Klin klinem (Kraszewski, 1885)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klin klinem |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od wyjazdu pani Fanteckiej w domu jej męża pustka była i cisza. On sam wcale się na świat nie pokazywał, nie widział go nikt, zaledwie własna służba i na krótko. W kilku wyrazach dawał rozkazy niezbędne i zamknięty w swoim pokoju, siedział, przechadzał się, czytać probował, chodził osłupiały.
Lecz mężnie znosił ten cios, sobie część winy przypisując. Nieszczęście było nieodwołane, spełnione, sromotne, gorzki ten kielich wypić musiał do dna: i pił go w ciszy, nie jęcząc, nie okazując co cierpiał. Gospodarstwo było nieco zaniedbane, ludzie korzystali z tego bezkrólewia. Jeden pan Karol leśniczy zarazem i pół rządcy, nie odbierając rozkazów starał się je odgadnąć i zastąpić biednego pana. Panna Salomea troskliwie przychodziła się często dowiadywać pod drzwi gabinetu, czy panu nie było czego potrzeba — ale ją grzecznem zbywał podziękowaniem. Jadał w swoim pokoim, ludzie mu ciężyli.
Ten stan trwał dni kilkanaście.
Jeden ksiądz proboszcz miejscowy, człek napozór prosty, lecz wielkiego serca i doświadczenia dopuszczonym bywał do Fanteckiego. Z nim czasem przesiedzieli godzinę, milcząc albo rzadkiemi, cicho rozmawiając głosami. Przez proboszcza z Żytomierza miewał wiadomości Fantecki.
Los tej kobiety, która mu się za jego miłość wywdzięczyła tak okrutną i nielitościwą wzgardą, obchodził go więcej, niżby się zdawać mogło — kochał ją, niepokoił się o nią.
Jednego dnia w porze obiadowej nadjechał proboszcz i wszedł do gabinetu. Zastał go jak zwykle, z zagasłem cygarem przed wypalonym kominem.
— E! panie Fantecki kochany, zawołał po przywitaniu — Bóg widzi — (miał to przysłowie) — wszystkiemu powinien być koniec. Juści wiecznie tak zamurowany w ciupie siedzieć nie będziesz — trzeba się otrząsnąć. Bóg dał, Bóg chciał, Bóg wziął, masz obowiązki...
— Jakie! ruszył ramionami gospodarz.
— Względem siebie, żebyś się sobie nie dał zmarnować zdasz się ludziom... Tej żałoby... Bóg widzi dość — a dalipan i dłuższej nosić nie warto.
Jest ona w sercu i w niem zostanie.
— Nie ma poczem. Bóg widzi, niema poczem.
Każ asindziej dać wódki, bom zmarzł i na obiad wyjdziemy do jadalni — hę? spytał.
— Ale, mój ojcze...
— Ale, mój dobrodzieju — ja bo cię muszę wyciągnąć... E! e!... daj bo już pokój temu. Co się stało to się stało! Nie chciałbym cię gryść, ale kiedy ranę wypiec trzeba, to doktór musi.
Spojrzał przestraszony Fantecki.
— Jejmość znać pomiarkowała, że z Marszałkowiczem, któremu rodzina małżeństwa nie dopuści, ciężko będzie... porzuciła go!
— Porzuciła! krzyknął zrywając się Fantecki — niech wraca. Wstyd zamknę w sercu, przebaczę — niech wraca...
— Ale ba! ma już drugiego! zawołał proboszcz.
Fantecki ręce załamał i padł na krzesło, a po chwili oczy sobie zasłonił.
— Męztwa, męztwa panie Dyonizy — kończył ksiądz — każdego może od płochej kobiety spotkać takie nieszczęście, Bogu dziękuj że nie masz dzieci...
— Ale to być nie może! jęknął gospodarz.
— Ale, Bóg widzi, po zaręczynach z panem Soleckim, choć rozwodu jeszcze nie ma Solecki.
— Solecki! marszcząc się dodał Fantecki ten — pisarzyna...
— A no — ten sam milionowy ex-pisarzyna...
Dobrali się — Bóg widzi. Na rozwód się waćpan pisz — jeśli go potrzebować będą, ale mnie się coś widzi, że oboje na protestantyzm przejdą, aby się bez niego obeszli. Co dla takich ludzi wiara znaczy? Wytłomaczą sobie, że gdzie krzyż, tam wszystko jedno...
— A Marszałkowicz? spytał Fantecki.
— Ocalał biedny chłopiec...
Zamilkli. Proboszcz niemal gwałtem wyciągnął gospodarza do jadalni po raz pierwszy. Był daleko więcej pogrążonym niż zwykle, lecz go pan Karol, panna Salomea i gość zmusili niejako do rozmowy, a korzystając z tego leśniczy, starał się zająć gospodarstwem, tak aby do dawnego osamotnienia i obojętności nie dać powrócić.
On i panna Salomea, wcześnie pomyśleli o tem, aby z domu wszelkie pamiątki mogące Sewerynę przypominać usunąć. Przepyszny jej portret malowany w stroju ślubnym przez Simmlera, wyniesiono do oficyny i złożono na strychu: robotki, fraszki, najmniejszy strzępek postarała się rezydentka wrzucić do składu. Bojaźliwie rozglądając się po domu Fantecki nie spostrzegłszy nic, oddychał wolniej.
Następnych dni leśniczy koniecznie wymógł na nim, aby pojechał do lasu, znalazło się wiele do rozporządzenia w gospodarstwie, praca powoli przywołała go do życia.
Tak upłynęło trzy miesiące. Było to w styczniu. Fantecki powrócił był z drugiego folwarku, gdy przed ganek zatoczyły się sanki i proboszcz wysiadł otulony prostym kożuchem, który tylko dla oczu ludzkich obłożony był wilczurą.
— Ale mróz! zawołał zacierając ręce — Bóg widzi — jeszcze takiego nie było...
Popatrzał na Fanteckiego i uściskał go, a że w pokoju był leśniczy pan Karol, poprowadził do gabinetu.
— Tylko z dziećmi, rzekł, gdy się im ma zadać lekarstwo, wielkich ceremonij używać trzeba, mam nieciekawą nowinę dla was — ale dla tegom z nią przyjechał, aby kto inny jej nie przywiózł...
Fantecki pobladł.
— Wiecie, rzekł proboszcz, że wasza jejmość już była po zaręczynach z Soleckim... Gdyby nie formalności jakieś przy zmianie wiary wymagane, jużby ich pewnie pastor pobłogosławił po swojemu. Tyczasem nowa historya... Wiecie pochodzenie fortuny owej Soleckiego. Wie o niej cały świat, dał mu ją adwokat, jure caduco, bo z onym Soleckim nieboszczykiem żadnego pokrewieństwa nie było... Myśleli że to rzecz przybita i skończona, ale Nemezis czuwa. Sukcesorowie prawdziwi się znaleźli. Pan Pius zakosztowawszy zbytku, będzie musiał oduczywszy się od razowego chleba z czosnkiem, powrócić do niego i do butów dziurawych. Że jejmości się nie chce podzielać jego losu — to naturalne. Słyszę, że zabrawszy jakąś sumkę okrągłą, wyjechała z nią do Warszawy i po zaręczynach...
— Prawda to! zawołał Fatecki — pewne?
— Ale najpewniejsze. Widziałem się z Prozorowiczem, jadącym do Stadnicy, opowiadał mi ze szczegółami historyę całą. Pozawczoraj wyruszyła.
— Nieszczęśliwa — zawołał Fantecki — ona sobie rady nie da. Bóg wie jaki ją los czeka, ja mam święte obowiązki.
— A! ty jesteś sam, Bóg widzi, świętym człowiekiem — przerwał proboszcz poruszony — nie wiem jednak, czy rzeczywiście obowiązki twe...
Fantecki nie dał mu dalej mówić — począł się przechadzać po pokoju poruszony mocno.
Proboszcz zabawił do wieczora, poczynał rozmowę kilka razy o tym przedmiocie i nie mógł wywołać żadnej odpowiedzi. Nazajutrz kazał Fantecki gotować wszystko do drogi, trzeciego dnia dowiedział się proboszcz, że go już nie było.
— Ani chybi, Bóg widzi — rzekł, on ją tu nam jeszcze przywieść gotów... omylił się jednak, gdyż nietylko nie przywiózł żony Fantecki, ale sam nie powrócił. Pan Karol dostał plenipotencyę do zarządu majątkiem, a gdy się pytano o dziedzica, mówił że dla zdrowia podróżuje za granicą.
Z boku jednak dowiedziano się w sąsiedztwie, że napędziwszy żonę w Warszawie, Fantecki potrafił ją skłonić do obowiązków. Oszczędzając jej i siebie, wyruszył natychmiast zagranicę — i — jak powiadał pan Karol, bawił gdzieś we Włoszech dla zdrowia...
Z Soleckim wszakże nie tak źle było jak mówiono, rzucono owe strachy na lachy, ażeby część sukcesyi wymódz na nim. Ponieważ proces był trudny, a sukcesorowie nie mieli go o czem prowadzić, gdy Pius mógł sypać pieniędzmi, mając w ręku majątek, zbył się pretensyi jedną i to najgorszą wiosczyną, opisawszy tak, aby na przyszłość mógł być zupełnie spokojnym. Wyszedł więc obronną ręką, ale nie bez uszczerbku pan Solecki, ale ocalał od żony, któraby go więcej nad wszystkie procesy kosztować mogła.
Człek prosty wziął do serca tak, iż mu nagle, prawie na kobiercu harbuza dano, że na panią Sewerynę dzikie wygadywał rzeczy, nienawidząc przynajmniej tyle, co ją wielbił wprzódy... Na złość jej jak powiadał, posunął się natychmiast do bardzo bogatej kupcównej w Kijowie i extra-pocztą popędził na ślub, aby ludzie widzieli, że sobie z pięknej pani (jak się wyrażał) — „nic nie robi.“