczory pod „Srebrnym pawiem“ szczególnie podobały się dwom przyjaciołom i miały dla nich tyle ponęt, iż mieli dość sił, by oprzeć się usilnym zaproszeniom wymownego, chociaż gadatliwego dziennikarza. Wieczorami mianowicie w kawiarni hotelowej zbierało się kółko oryginałów, których charaktery i maniery dawały panu Tupmanowi szerokie pole do spostrzeżeń, a mowy ich i czyny zwykle notował pan Snodgrass.
Większość ludzi zdaje sobie po największej części sprawę z tego, co rozumie się przez kawiarnię. Kawiarnia pod „Srebrnym pawiem“ nie wyłamała się z pod ogólnych reguł. Był to wielki pokój, którego skąpe umeblowanie wyglądało niewątpliwie lepiej, gdy było nowe. Ciekawa kolekcja krzeseł, o kształtach dziwacznych a rozmaitych, ustawiona była dokoła wielkiego stołu na środku sali i dokoła mnóstwa małych stołów okrągłych, kwadratowych i trójkątnych, podłoga zaś pokryta była tureckim dywanem, którego rozmiary miały się tak do powierzchni pokoju, jak damska chusteczka po podłogi hallu. Ściany ozdobione były trzema wielkiemi mapami geograficznemi i szeregiem rozmaitych płaszczów pozawieszanych na kołkach. Na kominku leżała książka pocztowa, historja hrabstwa Kent bez okładek, śmiertelne szczątki pstrąga w szklanej trumnie i drewniany kałamarz z kawałkiem pióra i połową opłatka do pieczętowania. Bufet miał zaszczyt dźwigać mnóstwo rozmaitych przedmiotów, pomiędzy któremi szczególną uwagę zwracały: bardzo brudny gąsior, dwa czy trzy bicze, tyleż płaszczów podróżnych, noże, widelce, a przedewszystkiem musztarda. Nakoniec atmosfera zgęszczona dymem tytuniowym nadawała brunatną barwę wszystkim przedmiotom, głównie zaś czerwonym i zapylonym firankom, smutno wiszącym u okien.
Tam to panowie Tupman i Snodgrass pili i palili tytoń wieczorem po wyborach, wraz z wielu innymi chwilowymi mieszkańcami zajazdu.
„No, panowie“, zawołał ex abrupto słuszny i barczysty mężczyzna, około czterdziestki, posiadający jedno tylko, ale czarne oko, błyszczące złośliwością i dobrym humorem. „No panowie! Nasze szlachetne zdrowie! Zawsze taki toast wznoszę w kompanji, ale w głębi mej duszy piję za zdrowie Marji. Prawda, Marjo?...“
„Daj mi pan pokój! Szkaradny pan jesteś“ odpowiedziała służąca, której widocznie pochlebił ten komplement.
„Nie odchodź, Marjo“, zaczął znowu jednooki.
„Daj mi pan pokój, jest pan impertyment“.
„Nie płacz, gdy będziesz zmuszona mnie porzucić, Marjo“, mówił dalej mężczyzna o jednem oku, gdy dziewczyna wychodziła z pokoju; „zaraz pójdę cię odszukać, nie martw się moja droga...“ Mówiąc to, mrugnął samotnem okiem w stronę kompanji, ku wielkiemu zadowoleniu pewnego podeszłego gentlemana z glinianą fajką i twarzą, jednakowo zakopconemi.
„Kobiety, to dziwne stworzenia“, rzekł człowiek z twarzą zakopconą po chwili milczenia.
„O! Wielka prawda!“ zawołał inny jegomość o twarzy miedzianorudej, ukrytej poza cygarem.
Po tych filozoficznych uwagach, nastąpiło znów milczenie.
„A jednak, wiecie panowie, są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“, zaczął znów człowiek o jednem czarnem oku, nakładając z powagą ogromnych rozmiarów holenderską fajkę.
„Czy pan żonaty?“ zapytała zakopcona twarz.
„O ile wiem, nie“.
„Domyślałem się“.
Mówiąc to człowiek o zakopconej twarzy wpadł w wielką wesołość, spowodowaną własną odpowiedzią; naśladował go w tem gentleman o głosie łagodnym i spokojnej twarzy, który uważał za swój obowiązek przytakiwać każdemu zapatrywaniu.
„A jednak, panowie“, rzekł poetyczny pan Snodgras, „kobiety są rozkoszą i radością naszego istnienia“.
„To prawda“, odpowiedział gentleman o łagodnej twarzy.
„Kiedy są w dobrym humorze“, dodała twarz okopcona.
„O! Wielka prawda“, rzekł gentleman łagodny.
„Odrzucam to zastrzeżenie!“ zaczął znów pan Snodgrass, którego myśli nagle przeniosły się do Emilji Wardle. „Odrzucam je z pogardą. Pokażcie mi mężczyznę, któryby powiedział cokolwiek przeciw kobietom, a ja śmiało oświadczę, że nie jest mężczyzną“. Wymawiając te wyrazy, pan Snodgrass wyjął z ust cygaro i gwałtownie uderzył w stół zaciśniętą pięścią.
„Tęgi argument!“ rzekł łagodny gentleman.
„Zawierający twierdzenie, któremu zaprzeczam“, przerwała twarz okopcona.
„I w tem, co pan mówisz, jest także bez wątpienia wiele prawdy“, odrzekł łagodny.
„Zdrowie pańskie!“ zaczął znów kupiec o jednem oku, zwracając się przyjaźnie do pana Snodgrassa.
Pickwickista odpowiedział na tę grzeczność jak należało.
„Lubię słyszeć dobre argumenty“, mówił dalej komiwojażer, „argumenty dobitne, jak pański. To bardzo budujące. Ale ta mała dyskusja o kobietach przypomina mi pewną historię, którą słyszałem od mego wuja. I dlatego to właśnie powiedziałem przed chwilą, iż są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“.
„Chciałbym usłyszeć tę historję“, rzekł gentleman o miedzianorudej twarzy poza cygarem.
„Naprawdę?“ zapytał komiwojażer i począł palić fajkę z wielką gwałtownością.
„I ja także“, dodał pan Tupman, który po raz pierwszy przemówił, a zawsze chętnie powiększał bagaż swego doświadczenia.
„I pan także? Dobrze! Opowiem ją panom. Ale to nie warte zachodu, bo jestem pewny, że nie dacie jej wiary“.
Podczas gdy kupiec mówił to, jego samotne oko mrugało szczególnie tajemniczo.
„Jeżeli pan mię zapewni, że prawdziwa, to, naturalnie, będę wierzył“, rzekł pan Tupman.
„Dobrze, pod tym warunkiem opowiem ją. Czyście słyszeli kiedy o handlowym domu Bilson i Slum? Zresztą czyście słyszeli czy nie, to mniejsza, gdyż panowie ci dawno już usunęli się od interesów. Już minęło ośmdziesiąt lat od czasu, jak historia ta wydarzyła się pewnemu komiwojażerowi tego domu; był on bliskim przyjacielem mego wuja, a wuj mój opowiadał ją mi prawie temi samemi słowami, jak ją teraz usłyszycie. Dał jej tytuł:

Opowieść komiwojażera.

Pewnego wieczora w zimie, w chwili gdy zmrok zapadał, możnaby było widzieć na drodze, przechodzącej przez płaszczyznę Marlborough, jednokonkę a w tej jednokonce człowieka, popędzającego swą zmęczoną klacz. Mówię, że możnaby było widzieć i nie ulega żadnej wątpliwości, że widzianoby, gdyby tylko przechodziła tamtędy jakaś osoba, któraby nie była ślepa. Ale było tak zimno, ciemno i słotno, że, wyjąwszy deszcz, który padał, ani psa nie było na dworze. Jeżeliby jaki komiwojażer z tych czasów spotkał był tę małą jednokonkę z czarnem pudłem i czerwonemi kołami, tę klacz bulaną, długonogą i kapryśną, — od pierwszego rzutu oka powiedziałby, że powożącym tym ekwipażem był niezawodnie Tom Smart, z wielkiego domu handlowego Bilson i Slum z Cateaton-Street w City, ale ponieważ nie było tam żadnego komiwojażera w pobliżu, nikt więc nie wiedział, dlaczego Tom Smart, jego czarna jednokonka, czerwone koła i kapryśna klacz jednostajnie kusztykali teraz razem, zachowując tę tajemnicę, od której niktby zresztą nie zmądrzał. Nawet na tym smutnym świecie wiele jest miejsc, nierównie weselszych, aniżeli płaszczyzna Marlborough, gdy wieje wiatr gwałtowny. Jeżeli dodacie do tego ponury wieczór zimowy, drogę błotnistą i nierówną, deszcz zimny i gęsty, i drogą doświadczenia sprawdzicie to wszystko na własnej osobie, to pojmiecie całą siłę obrazu.
Wiatr nie wiał ani w oczy, ani ztyłu, chociaż i to już źle, ale wpoprzek drogi, ukośnie pędząc deszcz, jak linie nakreślone w naszych zeszytach, byśmy należycie pochylali litery. Gdy na chwilę przycichł, podróżnik poczynał sobie roić że, wycieńczony gwałtownością, (wiatr nie podróżnik) ustał na koniec. Ale puff! i znowu zaczynał ryczeć i świstać w oddali, staczać się z pagórków, gnać po płaszczyźnie i, przybliżając się ze wzrastającą gwałtownością, wirować dokoła bryczki i konia, ciskać w oczy i w uszy kłębami ostrego i zimnego deszczu, wilgotny i lodowaty swój oddech wdmuchiwać aż do szpiku kości, potem popędziwszy dalej, ryczeć i gwizdać, jakby naigrawając się z ludzkiej słabości i pyszniąc się swoją potęgą.
Bułana klacz babrała się w błocie, zwiesiwszy uszy i od czasu do czasu potrząsając głową, zapewne dla wyrażenia wstrętu, jakiem przejmowało ją w najwyższym stopniu nieuprzejme zachowanie się żywiołów. Ale ciągle szła dobrym krokiem. Wtem, usłyszawszy nadlatujący zdala wicher, zatrzymała się nagle, rozstawiła cztery nogi i mocno oparła się o grunt, by nie być zdmuchniętą. Widocznie wskutek specjalnej łaski Opatrzności tak sobie postąpiła, gdyż bryczka była tak lekka, Tom Smart tak drobny, a kapryśna klacz tak zmęczona, że raz pochwyceni przez huragan, wszystko troje niezawodnie potoczyliby się, jedno przez drugie, aż do samych krańców ziemi, albo tam, gdzieby ich wiatr zagnał. Otóż, przyjmując jedno czy drugie przypuszczenie, bardzo jest prawdopodobne, że w obu wypadkach ani kapryśna klacz, ani Tom Smart, ani szara jednokonka o czerwonych kołach, nigdyby się już wówczas na nic zdać nie mogli.
„Na moje strzemiączka i moje faworyty”! zawołał Tom Smart (miewał on czasami brzydki zwyczaj klęcia), „na moje strzemiączka i moje faworyty!” zawołał Tom. „Jeśli to nie piękny czas, to niech mnie djabli roztrzęsą!”
Zapytacie mię zapewne, dlaczego Tom Smart, który i tak już był dostatecznie roztrzęsiony, wyraził życzenie, by został raz jeszcze poddany podobnemu procesowi. Nie wiem dlaczego, wiem tylko, że Tom Smart tak się wyraził, a przynajmniej opowiadał memu wujowi, że się tak wyraził, co na jedno wychodzi.
„Niech mnie djabli roztrzęsą!” rzekł Tom Smart, a klacz chrapnęła, jak gdyby najzupełniej podzielała to zdanie.
„No, stara!” zaczął znów Tom, głaszcząc jej szyję końcem bicza, „niedaleko ujedziemy tej nocy. Zatrzymajmy się lepiej w pierwszej z brzegu oberży. A więc, moja stara, im prędzej pobiegniesz, tem prędzej będzie koniec temu utrapieniu. Hej! hej! Wio! Wio!”
Czy kapryśna klacz do tego stopnia przywykła do głosu swego pana, iż rozumiała jego myśli, czy też uważała, że zimniej jest stać na miejscu, aniżeli iść, tego powiedzieć nie mogę; ale to pewna, że, zaledwie Tom przestał mówić, podniosła uszy i poczęła biec. Kłusowała tak szybko i tak wstrząsała jednokonką, iż Tom co chwila oczekiwał, kiedy czerwone koła rozsypią się a on sam wpadnie w rozmokłą ziemię. Chociaż dobrze powoził, nie był jednak w stanie wstrzymać jej biegu, aż do chwili, w której zmyślne stworzenie samo zatrzymało się przed oberżą na prawo od drogi, około dwóch mil od pagórków Marlborough.
Podróżny nasz, kładąc bicz i oddając lejce parobkowi stajennemu, uważnie wpatrywał się w dom. Był to dziwny, stary budynek z małych kamieni ciosowych, ujętych w belki składane na krzyż. Okna z ostremi daszkami wychodziły na drogę, drzwi były niskie, a żeby wejść do domu, trzeba było zejść pod ciemny ganek po dwóch dość stromych schodach, zamiast iść do góry, jak się to teraz praktykuje. Ale pomimo to, oberża miała przyjemny wygląd; z okna w sali wybiegało wesołe światło, łyskające na drodze aż do przeciwległego płotu; i inne jeszcze światło, to drżące i słabe, to żywe i jasne, błyszczało z poza zasuniętych firanek okna tejże sali: miła wskazówka, że paliło się na kominie. Rozpatrzywszy się w tych drobnych znamionach okiem doświadczonego podróżnika, Tom zeskoczył tak lekko, jak tylko mu pozwalały nawpół przemarzłe członki, i wszedł do domu.
Nie upłynęło kilka minut, a już siedział w sali, naprzeciw bufetu, koło dobrego ogniska na który składała się mała miara węgla kamiennego i chrustu w takiej ilości, że można było zrobić zeń dziesięć bardzo przyzwoitych pęków. Paliwo to, nawalone do połowy komina, skrzyło się, trzaskało i buchało z hałasem, któryby wystarczył do rozgrzania serca każdego rozsądnego człowieka. Miłe to było ale nie na tem koniec: oto zwinna, młoda dziewczyna, bystrooka i o zgrabnej nóżce, rozścielała na stole obrus doskonałej białości. Więcej jeszcze: Tom z nogami w pantoflach wspartemi na kominie, plecami zwrócony do otwartych drzwi, widział w zwierciadle nad kominkiem prześliczną perspektywę bufetu, z ponętnym szeregiem serów, szynek, wędlin i butelek ze złotemi napisami, słojów z marynatami i konserwami, a wszystko to ustawione było na półkach w sposób nadzwyczaj nęcący. Otóż wszystko to było bardzo ponętne; ale jeszcze i nie na tem koniec, bo za bufetem zasiadła do herbaty ponętniejsza nad wszystko wdówka, przy najpiękniejszym małym stoliczku, obok najcudniejszego ognia, jaki sobie można wyobrazić, a wdówka ta, mająca zaledwie czterdzieści osiem lat i o twarzy tak pociągającej jak bufet sam, była widocznie panią i właścicielką oberży, najwyższą władczynią wszystkich tych uroczych posiadłości. Na nieszczęście był i brzydki cień na tym pięknym obrazie, a mianowicie słuszny mężczyzna, bardzo słuszny, w brunatnym surducie z ogromnemi metalowemi guzikami, czarnemi wąsami i takiemiż kręconemi włosami. Pił herbatę obok wdowy i, jak można było odgadnąć bez wielkiej domyślności, znajdował się na prostej drodze do owładnięcia samą wdówką, wmówiwszy w nią, by mu oddała na wieczne czasy przywilej zasiadania za tym bufetem.
Z charakteru Tom nie był bynajmniej ani cholerykiem, ani zazdrosnym; a jednak, z tego czy z owego powodu, słuszny mężczyzna w brunatnym surducie wzburzył mu nieco żółć, która stanowiła także część jego jestestwa. Szczególnie gniewało go to, że od czasu do czasu dostrzegał w zwierciadle pewne czułości, niewinne ale czułe, wymieniane między wdówką i słusznym mężczyzną, które były widocznym dowodem, że wysoki mężczyzna cieszył się względami damy i to w stopniu odpowiadającym jego wzrostowi. Tom lubił gorący grog, mogę nawet powiedzieć, iż go bardzo lubił, to też upewniwszy się, że klacz jego ma dobry owies i dobrą podściółkę, podjadłszy sobie tak, że nie zostawił ani kawałka z doskonałej przekąski, którą mu wdówka przyrządziła własnemi rękami. Tom zażądał szklanki grogu, na próbę. Otóż, jeżeli było coś, w całym zakresie sztuki kuchennej, co wdówka umiała przyrządzić lepiej niż inne, to był to właśnie ten artykuł. Pierwsza szklanka tak szczęśliwie przypadła do gustu Tomowi, iż nie omieszkał zażądać drugiej. Poncz gorący, panowie, jest to rzecz bardzo przyjemna we wszystkich okolicznościach; ale w tej starej sali, tak czyściutkiej, przed tak wesołym ogniem, przy szumie wiatru ryczącego na dworze tak, że aż trzeszczało wiązanie starego domu, Tom uznał swój poncz za bezwzględnie doskonały. Zażądał trzeciej szklanki, potem czwartej, potem piątej; nie wiem z pewnością, czy nie kazał nawet dać sobie jeszcze jednej po tej ostatniej. Jakkolwiek było, im więcej pił ponczu, tem bardziej oburzał się na słusznego mężczyznę.
„Co za piekielny bezwstyd!“ pomyślał Tom w duchu; „co ten pysk szkaradny ma tu do czynienia za tym ślicznym bufetem? Gdyby wdówka miała choć trochę dobrego smaku, niezawodnie znalazłaby sobie przystojniejszego chłopca“.
Tu oczy Toma przestały patrzeć w zwierciadło i zwróciły się ku szklance z ponczem. Wychylił ją, bo poczynał być sentymentalny i kazał podać sobie drugą.
Smart, moi panowie, zawsze odczuwał wielką skłonność do trybu życia właściwego oberżom. Od dawna już marzył o tem, jakby zasiadał za bufetem należącym do niego, w długim, zielonym surducie, aksamitnych spodniach z lampasami i butach z wykładanemi cholewami. Miał też wysoką ambicję prezydowania przy ucztach; sądził, że przemawiałby bardzo pięknie w sali jadalnej, będącej jego własnością, i że znakomity dawałby przykład współbiesiadnikom, pijąc nieustraszenie. Wszystko to nagle ujrzał w myśli, gdy pociągnął ponczu przy kominku i czuł się rzetelnie oburzony na słusznego mężczyznę, który zdawał się być na drodze do pozyskania tego pięknego domu, podczas gdy on, Tom Smart, dziś był od niego dalej niż kiedykolwiek. Wskutek tego, zapytując sam siebie przy dwóch ostatnich szklankach, czy nie ma prawa pokłócić się ze słusznym mężczyzną za to, że tak wkradł się w łaski smacznej wdówki, Tom Smart doszedł ostatecznie do tej konkluzji, niezbyt zadawalniającej, że był biedakiem, którym pomiatano, którego prześladowano i że najlepiej będzie, jeżeli pójdzie spać.
Przystojna dziewczyna poszła przed Tomem po szerokich schodach; ręką osłaniała świecę, by ja zabezpieczyć od przeciągu powietrza, które w starych budynkach, tak nieregularnych jak opisana oberża, znalazłoby tysiąc sposobów do pobujania płomieniem, nie mając właściwie zamiaru zgaszenia świecy. A jednak świeca zgasła, co dało nieprzyjaciołom Toma Smart powód do utrzymywania, że to on, a nie wiatr, zgasił świecę i że, pod pozorem zapalenia jej, pocałował służącą. Tak czy owak, dość, że świeca została na nowo zapalona i Tom został doprowadzony przez labirynt korytarzy do apartamentu, przygotowanego na jego przyjęcie. Młoda dziewczyna powiedziała mu dobranoc i zostawiła go samego.
Znalazł się w ogromnym pokoju. Łóżko mogło służyć dla całego bataljonu: dwie dębowe, poczerniałe szafy mogłyby objąć bagaże niewielkiej armji: ale co najwięcej pociągnęło uwagę Toma, to szczególnego rodzaju fotel z wysokiem oparciem, miną napuszoną, rzeźbiony w sposób najdziwaczniejszy, obity czerwonym adamaszkiem w wielkie liście, gdy nogi jego starannie były owinięte w małe, czerwone worki, jak gdyby miał podagrę w stopach.
Innym razem Tom powiedziałby poprostu, że ze wszystkich niezwykłych foteli, ten jest bardziej niezwykły, ale w fotelu tym było coś — nie mógł powiedzieć co mianowicie — coś, czego nigdy nie dostrzegł w żadnym meblu, coś, co przykuwało wzrok do niego. Tom siadł przy ogniu i więcej niż pół godziny trzymał oczy wlepione w ten fotel. Przeklęty stary grat! Pomimo największych wysiłków, nie mógł jednak nie patrzeć na niego...
„Słowo daję”, rzekł Tom, rozbierając się powoli i ciągle spoglądając na stary fotel, z tajemnicza miną stojący przy łóżku, „nigdy w życiu nie widziałem nic tak dziwacznego; nadzwyczajnie dziwny!” powtórzył Tom, którego myśli, dzięki ponczowi, odznaczały się wielką głębią. „Nadzwyczajnie dziwny!” I zwiesił głowę z miną znamionującą wielką mądrość i znów spojrzał na fotel; ale chociaż patrzał i patrzał, nic nie wypatrzył i nie zrozumiał. A więc wlazł do łóżka, okrył się ciepło i zasnął.
W pół godziny potem zerwał się ze snu, w którym widział mnóstwo słusznych mężczyzn i szklanek z ponczem. Pierwszym przedmiotem, który się ukazał jego rozespanej wyobraźni, był ów dziwny fotel.
„Nie chcę patrzeć na niego” rzekł Tom do siebie, starannie mrużąc oczy i siląc się wmówić w siebie, że zaśnie powtórnie. Niepodobna! Mnóstwo najdziwaczniejszych fotelów zaczęło tańczyć mu przed oczami, podnosić nogi, skakać jeden przez drugiego i broić tysiące podobnych figlów.
„Lepiej już widzieć jeden fotel rzeczywisty, aniżeli dwa albo trzy tuziny fotelów urojonych“, pomyślał Tom, wysuwając głowę z pod kołdry.
Przedmiot jego podziwu stal ciągle przed nim, fantastycznie oświetlony drżącym ogniem komina.
Tom ostro wpatrzył się w fotel i wkrótce dostrzegł, że zmienia on kształty. Rzeźba na grzbiecie przybrała rysy starczej i pomarszczonej twarzy ludzkiej, adamaszek w szerokie liście przeistoczył się w staroświecką kamizelkę, nogi wydłużyły się i ukazały w czerwonych pantoflach, wreszcie sam fotel przedstawił się jako bardzo stary i bardzo brzydki gentleman z zeszłego wieku, trzymający się pod boki. Tom siadł na łóżku i przetarł oczy, by odpędzić złudzenie. Ale nie, fotel rzeczywiście był starym gentlemanem, i co więcej, począł mrugać okiem, spoglądając na Toma.
Tom, rozumie się, był śmiały, a oprócz tego miał w sobie pięć szklanek ponczu. Chociaż zrazu nieco wypadł z równowagi, ale poczuł wkrótce, że żółć mu się burzy, dostrzegłszy, że starożytny gentleman zerka na niego bezwstydnie. Wkońcu postanowił skończyć z tem i gdy tylko stara twarz poczęła szybciej mrugać, Tom rzekł tonem rozgniewanym:
„Poco, u licha, wyrabiasz wszystkie te grymasy?“
„Bo mi się tak podoba, Tomie Smart“, odrzekł fotel, albo stary gentleman, jak chcecie. I nie tylko, że nie przestał mrugać, ale jeszcze począł wyszczerzać zęby, jak stara, zgrzybiała małpa.
„Skąd znasz moje nazwisko, ty stary dziadku do orzechów?“ zapytał Tom, nieco zaniepokojony, chociaż chciał udawać zucha.
„No no, Tomie! Tak się nie mówi do solidnego hiszpańskiego mahoniu. Niech mię Bóg skarze! Nie godzi się tak traktować nawet prosty stołek olchowy“.
Mówiąc to stary gentleman miał minę groźną; Tom począł tchórzyć.
„Nie miałem zamiaru ubliżyć panu“, odpowiedział nierównie pokorniejszym tonem.
„Dobrze! dobrze!“ zawołał stary, „wierzę temu, Tomie, wierzę“.
„Panie!“
„Znam całą twoją historję, Tomie, znam całą. Nie jesteś bogaty, Tomie“.
„Prawda, ale skąd pan to wiesz?“
„Mniejsza o to. Słuchaj, Tomie, ty za bardzo lubisz poncz“.
Już Tom chciał oświadczyć, że od ostatnich swoich imienin nie brał kropli do ust, gdy oczy jego spotkały oczy fotela.
Tom zarumienił się i zmilczał.
„Tomie! Wdówka — to piękna kobiecina, smaczna kobiecina, co?“
Mówiąc to, stary wywrócił oczy, mlasnął językiem i podniósł jedną ze swych kruchych nóg z miną tak rozpustną, iż Tomowi nie w smak poszła podobna lekkomyślność, zwłaszcza w takim wieku.
„Tomie!“ zaczął znowu stary gentleman, „ja jestem jej opiekunem“.
„Czy tak?“
„Znałem jej matkę, Tomie, i babkę także. Szalała za mną. To ona uszyła mi tę kamizelkę“.
„Oho!“
„I te pantofle także!“ mówił dalej stary, podnosząc jeden ze swych worków. „Ale nie opowiadaj o tem, Tomie, nie chcę, by wiedziano, jak była do mnie przywiązana; mogłoby to doprowadzić do nieporozumień w rodzinie“.
Mówiąc to, stary rozpustnik miał minę tak bezwstydną, że Tom twierdził później, iż bez żadnego wyrzutu sumienia usiadłby na nim.
„Niegdyś szalały za mną kobiety. Niemało też piękności trzymałem na mych kolanach całemi godzinami! Cóż ty na to, Tomie?“
Stary gaduła zamierzał mówić dalej, pewno, by opowiedzieć którą z przygód swej młodości, gdy wtem dostał ogromnego napadu kaszlu.
„Dobrze ci tak, stary libertynie!“ pomyślał Tom, ale nie powiedział nic.
„Ach!“ odjęknął wreszcie stary; „teraz mię trapi choroba. Starzeję się, Tomie. Niedawno zrobiono mi szkaradną operację; wsadzono mi w grzbiet łatę. Była to okropna próba, Tomie“.
„Wyobrażam sobie“, rzekł Tom Smart.
„Ale nie o to idzie, Tomie; chcę, byś się ożenił z wdówką“.
„Ja, panie?“
„Ty“.
„Niech Bóg błogosławi twoje białe włosy!“ rzekł Tom (fotel zachował jeszcze część swego włosienia). „Ale ona mnie nie zechce“.
I Tom westchnął mimowolnie, bo pomyślał o bufecie.
„Eh, ba!“ rzekł stary gentleman stanowczo.
„Nie! Nie! Tu inny wiatr wieje; jest tam jakiś przeklęty łotr, ogromnego wzrostu, z czarnemi faworytami!“
„Tomie!“ odpowiedział stary uroczyście, „on się z nią nigdy nie ożeni!“
„O! Gdybyś był pan na dole, mój stary panie, to inaczejbyś mówił“.
„Ba, ba! Znam całą tę historję...“
„Jaką historję?“
„Całusy kradzione za drzwiami i tam dalej“, odrzekł starzec, spoglądając tak bezwstydnie, że aż krew w Tomie zawrzała; bo pytam się panów, czy jest co wstrętniejszego jak słyszeć człowieka w takim wieku, który powinienby zajmować się czemś właściwszem, a wyrażającego się w taki sposób?
„Wiem o tem, Tomie, niejedna robiła tak samo, ale koniec końców nic z tego nie wynikło“.
„Pan musiał w swoim czasie widzieć ciekawe rzeczy?“
„Może masz słuszność, Tomie“, odpowiedział stary, wykrzywiwszy się w sposób wielce skomplikowany, potem zaś, westchnąwszy głęboko, dodał. „Niestety! Jestem ostatni z rodu“.
„A miał pan liczną rodzinę?“ zapytał Tom Smart.
„Było nas dwunastu zuchów, dobrze zbudowanych, a prostych jak głoska I. To nie to, co wasze teraźniejsze pokurcze. A przytem tak nas wysztafirowano (chociaż nie powinienbym mówić tego o sobie), że aż serce się radowało“.
„Cóż się stało z innymi?“
Stary gentleman przyłożył łokieć do oka i odpowiedział smutno:
„Pomarli, Tomie, pomarli! Ciężka wypadła nam służba, a nie wszyscy mieli moje zdrowie. Podostawali reumatyzmu w nogach i rękach, tak, że poodnoszono ich do kuchni i innych szpitalów. Jeden z nich, wskutek długiej służby i złego obchodzenia się, tak się roztrząsł, iż postanowiono go spalić; przykry to koniec, Tomie“.
„Okropny!“ potwierdził Tom Smart.
Stary gentleman zamilkł. Walczył widocznie z naporem uczuć, po chwili zaś tak przemówił:
„Nie o to idzie, Tomie. Ten słuszny mężczyzna, to łotr i awanturnik. Gdyby ożenił się z wdówką, sprzedałby zaraz wszystkie ruchomości i drapnąłby. Cóżby potem nastąpiło? Zostałaby opuszczona, zrujnowana, a ja umarłbym z przeziębienia gdzieś, na tandecie...“
„Tak, ale...“
„Nie przerywaj mi, Tomie. O tobie mam zupełnie inne zdanie. Wiem, że gdybyś raz osiedlił się w szynku, tobyś go już nie porzucił, dopókiby była choć jedna kropla do wypicia“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny za taką opinję“.
„Dlatego też“, mówił dalej stary gentleman dyktatorskim tonem, „dlatego też ty się z nią ożenisz, a nie on“.
„A któż mu w tem przeszkodzi?“ zapytał Tom żywo.
„Mała okoliczność: on ma już żonę“.
„Jakże tego dowiodę?“ zawołał Tom, napół wyskakując z łóżka.
„On nie domyśla się, że w prawej kieszeni spodni, znajdujących się w tej szafie, jest list jego nieszczęśliwej żony, która go zaklina, by powracał i dał jeść swoim sześciorgu... zapamiętaj to dobrze, Tomie, swoim sześciorgu dzieciom, samym niedorostkom jeszcze“.
Gdy stary gentleman uroczyście domawiał te wyrazy, rysy jego stawały się coraz mniej wyraźne a cała postać nikła zwolna. Oczy Toma jakby zaszły mgłą; staroświecka kamizelka gentlemana przeistoczyła się w adamaszkową poduszkę, czerwone pantofle w worki, nakoniec cała osoba przybrała postać starego fotela. W tej chwili ogień zgasł na kominie a Tom Smart upadł na poduszki i zasnął głęboko.
Poranek wyrwał go z letargicznego snu, który nim owładnął po zniknięciu starego gentlemana. Usiadł na łóżku i przez kilka minut napróżno starał się sobie przypomnieć wydarzenia poprzedniego wieczora. Wtem wszystko stanęło mu w pamięci. Spojrzał na fotel. Był to sobie zwykły, stary sprzęt gotycki, ponury i fantastyczny, ale trzeba było mieć wyobraźnię nierównie bujniejszą aniżeli Toma, by dopatrzeć się w nim jakiegoś podobieństwa do człowieka.
„Jak się masz, stary?“ zapytał Tom, odważniejszy już w dzień, jak to się wielu ludziom zdarza.
Ale fotel stał nieruchomy i nic nie odpowiedział.
„Brzydki ranek!“ mówił dalej Tom. Ani słowa. Fotel nie chciał się wdawać w pogawędkę.
„O jakiej to szafie mówiłeś?“ zapytał znów Tom.
To samo milczenie; fotel ani pisnął.
„Zresztą sam sobie poradzę“, pomyślał Tom; wyskoczył z łóżka i zbliżył się do jednej z szaf. Klucz był we drzwiach: przekręcił go i otworzył drzwi. W szafie wisiały spodnie; Tom wsunął rękę do kieszeni i wydobył list, o którym mówił mu stary gentleman.
„Szczególna historja“, rzekł Tom, spoglądając naprzód na fotel, potem na szafę, wkońcu na list, „dziwna historja“.
Ale choć patrzał i patrzał, niczego się nie dopatrzył; pomyślał więc, iż najlepiej zrobi, gdy się ubierze i bezzwłocznie skończy sprawę ze słusznym mężczyzną.
Zeszedłszy na dół, badawczym okiem pana obejrzał oberżę, myśląc, iż bardzo być może, że wszystkie te pokoje z tem, co zawierają, zostaną jego własnością. Słuszny mężczyzna stał przy ponętnym bufecie z rękami zalożonemi wtył, jakgdyby był u siebie. Uśmiechnął się do Toma z miną roztargnioną. Pospolity obserwator mógłby wnosić, iż uczynił to dlatego jedynie, by pokazać swe białe zęby; ale Tomowi wydało się, że to pycha tak się w nim uśmiecha, zaśmiał mu się więc prosto w oczy i przywołał gospodynię.
„Dzień dobry pani“, rzekł zamykając drzwi małego pokoiku, gdy weszła wdówka.
„Dzień dobry panu“, odrzekła dama, „co pan życzy sobie na śniadanie?“
Tom nic nie odpowiedział, bo myślał właśnie, jak tu rozpocząć interes.
„Jest doskonała szynka“, zaczęła znowu wdówka, „wyborny kapłon na zimno. Co mam przysłać panu?“
Po tych wyrazach Tom przestał rozmyślać a jego uwielbienie dla wdowy jeszcze bardziej wzrosło. „Miła osoba“, powiedział sobie w duszy, „przywidująca i uprzejma“.
„Pani“, zapytał, „kto jest ten mężczyzna, który siedział za bufetem?“
„Nazywa się Jinkins“, odrzekła wdówka, rumieniąc się cokolwiek.
„Wysoki mężczyzna...“
„Bardzo przystojny mężczyzna“, odpowiedziała wdówka, rumieniąc się jeszcze więcej, „i bardzo dobrze wychowany“.
„Hm!“ mruknął Tom.
„Czy pan życzy sobie czego?“ zapytała znowu wdówka, nieco zakłopotana zachowaniem się Toma.
„A życzę, życzę sobie“, odrzekł Tom. „Bądź pani tak dobra i usiądź na chwilę“.
Wdówka zdawała się być bardzo zdziwiona, ale usiadła; Tom usiadł przy niej. Nie wiem, jak się to stało, moi panowie, a mój wuj miał zwyczaj utrzymywać, że i sam Tom Smart tego nie wiedział; ale, w ten czy inny sposób, dłoń jego znalazła się w ręce wdówki i pozostała tam przez cały czas rozmowy.
„Moja kochana pani“, rzekł Tom, gdyż umiał przypodobać się; „moja kochana pani, doprawdy, że warta jesteś pani dobrego męża“.
„Mój panie!“ zawołała wdówka jak mogła najuprzejmiej, taki bowiem początek mowy był conajmniej niezwykły, by nie powiedzieć więcej, zwłaszcza jeżeli zważymy, że do wczorajszego wieczora nigdy nie widziała Toma.
„Nie jestem pochlebcą, kochana pani. Pani warta jesteś doskonałego męża, a kto nim zostanie, ten będzie bardzo szczęśliwym człowiekiem“.
Podczas gdy Tom to mówił, oczy jego mimowolnie oderwały się od oblicza wdówki i poczęły błąkać się po rozmaitych wygodnych sprzętach, otaczających go dokoła.
Wdówka przybrała minę jeszcze więcej zakłopotaną; zrobiła ruch, by wstać; ale Tom lekko uścisnął jej rękę, jakgdyby chciał ją powstrzymać — i pozostała. Wdowy, moi panowie, rzadko są lękliwe; tak utrzymywał mój wuj.
„Jestem panu bardzo zobowiązana za jego podchlebne zdanie“, rzekła uśmiechając się, „i jeżeli kiedy wyjdę zamąż...“
„Jeżeli?“ przerwał Tom, spoglądając na nią szelmosko prawym kątem swego lewego oka. „Jeżeli...“
„Otóż jeżeli pójdę zamąż, spodziewam się, że będę miała tak dobrego męża, jak go pan przedstawia“.
„To jest Jinkinsa?“
„Ależ panie!“ zawołała wdowa.
„No, no! Nie mów mi pani o nim, znam go...“
„Jestem pewna, iż wszyscy, którzy go znają, nie mogą o nim powiedzieć nic złego“, zaczęła znowu wdowa, nieco zaintrygowana tajemniczą miną Toma.
„Hm!“ mruknął komiwojażer.
Wdowa poczęła przypuszczać, że właśnie nadeszła pora rozpłakać się. Wyjęła więc chustkę i zapytała, czy Tom ma zamiar obrażać ją, czy sądzi, że przystoi jednemu gentlemanowi obmawiać drugiego gentlemana; dlaczego, jeżeli ma co powiedzieć, nie powie tego jej kawalerowi, jak mężczyzna mężczyźnie, zamiast przestraszać biedną kobietę i t. d.
„I jemu powiem parę słów“, odrzekł Tom. „Tylko chciałbym, byś pani przedtem mnie wysłuchała“.
„Dobrze! Mów pan“, odrzekła wdówka, uważnie patrząc mu w oczy.
„Zdziwię panią“, mówił dalej Tom, sięgając do kieszeni.
„Jeżeli tem, że Jinkins nie ma pieniędzy, to rzecz wiadoma — i nie ma pan potrzeby się trudzić“.
„Ba! To jeszcze nic! Ja także nie mam pieniędzy! Ale nie o to idzie“.
„Ach! Mój Boże! O cóż więc?“ zawołała biedna kobieta.
„Nie przestraszaj się pani“, rzekł Tom wyjmując list. „I nie krzycz pani“, ciągnął dalej, powoli rozwijając papier.
„Nie, nie! Tylko pokaż pan“.
„Czy nie zrobi się pani niedobrze i czy nie będzie żadnych podobnych ekstrawagancyj?“ pytał Tom.
„Nie, przyrzekam panu“.
„I nie rzuci się pani do wspólnej sali, by mu powiedzieć słowa prawdy?“ dodał Tom; „bo, widzi pani, nie warto się irytować“.
„Nie, nie, tylko daj mi pan ten list“.
„Oto jest“, odrzekł Tom Smart, kładąc papier na ręce wdówki.
Lamentacje biednej kobiety, gdy go przeczytała, mogłoby przebić kamienne serce. Tom zawsze miał serce czułe, to też zostało przebite na wylot. Wdówka rzuciła się na krzesło i załamała ręce.
„O zdrado! O przewrotności męska!“ zawołała.
„Tak, tak, kochana pani; ale uspokój się“.
„Nie! Nie chcę się uspokoić!!“ łkała wdówka. „Nigdy nie znajdę człowieka, któregobym tak kochała!“
„Owszem, owszem, kochana pani!“ zawołał Tom Smart, wylewając ogromny potok łez nad stroskaną kobietą. Potem, w uniesieniu współczucia, objął jej kibić, a wdówka, w przystępie boleści, uścisnęła mu rękę, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się przez łzy. Tom pochylił się ku niej, spojrzał w oczy i także uśmiechnął się wśród płaczu.
Nie mogłem nigdy dowiedzieć się, czy w tej chwili pocałował wdówkę. Często mówił wujowi, że nie uczynił tego, ale ja mam w tym względzie wielką wątpliwość. Między nami mówiąc, panowie, przypuszczam, że ją pocałował.
Nie wiem, jak tam dalej było, dość, że Tom wyrzucił wysokiego mężczyznę za drzwi, a w miesiąc potem ożenił się z wdówką. Często widziano go potem, jak jeździł po okolicy w szarym kabrjolecie z czerwonemi kołami, aż po wielu latach usunął się od interesów i wyjechał z żoną do Francji, poczem dom zburzono“.
Po kupcu przemówił stary, ciekawy gentleman.
„Za pozwoleniem, czy mogę zapytać, co się stało ze starym fotelem?“
„Zauważono, że w dzień ślubu bardzo skrzypiał, ale Tom Smart nie umiał powiedzieć, czy z radości, czy też wskutek cielesnej niemocy. Zawsze jednak przypuszczał, że to z tego ostatniego powodu, bo więcej nie słyszano go już“.
„I wszyscy uwierzyli tej historji?“ zapytała twarz okopcona, nakładając fajkę.
„Wszyscy, wyjąwszy nieprzyjaciół Toma. Ci utrzymywali, że było to wszystko blagą. Inni mówili, że był pijany i że mu się to wszystko śniło“.
„A Tom Smart twierdził przeciwnie?“
„Rozumie się“.
„A wuj pana?“
„Zgadzał się z Tomem“.
„W takim razie obaj byli zuchy co się zowie“, rzekła zakopcona twarz.
„O! Zuchy“, odrzekł komiwojażer. „Prawdziwe zuchy“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.