chodził go więcej, niżby się zdawać mogło — kochał ją, niepokoił się o nią.
Jednego dnia w porze obiadowej nadjechał proboszcz i wszedł do gabinetu. Zastał go jak zwykle, z zagasłem cygarem przed wypalonym kominem.
— E! panie Fantecki kochany, zawołał po przywitaniu — Bóg widzi — (miał to przysłowie) — wszystkiemu powinien być koniec. Juści wiecznie tak zamurowany w ciupie siedzieć nie będziesz — trzeba się otrząsnąć. Bóg dał, Bóg chciał, Bóg wziął, masz obowiązki...
— Jakie! ruszył ramionami gospodarz.
— Względem siebie, żebyś się sobie nie dał zmarnować zdasz się ludziom... Tej żałoby... Bóg widzi dość — a dalipan i dłuższej nosić nie warto.
Jest ona w sercu i w niem zostanie.
— Nie ma poczem. Bóg widzi, niema poczem.
Każ asindziej dać wódki, bom zmarzł i na obiad wyjdziemy do jadalni — hę? spytał.
— Ale, mój ojcze...
— Ale, mój dobrodzieju — ja bo cię muszę wyciągnąć... E! e!... daj bo już pokój temu. Co się stało to się stało! Nie chciałbym cię gryść, ale kiedy ranę wypiec trzeba, to doktór musi.
Spojrzał przestraszony Fantecki.
— Jejmość znać pomiarkowała, że z Marszałkowiczem, któremu rodzina małżeństwa nie dopuści, ciężko będzie... porzuciła go!
— Porzuciła! krzyknął zrywając się Fantecki — niech wraca. Wstyd zamknę w sercu, przebaczę — niech wraca...
— Ale ba! ma już drugiego! zawołał proboszcz.
Fantecki ręce załamał i padł na krzesło, a po chwili oczy sobie zasłonił.
— Męztwa, męztwa panie Dyonizy — kończył ksiądz — każdego może od płochej kobiety spotkać takie nieszczęście, Bogu dziękuj że nie masz dzieci...
— Ale to być nie może! jęknął gospodarz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/175
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.