Klin klinem (Kraszewski, 1885)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wedle pomysłu Prozorowicza, Bernard zabrał się smutny, razem z ciocią Turską i Anzelmką do Stadnicy. W obszernym powozie było dosyć miejsca. Siadł na przodzie milczący, zaszył się w kątek i dumał. Anzelmka baczne nań miała oko, niemogąc pojąć po kim by tak bardzo mógł tęsknić. Wytłumaczyła to sobie później niespokojnością o zdrowie matki.
Pierwsza część podróży upłynęła w milczeniu prawie. Bernard dał się jednak ku wieczorowi wciągnąć w rozmowę kuzynce, która na sercu miała żeby go rozbawić koniecznie. Szczebiotała nieustannie, a że ostatnie lata spędziła z ciotką, kończąc wychowanie za granicą, obfitego przedmiotu dostarczały jej wspomnienia tych wycieczek po Europie.
Anzelmka miała dar łatwej wymowy i nadawała naiwny wdzięk każdemu opowiadaniu swojemu. Bernard rozchmurzył się trochę. Drugiego dnia, zbliżając się do Stadnicy, należało się naradzić nad tem jak Bernard miał postąpić — czy marszałkowę przygotować należało cioci Turskiej... lub nie... Niemożna więc było przed Anzelmką już zachować tajemnicy z tego, że pani Znińska zażalona była na syna. Nie wspomniano tylko za co.
Anzelmka zdziwiła się tem mocno i przestraszyła, łzy jej w oczach stanęły. Kochała matkę Bernarda jak własną, przywiązana była do niego, żal jej było obojga. Smutek i zamyślenie Bernarda było dla niej teraz zupełnie wytłomaczonem. Tem mocniej zajęła się kuzynkiem, nie przypuszczając ażeby bardzo był winnym. Co najwięcej domyślała się długów i w duchu obwiniała ciotkę, że zawczasu się o nich nie dowiedziała a po cichu nie zapłaciła.
— U nas bo — myślała — tyle zawsze leży niepotrzebnych pieniędzy... bylibyśmy zapłacili — Mamcia by nie wiedziała i Bernaś by się nie męczył.
Ciocia Turska po namyśle postanowiła, ażeby kuzynek wysiadł przed dworem, poszedł po cichu do oficyny do garbatego Burdakiewicza i tam, aż do przywołania go pozostał.
Ściemniać się już zaczynało, gdy powóz na chwilę się zatrzymał. Bernard wysiadł a Anzelmka żywo mu rękę podała żegnając go milczeniem wymownem tylko, bo bardzo była wzruszona.
Gdy powóz ruszył do dworu, Bernard znajomemi ścieżkami po za ogrodem, powoli powlókł się do profesora.
Pomimo iż na dworze jeszcze było dosyć jasno, u garbusa paliła się już lampka i on na wysokiem krześle z podnóżkiem, umyślnie dla niego zrobionem, siedział już nad swemi książkami gdy się drzwi otworzyły, a stary odwrócił niespodziewając się wcale Bernarda o mało z krzesła nie spadł, tak był zdziwiony jego przybyciem... Wstał a raczej zeskoczył co prędzej... Żal mu było tego ukochanego ucznia, który tak znikł dziwnie, tak smutnie, pochwycony katastrofą, jakiej profesor po jego wychowaniu nigdy nie mógł przewidywać. W duszy obwiniał trochę Marszałkowę, trochę syna, a najmocniej Fanteckę, ku której czuł niemal nienawiść.
Wyciągnął obie długie nad miarę ręce do Bernarda.
— Jak się masz! zawołał — mój Boże — ale jakimże sposobem.
— Jak mama się ma? chora?
Spojrzał tylko garbatemu w oczy.
— Mów mi prawdę.
— Ale nie ma nic strasznego! rzekł Burdakiewicz, trochę chora...
— Leży?
— Myślę że siedzi tylko w swoim pokoju.
— Był doktór?
— A no — bo ja się go naparłem bez jej wiedzy tutaj sprowadzić — rzekł profesor — a panna Stanisława zgodziła się na to i posłała...
— Nie ma niebezpieczeństwa?
— Sądzę że najmniejszego, podchwycił garbaty — ale pomimo iż was może niepotrzebnie nastraszono, bardzoście dobrze zrobili żeście przyjechali. To ją najpewniej uzdrowi.
Westchnął stary.
— No — i z tą — z tą, — zerwaliście? dodał nieopatrznie profesor.
Bernard się cofnął zarumieniony nie odpowiadając nic. Garbaty spiczastą swą głowę potarł żywo i skrzywił się.
— Siadaj — rzekł.
Dopiero od Bernarda dowiedział się też o przybyciu cioci Turskiej i Anzelmki. Ta, równie jak Bernaś była jego uczennicą, a choć niewiele z nauki jego korzystała, profesor się do niej bardzo przywiązał. Sama nadzieja zobaczenia jej po trzech latach, aż go rozpromieniła. Wpadł w humor doskonały.
— Ot to u nas dziś święto! zawołał, o to uroczystość! daj tylko Boże, aby Bernaś nad matką i nad nami wszystkiemi co ją kochamy ulitował się i został.
Chłopak smutnie spuścił głowę.
Gdy się to działo w oficynie, we dworze ruch panował nadzwyczajny, przybycie Turskiej i Anzelmki rozbudziło wszystkich. Wybiegła stara służba domowa witać kochaną panienkę, przyleciała panna Stanisława z uśmiechem i okrzykiem. Ciotka, kuzynka i ona wbiegły nie bardzo ostrożnie do pokoju chorej — ale kto radość z sobą niesie, ten ma prawo o ostrożności zapomnieć. Marszałkowa była ubrana i siedziała w swoim pokoju nad Naśladowaniem Chrystusa Pana...
Zobaczywszy we drzwiach Anzelmę, pobiegła ku niej z otwartemi rękami. Serce jej właśnie w tej chwili ciężkiej próby potrzebowało pociechy, a milszej i skuteczniejszej los zesłać jej nie mógł.
— Anzelmka kochana! zawołała biegnąc ku niej.
Dziewczę przypadło na ziemię, i śmiejąc się razem a płacząc uścisnęło jej kolana...
Turska chwyciła za szyję.
— Jak się masz — droga moja!
Marszałkowa nigdy w życiu do łez nie była skłonną, ale jej wytrysnęły bez wiedzy i woli. Syn, którego jej brakło przyszedł na myśl.
Przywitanie było długie — gorące — pełne tych pół-słów przerywanych, które dla obcych nie mówią nic, a dla tych, komu są przeznaczone, tak wiele!
Anzelmka, która się tu uważała jak w domu, pobiegła z panną Stanisławą powitać swoje dawne znajome i przyjaciółki, w ostatku nawet psy podwórzowe. Ciocia Turska tymczasem siadła przy marszałkowej ciągle trzymając jej rękę.
— Nie mów mi nic — szepnęła — ja wiem wszystko. Prozorowicz powiada iż wcale rozpaczać jeszcze nie ma czego... wszystko się to da może zmienić, usunąć — a my — myśmy ci Bernarda przywieźli.
Marszałkowa zerwała się z krzesła.
Ale po chwili namysłu — siadła.
— Dowiedział się o twojej chorobie — może mu poczciwy burgrabia — trochę ją powiększył, nawet porzucił wszystko i przyjechał z nami. Poszedł do profesora, do oficyny.
W twarzy matki odmalowała się niepewność jakaś, pragnęła co najprędzej syna uścisnąć, myślała czy jej powaga macierzyńska dozwala się tak łatwo dać przebłagać...
Załamała ręce, spuściła głowę...
— Kochana moja — odezwała się zwracając do chorążynej — mów — radź — czy mam go przyjąć, zaraz... czy mi wolno do serca dziecię przycisnąć...
— Przecież to w żadnym razie nie może ci być wzbronionem, nawet zdrową rachubą, odpowiedziała ciotka... Pomyśl tylko — my go prędzej łagodnością niż surowością zbytnią, potrafimy i tu utrzymać i może nawrócić. Nie pozwalasz na małżeństwo — bardzo słusznie, ale czyżbyś dla projektu niedorzecznego, nawet się widzenia syna miała wyrzekać? Po co? dla czego?
— Nie przyjmiesz go z żoną.
— Nie dopuszczę tego ożenienia.
— Tem lepiej — lecz że dziś nie żonaty tylko przez płochą kobietę obałamucony, dla czego masz się wyrzekać nawrócenia go...
— Masz słuszność, ściskając chorążynę odezwała się marszałkowa... niech przyjdzie, niech przyjdzie!
Już chciała pochwycić za dzwonek gdy Turska rękę jej wstrzymała.
— Jeszcze jedno słowo — rzekła — o tej jejmości, o tych amorach, o wszystkiem tem, już dla samej Anzelmki mówić nie godzi się — a ja jestem tego zdania, że z dobrej rachuby wypada milczeć i ignorować to... oparłaś się, położyłaś swe — veto, i — ani słowa...
— Tak — tyś daleko rozumniejsza ode mnie — z pokorą schylając głowę rzekła marszałkowa — zdaje się na wszystko... ale — moja droga, niechże — przyjdzie...
Zadzwoniła marszałkowa, na głos dzwonka Anzelmka wbiegła śmiejąc się razem z panną Stanisławą.
— Jestem ja — na mamci usługi! zawołało dziewczę.
— Na ten raz się tobą posłużyć nie mogę — całując ją w głowę odezwała się marszałkowa.
— A to dla czego?
— Owszem, owszem, przerwała chorążyna, idź do oficyny, przywitaj się z profesorem i przyprowadź Bernarda.
Anzelmka ledwie tych słów dosłyszawszy pierzchnęła jak jaskółka.
Burdakiewicz siedział nachmurzony na łóżku przy Bernardzie, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły, i piękne dziewczę wpadło prosto na profesora.
Trzy lata ogromnie ją zmieniły; garbus osłupiały stanął — jakiś wiersz łaciński przyszedł mu do głowy... incesse patuit dea.
— Panna Anzelma...
— Jak mnie widzisz... Nic się profesor nie zmienił, na włos — a ja — jak zestarzałam! patrz.
Burdakiewicz niemy... zachwycony... stał i wielbił... Bernard się uśmiechał.
— Tylkom co przyjechała... i już służbę rozpoczynam — rzekła! — Mamcia prosi Bernarda... a ja go prowadzę. Profesorze! do zobaczenia. Podała rękę milczącemu kuzynkowi, który się trochę zawahał, lecz pospieszył z nią razem.
Ciocia Turska i Marszałkowa siedziały nie mówiąc do siebie i oczekując na przybycie — dzieci, jak ich nazywały. Kroki się dały słyszeć. Marszałkowa zebrała siły, minę przybrała poważną, spokojną i gdy Bernard wszedł przechylając się do jej kolana, słowa nie rzekłszy, pocałowała go w głowę.
— Mama była chorą? szepnął głosem cichym.
— Jestem nawet dotąd nie bardzo zdrowa — ale to przejdzie... Cieszę się że cię widzę.
Popatrzyła nań. Ale i ty zmizerniałeś trochę.
Anzelmka stojąca z boku wtrąciła:
— My go tu odpasiemy — w miasteczku samo powietrze wychudza... Tu na wsi inaczej się oddycha...
Pierwsze lody były złamane. Rozmowa obojętna, ogólna, z pomocą bardzo zręcznej chorążynej poczęła się, a Anzelmka nie dała jej ani smutniejszego wziąć obrotu ani zboczyć z wyznaczonej drogi. Marszałkowa zwolna zaczynała swobodniej oddychać. Na herbatę postanowiła wyjść do salonu, sprzeczano się trochę o to ale gospodyni domu oparła się przy swojem. Profesor i panna Stanisława wyfiokowana do gości — pomnożyli towarzystwo. Bernard nawet potrafił się rozchmurzyć. Chwilami sądzić było można, że smutne dni przeszły jak sen bezpowrotnie i że dawne domowe szczęście wróciło. Chłopak był szczerze wdzięczen chorążynie i Anzelmie, iż ich przytomność nieprzyjemnej zapobiegła rozmowie. W ciągu herbaty, jak gdyby nic nie zaszło, pani Znińska napomknęła synowi, ażeby obejrzał swoje mieszkanie, wspomniała coś o koniu, zdawała się rachować na dłuższy pobyt...
Słowem Bernard odetchnął... Wieczoru tego żadne nieostrożne nie zmąciło słówko, wedle zwyczaju dał dobranoc matce — i poszedł do dawnego mieszkania...
Te ciche pokoiki, które przez lat tyle zajmował, na wchodzącym przejmujące zrobiły wrażenie — po ścianach ich czepiały się wspomnienia młodości... ale z ostatnich czasów, przewalczone te dni które namiętność ozłociła i zatruła wstały jak ciernie, przywodząc mu na pamięć całe dzieje tej miłości nieszczęśliwej, upajającej — która się poczęła bez wiedzy jego niemal, rozwinęła mimo woli, doszła do wybuchu koniecznością nie pohamowaną.
Bernard siadł na krześle i oczyma przebiegając pokoje — począł przypominać całą historyę Seweryny i swoją. Pierwszy raz spotkał ją na drodze i uderzony był blaskiem jej piękności. Wychowany bogobojnie i skromnie ani przypuszczał nawet, ażeby okiem i sercem mógł kiedy sięgnąć po owoc zakazany. Państwo Fanteccy przyjechali do Stadnicy... nieśmiałe chłopię przypatrywało się bóstwu z daleka i z trwogą...
Potem pojechał z rozkazu matki odwiedzić sąsiada. Tego dnia nie było go w domu, przyjęła chłopaka nieśmiałego piękna pani, bawiąc się jego młodością i bojaźliwością jak kotka z myszką. Rzucała mu wejrzenia i słowa, igrała sobie ze złotowłosym młodzieniaszkiem bezmyślnie...
Bernardowi żadna myśl zła nie przyszła, ale był niespokojnym. Potem nie widział jej długo, a tym czasem małżeństwo poczęło z sobą być coraz chłodniej, coraz gorzej. Bernard polował z Fanteckim, zapraszany przyjeżdżał, kiedy w głowie Seweryny zrodziła się myśl zuchwała obałamucenia go, kiedy Bernard po raz pierwszy poczuł drżącą dłoń w swych rękach... sam dziś nie wiedział.
Szło to nieznacznie, stopniami, aż dnia jednego płonące z ust wybiegło słowo i nieskarcone wywołało gorętsze jeszcze... Potem pełna obietnic odpowiedź... i szept... i pierwszy list i szał... szczęście goryczą zatrute... aż do tej katastrofy, po za którą Bernard nie widział końca...
Seweryna w domu męża, a ta jaką widywał w mieście, zupełnie do siebie nie były podobne... Czasem wątpił nawet czy on zrozumie to serce kapryśne i czy ono go zrozumie. Jej odpowiedzi na jego listy... czcze i chłodne mu się zdawały...
Smutek nim owładnął bez nadziei uleczenia.
Tu w tem starem mieszkaniu pełno było śladów innego bytu, uśmiechającego się — nie lękającego wejrzeń świata, nie sromającego siebie. Z okien spojrzał na ogołocony już z liści ogród, po za którego gałęźmi księżyc świecił wschodzący na niebie. Dalej, w tej stronie była Słomiana Fanteckich... i te zarośla za ogrodem, gdzie ona mu się na szyję rzuciła... błagając by ją wyswobodził.
Bernard myślał, przypomniał, czuł się winnym względem matki, żal mu było życia po wytkniętej drodze i rodzicielskiego domu. Gdy go rozgorączkowany opuszczał nie miał czasu straty obliczyć — teraz czuł ją boleśnie. Rozstanie kilko-dniowe, wszystko mu droższem czyniło...
Własne swe sprzęty brał do ręki witając się z niemi z dziecinną jakąś radością...
Nazajutrz po nocy prawie bezsennej wstał wcześnie, ludzie dworscy, strzelcy, służba, stajenni zaczęli się zbiegać do panicza i witać z nim z tą serdecznością prostych ludzi, która porusza najhartowniejsze temperamenta.
Wszyscy byli tego przekonania iż panicz powinien już i pozostanie z niemi. Strzelec miał ostęp opatrzny, w stajni kuto wierzchowca, mnóstwo nowin gospodarskich przynoszono mu do ucha...
Na śniadanie zebrali się wszyscy. Anzelmka była w złotym humorze, obiegła już ogród liśćmi zasypany, oranżerye, altany — wiedziała jakie zaszły zmiany... mnóstwem nowin ciekawych dzieliła się z ciocią Turską...
Dzień ten jak błyskawica przeleciał, a że wieczór był piękny, chorążyna kazała dzieciom towarzyszyć sobie na przechadzkę... Bernard pod wpływem wrażeń domowych, prawie o swojej biedzie zapomniał. Pod wieczór tylko podrażnił go Burdakiewicz, do którego zaszedł na chwilę. Z niezręcznością starego zasłużonego pedagoga, wyprowadził na stół całą historyę Fanteckiej i bez ogródki odmalował Bernardowi ją, tak jak w jego oczach odmalowaną być zasługiwała. Obrazowych ciemnych barw nie brakło. Bernard zaprzeczał, bronił, lecz niezbłagany stary argumentował z tak niezwalczoną logiką iż ona w końcu jakimś ostrzem utkwiła w młodzieńcu. Uderzyło go to, że Burdakiewicz dowiódł mu iż miłość taka, była najcyniczniejszym egoizmem, poświęcającym wszystko sobie — i to, że miłość ta była fantazyą głowy nie serca, lub szałem temperamentu.
— Na Boga! krzyczał ręce rozstawiając garbaty, co mi pan będziesz mówił że to miłość... Jaka mi to miłość, co się poświęcić nie umie a sobie na ofiarę ściele trupy pod nogi? A to mi piękna miłość! Któż się wam kochać bronił jak Petrarce i Laurze, jak Abeliardowi i Heloizie? Ani Fantecki ani pani marszałkowa nie stawiliby przeszkód takiej kryształowej miłości jak łza czystej, ale tu było co innego. Jejmość się chciała od surowego męża uwolnić i waćpana za narzędzie użyła — jak Bóg Bogiem!!
Bernard się trochę pogniewawszy wyszedł, lecz bezwzględne potępienie profesora ślady po sobie zostawiło — uczuł że ta piękna historya wcale z innej strony wyglądała nieczysto i nieładnie.
Obronić siebie i jej było trudno.
W duszy Bernard przyznawał że zbłądził i że się powinien był dla matki samej wycofać z tego — lecz pomyślawszy że Seweryna z ufnością w nim rzuciła się w świat, że mu zawierzyła, że go kochała... że w jego ręce los swój oddała... powtarzał sobie: Zginąć ale nie zdradzić!
— Będę nieszczęśliwym może, ale honor każe dotrwać...
Z Anzelmą byli jak niegdyś, ale każdego dnia lepiej — przedział tych lat trzech w czasie których się nie widywali, nieco ich zrazu obcemi sobie uczynił, kilka dni starło te lody... i przywróciło dawny braterski stosunek. Dziewczę kokietowało go zupełnie o tem nie wiedząc i bez myśli — samym swym wdziękiem. Bernard nie był ślepym i znajdował ją chwilami zachwycająco dziecinną... Trzeciego dnia musiał z nią na pamiątkę jakichś dawnych wyścigów w topolowej ulicy, biegać do mety... Dał jej pięć kroków fora i złapał za sukienkę niedopuściwszy do starej ławki.
Ciotka która z okna patrzyła — uśmiechnęła się po cichu.
— Byle się nam nie wyrwał — rzekła. Bernard myślał o wyjeździe do Żytomierza, ale widząc matkę chorą, nie śmiał jej tego powiedzieć, nie wiedział jak się przyznać... Tęskno mu było, a wyruszyć nie mógł. Ciotka na wspomnienie o wyjeździe, zakrzyknęła żeby ani śmiał o tem myśleć.
Pisał więc i tłomaczył się.
Upływało już dni dziesięć czy dwanaście, które bardzo jakoś chyżo ubiegły, gdy jednego rana do pokoju Bernarda wszedł Prozorowicz. Prozorowicz który nigdy prawie za miasto nie wyjeżdżał.
— A pan co tu robisz? krzyknął zrywając się Bernard.
— Przyjechałem naszą panią zobaczyć, odparł kłaniając się Burgrabia — naprzód żeby się przekonać czy nam pozdrowiała — a potem, że i różnych interesów jest kupa.
Dach na dworku zacieka, ogrodzenie pogniło, świnie mi do sadu wchodzą z wizytami... studnię trzeba oczyścić — bo mułem zalazła... Ja na to pieniędzy nie mam... trzeba radzić, bo się chata obali...
Tak rozpocząwszy usiadł stary...
Bernard spytał go o list od Seweryny.
— Nie mam żadnego, ręką pogardliwie rzuciwszy odezwał się kwaśno Burgrabia. Czy jej to w głowie!
Bernard stanął milczący, czekając dalszego tłomaczenia.
— U niej się tam drzwi nie zamykają... takich adoratorów siła — dodał stary, a co Solecki to formalnie odurzał... Z bukietami i cukierkami dzień w dzień.
— Ale to do Rumińskiej.
— Gdzie zaś! odrzekł Prozorowicz — do Rumińskiej go nie dopuści Grzybowicz, do Fanteckiej jeździ. Sam mi mówił, jak Bóg miły!
— I ona go przyjmuje?
— A czemużby nie!
Bernard sarknął. Chcesz mnie odstręczyć...
— Wcale nie — wola wasza przekonać się. Jedźcie do miasteczka a postójcie jaki dzień około dworku i popatrzcie, to się przekonacie...
A cóż, kobieta wolna, przecież z wami ją nic nie wiąże... wybiera co lepiej.
— Nie — to nie może być! zawołał Bernard.
— Ja przy swojem stoję, pojedźcie ze mną i zobaczcie — jeźli kłamię, choć stary pozwolę sobie dać na kobiercu.
Nieodezwał się już Bernard ni słowa, ale pochmurniał na cały dzień.
Prozorowicza jak zwyczajnie przyjmowała Marszałkowa z największą serdecznością, pojąc, karmiąc i obdarowując. Przez dwa dni stary bawił opływając jak pączek w maśle. Ostatniego wieczora, gdy swój wyjazd zapowiedział, byli razem z Bernardem w pokoju Marszałkowej, we troje.
Wszczęła się rozmowa o dworku.
— Wiesz co, odezwała się Marszałkowa, choć tego Żytomierza dla Bernardka nie lubię — i nie radabym żeby tam jeździł, niech się Bernard uczy gospodarować, weź go z sobą, opatrzcie razem co potrzeba... a Bernard zaraz mi powróci i zda sprawę.
— Wrócisz zaraz? spytała Marszałkowa.
Bernaś zdumiony niezmiernie, ledwie się zdobył na: wrócę natychmiast, jeśli mama każe.
Niemógł rzeczywiście pojąć jakim sposobem matka go sama tam mogła wyprawiać — ale zaufania jej nie chciał zawieść.
W tem wszystkiem łatwo się było domyśleć roboty starego Prozorowicza.
Na wyjezdnem Anzelmka mnóstwo poleceń dała i notatek co jej miał przywieść z sobą. Wyjechali tedy razem z Burgrabią.
Gdy przyszło do pożegnania z Marszałkową, powiedziała mu tylko, dziś piątek — czekam cię za tydzień z herbatą.
Drogę spożytkował stary, niby nieostrożnie się z różnemi przechwałkami Soleckiego wygadując, a łapiąc sam na słowach. Przyjechali wprost do dworku i Bernard w nim stanął, bo taka była dyspozycya matki.
Zaledwie z bryczki wymknął się i poleciał — Prozorowicz go nie wstrzymywał, dał mu bowiem słowo, że się przed Seweryną nie pokaże, najmniej przez dwa dni, a będzie śledził co się w dworku dzieje. Ten rodzaj szpiegostwa wstrętliwym był Bernardowi, ale był w takiem usposobieniu, iż gotów się czuł na wszystko aby Prozorowicza o fałszu przekonać.
To co stary opowiadał, wydawało mu się zmyśleniem i potwarzą...
Miłość dla Seweryny ze zbliżeniem się ku niej wracała.
O mroku, z bijącem sercem wpadł na znajomą uliczkę... W oknach dworku, niezamkniętych jeszcze okienkami nie było światła. Kłamał więc Burgrabia utrzymując, że tam tak nieustannie przyjmowano o wszelkich dnia godzinach... Zaledwie się u parkanu zatrzymał — gdy usłyszał turkot powozu i głośne śmiechy.
Poznał konie i ekwipaż Soleckiego, a w koczu odkrytym panią Rumińskę, Sewerynę i naprzeciw nich siedzącego Piusa...
Rumińska wysiadła pierwsza... wyskoczył potem Solecki, podał rękę pani Fanteckiej i podtrzymując ją, pochylony ku niej wprowadził do domu.
Nierychło potem światła zabłysły w oknach, spostrzegł znowu pana Piusa z Seweryną przechadzających się po salonie. Zdawało mu się, ale to wziął za przewidzenie, iż Fantecka na chwilę rękę położyła na ramieniu Piusowi i że ten ją całował długo..
Ale to przecie być nie mogło!
Bernardowi zrobiło się zimno, gorąco, chciał wpaść do dworku — powstrzymał się. W tem chłopak pozamykał okiennice, i widzenie bolesne znikło. Przechadzając się po pustej uliczce Bernard dotrwał aż do chwili, gdy Solecki po jedenastej się oddalił.
Wyszedł śpiewając w doskonałym humorze — biedny Marszałkowicz powrócił do dworku i niezaglądając do Burgrabiego, który jeszcze pacierze mówił, zamknął się u siebie.
Nazajutrz Prozorowicz go nie widział prawie — wyszedł z rana, nie powrócił aż nocą. Lecz tym razem stary na niego czatował. Przestraszył się niemal zobaczywszy go, tak był blady i drżący. Niemówiono nic... rozstali się milcząco...
Dzień ten był w życiu Bernarda pierwszym rozczarowania i — najboleśniejszym ciosem — przekonał się że na miłość i serce rachować nie było można. Szczęśliwy kto takiej chwili nie miał do przeżycia, kto zwolna ostygał i oswajał się z rzeczywistością, nie tracąc wiary całej zarazem — wiary w człowieka, w siebie, w świat, w przyszłość całą.
Na Bernardzie zrobiło to wrażenie zabójcze... chodził nieprzytomny noc całą. Prozorowicz podsłuchiwał, w pantoflach podchodząc podedrzwi, i nie mało się trapił nim... ale słowa z niego dobyć nie było podobna.
Zdala widział Soleckiego przez cały niemal dzień siedzącego z Seweryną, która wcale się już nie drożyła z dowodami przyjaźni i poufałości... Bernard spostrzegł ją znowu kładnącą mu rękę na ramieniu, gładzącą go po głowie, rozmawiającą wesoło, a Piusa w tryumfującej postawie szczęśliwego zdobywcy, nadskakującego swej pani.
Zrodziło to w nim niesmak do niewypowiedzenia. Miłość jego młodzieńcza wzdrygała się na takie świętokradztwo. Starał się wytłomaczyć Sewerynę, aby dla niej zachować dawne uczucia i czuł, że to było niepodobieństwem.
Szło mu już teraz o uwolnienie się i zerwanie. Przypuszczał w niej lekkomyślność, ale i ta całe znaczenie, całą wagę jej miłości zabijała. Nie uwalniało go to, wedle jego pojęcia, od zaciągnionych obowiązków — lecz budziło pragnienie odzyskania swobody...
Ze ściśniętem sercem czekał dnia następującego. Układał w jaki sposób najdelikatniej może zerwać ten stosunek, szanując w kobiecie ideał, którego była wyobrazicielką mimo wiedzy.
Tymczasem pani Fantecka ze swej strony myślała i pracowała nad tem, jak nie przyprawiając o rozpacz Bernarda (wyobrażała sobie bowiem że rozpaczać po niej musi) — grzecznie i łagodnie się go pozbyć. — Zdawało się jej to trudnem, bo nie miała żadnego powodu do porzucenia go, sama mu się niemal w przód narzuciwszy.
Z rana dnia tego, Solecki przypadkiem poszedł do dworku Prozorowicza, dowiedzieć się czy nie powrócił i zastał go nad Doświadczyńskim przy żonie...
Ponieważ Solecki miał zwyczaj głośno bardzo mówić i hałasować, Burgrabia go ostrzegł, że na przeciwko stał Bernard, i pono całą noc nie spał. W ten sposób Pius się o powrocie jego dowiedział i pożegnawszy pobiegł o tem oznajmić Fanteckiej.
Chwila stanowcza zbliżała się więc i kryzys przykrą przebyć było potrzeba. Seweryna próbowała namówić przyjaciółkę czyby się ona nie podjęła przygotować nieszczęśliwego Bernarda, do losu jaki go miał spotkać, ale pani Rumińska, strzepnąwszy rączkami, wprost odmówiła wszelkiego udziału...
— Kochanie moje, rzekła — samaś sobie tego piwa nawarzyła — wypij że, a mnie niem nie częstuj.
Dygnęła i wyszła.
Cały dzień Fantecka oczekując Bernarda za każdem drzwi otwarciem, bladła i drżała — obawiała się jakiego szalonego z jego strony kroku.
Solecki drapnął do domu i zamknął się u siebie, póki by burza nie przeszła. Do obiadu nie przyszedł Marszałkowicz, już to opóźnienie zdziwiło mocno Sewerynę.
— Dawniej byłby godziny nie wytrzymał, mówiła do siebie — co mu jest? czy się już o czem dowiedział?
Z południa poznała głos jego w przedpokoju i z bijącem sercem poszła zebrać siły i oprzytomnieć w swoim pokoju. Pierścień z brylantem schowała do szufladki...
Bernard wchodząc zastał w saloniku panią Rumińskę i Julkę wczytującą się ciekawie w Robinsona.
Wdowa spojrzała nań ze współczuciem, blady był, lecz dziwnie zdawał się spokojny, choć bardzo smutny.
Przywitał się z nią nie pytając o panią Fanteckę nawet. Był widocznie nadzwyczaj zmienionym.
— O ho! już coś wie! powiedziała sobie wdowa.
Dawniej natychmiast po wnijściu, leciał ku drzwiom Seweryny, teraz stał chłodny i zmieszany, wcale nie spiesząc do niej.
— Jakże się panu podróżowało? zapytała Rumińska.
— Mnie? odparł roztargniony Marszałkowicz, jak pani dobrodziejka — widzi, powróciłem żywy...
— A Matka pańska?
— Zdrowszą jest...
Wahała się pani Fantecka z początku, lecz słysząc głos, postanowiła wyjść. Zatrzymała się tylko w progu rozważając jaką twarz wypadało wdziać, zupełnie tak jakby myślała, w jaką się ubrać sukienkę. Czy włożyć żałobę, czy przypiąć uśmiech do ust, oczy zawiesić mgłą melancholii, czy osadzić brylantami wejrzeń ognistych!
Z rachuby wypadło jeszcze być teatralniej poważną, majestatyczną, jeszcze nieszczęśliwszą ofiarą niż zwykle. Szukała w głowie pretekstu do pogniewania się — znalazła, że zabawił zbyt długo przy Matce, że ją porzucił, że dał dowód grzesznej i niedarowanej obojętności.
Tak przygotowana, otworzyła drzwi i weszła nadąsana, zimna, obojętna. Bernard spojrzał, było to widmo przeszłości, zabiło serce i obudził się zarazem wstręt. Postąpił ku niej nie zbyt się spiesząc.
— A to pan! odezwała się — nareszcie!
Tu Rumińska, która przewidywała scenę, wzięła Julkę z Robinsonem za rękę i wyprowadziła ją do swojego pokoju...
— Wróciłem jak tylko mogłem najprędzej, odparł Bernard nie spiesząc do pocałowania ręki — Matka moja była chora...
— I ja byłam nie zdrowa, westchnęła Fantecka ale cóż tam komu moje zdrowie znaczy!
Spojrzała nań zdziwiona, bo się spodziewała natrętnej czułości i wymówek, a spotykała oziębłość. Ubodło ją to... myśl przeleciała, że Bernard musi coś wiedzieć.
Wpoiła w niego wzrok, chłopiec spuścił oczy: postanowił z góry nie czynić jej żadnych wymówek — była panią swej woli, mogła sercem rozporządzać jak chciała. Szło tylko o porozumienie wzajemne. Fantecka której zarówno zerwać było potrzeba — zawahała się dla tego, iż postrzegła zobojętnienie. Obraziło ją to, chciała aby sobie poszedł, lecz rozpaczający i nieszczęśliwy... Niepojmowała co się stało.
— Wróciłeś pan dziwnie zmieniony, odezwała się urażona. Cóż mam sądzić? Czy już zupełnie zostałam zapomnianą?
Z ironicznym uśmiechem Bernard odparł:
— A — pani, pierwsza miłość w życiu nigdy się nie zapomina i nigdy nie gaśnie, choćby była najnieszczęśliwsza?
— Czy pan masz mi co do wyrzucenia? zagadnęła śmiało.
— Nie mam do tego najmniejszego prawa — uśmiechając się ciągle boleśnie — odezwał się Bernard...
— Pan jesteś zupełnie zmieniony, powtórzyła.
— Ja to samo w pani znajduję...
Spuściła oczy pomięszana i przeszła się po pokoju.
— Mnie bo się dziwić nie można — rzekła melancholicznie — ja — ja jestem tak nieszczęśliwą, tak od wszystkich opuszczoną, tak od losu prześladowaną, iż tracę chwilami przytomność głowy i serca.
— I serca? spytał Bernard po cichu.
Odpowiedziano mu oburzonem wejrzeniem.
— Moje położenie co chwila się staje nieznośniejszem... Rozwodu mi zaprzeczają duchowni, bo pańska mama używa wszelkich sprężyn aby mu zapobiedz — jestem wystawioną na potwarze... Cóż będzie dalej! proszę pana?
— Pani zdaje mi się, rzekł Bernard — na to wszystko byłaś przygotowaną. W szczęśliwszych chwilach — miałem jej przyrzeczenie, iż zniesiesz to dla mnie.
— Tak — ale to siły przechodzi! wybuchnęła pani Seweryna, ja nie znałam głębi tej przepaści w którą mnie ślepa miłość dla pana pędziła. Cóż dalej, mów pan — co dalej! co myślisz, wyprosiłżeś u matki zezwolenie?
Bernard zmilczał.
— Więc ja mam tak zeschnąć, zamęczyć się — ginąć! Pan wymagasz tej ofiary odemnie?
— Pani, rzekł Bernard, ja nigdy nic wymagać nie śmiałem i nie wymagam.
— Jakto??
— Jesteś panią swej woli!
Fantecka stanęła zmięszana.
— Cóż to ma znaczyć? spytała.
— Niech pani tłomaczy to tak jak najlepiej będzie dla niej. Ja nie wchodzę w rachubę.
Zamilkł. Rozmowa szła nadzwyczaj trudno a nadewszystko nie po myśli Seweryny, która chciała mieć powody do gniewu i wymówek!...
— Ale nasze położenie przeciągnąć się dłużej nie może, proszę pana, poczęła chodząc żywo — raz jakikolwiek koniec położyć mu potrzeba. Mów pan co myślisz...
— Rozkazuj pani.
— Chcesz mnie do niecierpliwości, do wściekłości doprowadzić — zawołała z udaną exaltacyą — ale pan widzisz przecie, że ja się w ulicy pokazać nie mogę, że mnie palcami wytykają, a ożenić się nie możesz — czy nie chcesz... Więc ja tak mam pozostać na łasce?
Marszałkowicz uśmiechał się z goryczą. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, rzekł cicho:
— Zaprawdę, dziwne powitanie po długiem rozstaniu?
Seweryna ruszyła ramionami.
— Matka pańska nie zezwala?
— Dotąd tego nie mogłem u niej pozyskać.
— A ja w takiem położeniu trwać dłużej nie mogę i nie myślę. Dosyć tego, ja zrywam, — chcę być swobodną i będę wiedziała jak sobą rozporządzić... Muszę się przecież ratować.
Bernard którego ta rozmowa rozczarowała ostatecznie, skłonił się odstępując kilka kroków.
— Pani zrywasz? zapytał.
— Tak jest, zrywam! Słyszałeś pan! zrywam.
Tu była prawie pewną wybuchu, łez, rozpaczy. Spojrzała i zobaczyła go zwolna naciągającego zdjętą przed chwilą rękawiczkę. Na jego twarzy wystygły jakiś malował się smutek, usta skrzywione ironicznie drżały...
Ukłonił się nisko — i zwrócił ku drzwiom: Fantecka jak osłupiała stanęła...
— Żegnam panią! rzekł cicho. Jeślim zawinił, przebaczyć mi raczysz. Byłem młody niedoświadczony — szczęście dla mnie za wielkie... obowiązki nad siły... Nie proszę o nic oprócz o przebaczenie.
Seweryna grała do tej pory tragedyą na zimno, ten głos, postawa, wejrzenie na Bernarda, poruszyło jej serce — zrobiło się żal tego biednego, któremu odjęła co miał na świecie najdroższego... błyskawica przesunęła się po głowie, chciała pogonić za nim — pożegnać go inaczej, lecz drzwi się już zamknęły — zniknął.
Z nim razem znikło i dla niej pierwsze i ostatnie uczucie i szczęścia marzenie... Pożałowała go teraz choć wiedziała, że w pół godziny byłaby go się pozbyła ostygłszy. Wchodząca pani Rumińska zastała ją przy oknie zamyśloną, milczącą, smutną. Przez drzwi słyszała rozmowę całą.
— A zatem — rzekła — stało się, jesteś wolną.
— Tak... stało się — nie wiem... nie pojmuję dla czego przyjął to tak zimno. Ktoś mnie zdradził. Pomimo to, gdybym chciała, dosyć by mi było zawołać i kazać położyć się u nóg moich... O! powrócił by, powrócił!
Balbina potrząsła główką. Coś wątpić sobie o tem pozwalam — szepnęła... Stało się, winszuję ci, bo nie zawsze się to tak gładko i spokojnie rozwiązać daje — ale ty — ty jesteś we wszystkiem szczęśliwa. Mnie go żal serdecznie! Soleckich jest na świecie mnóstwo — Bernard był jeden...
— Nie mówmy o tem — dokończyła Fantecka.
— Późno wieczorem po herbacie, nadszedł pomięszany Solecki. Seweryna przyjęła go chmurno.
— Zerwałam dla pana z Marszałkowiczem, rzekła głośno — niechże się pan o rozwód stara natychmiast.
— Tak, dodała przytomna gospodyni — pan powinieneś ocenić uczynioną dla siebie ofiarę i pamiętać jakie bierzesz obowiązki...
Solecki w piersi się uderzył.
— Pani, niech mnie dyabli wezmą...
— Ale oduczże się pan tego.
— A! przepraszam — niech mnie pioruny jasne...
— Panie Solecki! rozśmiała się gospodyni.
— Do stu katów — kiedy się oduczyć nie mogę.
Obie kobiety się rozśmiały i dobry humor zapanował na chwilę...
Bernard wrócił nie rychło do dworku.
Błądził długo po miasteczku, nie potrzebując ani się spieszyć nigdzie, ani zajmując czemkolwiek. Próżnia w sercu bolała.
Już było późno, gdy usłyszał go powracającego Prozorowicz: otworzył drzwi i wprowadził do siebie. Ogień się palił na kominku, mops przy nim grzał nos świecący. Burgrabina robiła drzemiąc pończochę.
— Zajdź pan do nas — ciepło jak w uchu, a w tych izbach dużych, choć palono — psy gonić tak wiatr po nich chodzi.
Z oczów mu chciał coś odgadnąć.
— Gdzie to pan Marszałkowicz był tak długo? odezwała się staruszka.
Chodziłem tak... bez celu... odpowiedział siadając Bernard...
Rozmowa się nie kleiła, pytać go nie śmieli. Prozorowicz czytał w twarzy a raczej syllabizował i nie był pewny, czy już się wszystko skończyło, czy dopiero koniec gotował. Zapytać nie mógł i nie śmiał.
Bernard po chwili sam wtrącił.
— Czyby jutro nie mógł jechać do Stadnicy... panie Burgrabio...
— Jutro? a bardzo dobrze! bardzo dobrze! — zawołał stary, ja konie natychmiast zadysponuję. Tu nie ma czego siedzieć — jak Boga kocham, dworek niewygodny — a reszta psu na budę się nie zdała.
Odwrócił się Bernard pytającą minę zrobiwszy.
— A no tak! począł Burgrabia — nie chciałem wprzódy mówić nic, aby to za potwarz i intrygę nie uchodziło — ale — jak mi Bóg miły — Solecki od tygodnia zaręczony z tą jejmością, aż mi...
Tu splunął i nie dokończył, popatrzał na Bernarda, który w komin na ogień miał zwrócone oczy, uśmiechał się zimno ale boleśnie.
Prozorowicz za rękę go schwycił.
— Drogi mój paniczku — zawołał — dziękuj panu Bogu, że cię z rąk tej kobiety wyratował. Wszyscy ludzie przez takie próby przechodzą, ale niektórzy je drożej przypłacają. Co się stało, dobrze się stało...
— Tak — tak, bąknął Bernard — stało się, że mi serce zamarło i że już nikogo kochać nie potrafię, bo nie uwierzę — nikomu.
— Ale! ale! począł Prozorowicz. Serce u młodych odrasta, przebolejesz i zapomnisz... Nie gadajmy o tem... Jutro konie rano będą gotowe i do Stadnicy! do Stadnicy! Pan Bóg łaskaw — jakoś to będzie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.