Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Piotr Gringoire
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Piotr Gringoire.

W miarę słów Jowisza zadowolenie i podziw, wywołane jego strojem, nikły; a kiedy doszedł do owego niezręcznego zakończenia: „Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, rozpoczniemy natychmiast“, głos jego utonął w huraganie okrzyków.
— Zaczynać natychmiast! Djalog! Dialog zaraz! — krzyczał lud. A nad wszystkimi głosami górował piskliwy głos Joannesa de Molendino: — Zaczynajcie natychmiast! — darł sie żak.
— Precz z Jowiszem i kardynałem Bourbon! — wyrokował Robin Poussepain i reszta żaków, usadowiona gdzieś pod sklepieniem.
— Dialog zaraz! — powtarzał tłum. — Natychmiast: Zaraz! Na powróz komedjantów i kardynała!
Biedny Jowisz, przerażony i blady pod powłoką różu upuścił na posadzkę swoje pioruny i zdjąwszy dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko potem bełkotał drżącym głosem: Jego eminencja.. ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co ma już mówić. Bał się, żeby go naprawdę nie powieszono.
Być powieszonym przez motłoch za czekanie, być powieszonym przez kardynała za nieczekanie; z obu stron przepaść, i to przepaść okropna.
Szczęściem jednak znalazł się ktoś, kto wybawił go z kłopotu i wziął na siebie odpowiedzialność.
W przestrzeni wolnej między stołem marmurowym a balustradą stał człowiek, którego nikt dotychczas nie zauważył, ponieważ cała jego postać długa i szczupła, ukryta była zupełnie w załamaniu kolumny, o którą był oparty; człowiek ten, wysoki, chudy, blady, jasnowłosy, młody jeszcze, jakkolwiek twarz jego i czoło pokryte było zmarszczkami, o oczach błyszczących, z uśmiechem, przywartym do ust, ubrany w czarną kurtkę, połataną i wytartą zbliżył się do stołu marmurowego i dał znak biednemu aktorowi. Ale ten nie widział go.
Nieznajomy postąpił jeszcze o krok i zawołał:
— Jowiszu! mój drogi Jowiszu!
Ale Jowisz i tym razem nie usłyszał.
Wreszcie zniecierpliwiony blondyn, krzyknął tuż przy nim:
— Michale Giborne!
— Kto mnie woła? — zapytał Jowisz, jakby ze snu przebudzony.
— Ja, — odpowiedział czarno ubrany mężczyzna.
— Ach! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie natychmiast, — zawołał tamten.
— Trzeba uspokoić publiczność. Biorę na siebie odpowiedzialność wobec rządcy pałacu, a on już wytłumaczy nas wobec kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie, — zawołał, jak mógł najgłośniej do hałasującego i gniewnego tłumu, zaczynamy natychmiast.
— Evoe, Jupiter! Plaudite cives! — wołali żacy.
— Wierszy! Wierszy! — krzyczał lud.
Teraz nastąpił huragan oklasków i Jowisz zaszedł już do garderoby, a sala w dalszym ciągu rozbrzmiewała oklaskami.
Tymczasem nieznajomy, który tak cudownie zmienił burzę w pogodę, jak mówi stary poeta Corneille, wcisnął się z powrotem w cień kolumny i byłby tam długo pozostał niewidziany, niemy i nieruchomy, gdyby go nie przywołały siedzące w pierwszym rzędzie widzów dziewczęta; słyszały one jego rozmowę z Jowiszem.
— Mistrzu, — odezwała się jedna z nich, zapraszając go ruchem ręki do siebie...
— Nie odzywaj się tak, kochana Lienardo, mówiła jej sąsiadka, gładka, świeża i dumna ze swego świątecznego stroju — to nie kleryk, ale człowiek świecki, nie trzeba więc mówić mistrzu ale panie...
— Panie, — poprawiła się Lienarda.
Nieznajomy podszedł do balustrady.
— Czem mogę paniom służyć? — zapytał z pośpiechem.
— Nie, nie! — odpowiedziała Lienarda, zupełnie skonfundowana, — to moja sąsiadka Gispetta la Gencienne chce mówić z panem.
— Ależ nie, — odparła Gispetta rumieniąc się: — to przecież Lienarda zawołała do pana: „Mistrzu“, a ja jej tylko zwróciłam uwagę, że powinna powiedzieć: „Panie“.
Obie dziewczyny spuściły oczy. Po chwili jednak pierwsza, która pragnęła nawiązać rozmowę, podniosła głowę i popatrzyła na nieznajomego z uśmiechem:
— Zatem panie nie mają mi nic do powiedzenia?
— Nie! nie, — odpowiedziała Gispetta.
— Nie, — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić, lecz obie ciekawskie nie miały ochoty go puścić.
— Panie, — zagadnęła żywo Gispetta, z impetem właściwym w podobnych wypadkach kobietom, — musicie napewno znać żołnierza, który w tym djalogu będzie grał rolę Najświętszej Panny Marji?
— Zapewne chciała pani powiedzieć: rolę Jowisza?
— No, taki — rzekła Lienarda, — co też ona mówi! Czy pan zatem zna Jowisza?
— Michała Giborne? — odpowiedział obcy; — tak, pani.
— Ma piękną brodę! — zauważyła Lienarda.
— Czy to będzie piękne, co będą mówili na scenie? — zapytała nieśmiało Gisquetta.
— Bardzo piękne, pani, — odparł bez najmniejszego wahania nieznajomy.
— A co to będzie właściwie, — zapytała Lienarda.
— Sąd Najświętszej Panny Marji, djalog moralny.
— Ah! to coś nowego, — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał nieznajomy.
— Jest to djalog zupełnie nowy, po raz pierwszy dopiero grany.
— A zatem to nie będzie to samo, — mówiła Gisquetta, — co grano przed dwoma laty, w dzień przyjazdu legata papieskiego; występowały wtedy trzy piękne dziewice.
Syreny, — poprawiła Lienarda.
— Tak jest i zupełnie nagie, — dodał młody mężczyzna.
Lienarda spuściła wstydliwie oczy. Gisquetta zaś naprzód spojrzała na sąsiadkę, a potem zrobiła to samo. Nieznajomy zaś ciągnął dalej z uśmiechem:
— Tak, to było bardzo ucieszne. Dzisiejszy djalog natomiast jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandziej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — pytała Gisquetta.
— Broń Boże! — odparł nieznajomy, — Przecież to będzie djalog moralny; nie trzeba mięszać rodzajów utworów scenicznych. Gdyby to była farsa, to co innego.
— Szkoda, — odpowiedziała Gisquetta. — Wtedy przy fontannie Ponceau tańczyli dzicy ludzie, mężczyźni i kobiety; bili się i wyprawiali pocieszne harce, śpiewając przytem sielanki.
— To, co było dobre wobec legata, — rzekł nieznajomy dość oschle, — nie uchodzi wobec księżniczki.
— A wtedy, — dodała Lienarda, — grano również na licznych instrumentach, takich niewielkich, które jednak wydawały z siebie głośne melodje.
— A dla ochłody obecnych i przechodniów, — ciągnęła dalej Gisquetta, — fontanna trzema otworami wylewała wino, mleko i hypokras; i każdy mógł pić, ile chciał.
— A dalej znowu u świętej Trójcy, — mówiła Lienarda, — była pasja z żywych ludzi, ale żaden nie ruszał się wcale, ani nic nie mówił.
— Ah! przypominam sobie, — zawołała Gisquetta. — Pan Jezus na krzyżu i dwu łotrów, jeden z prawej, drugi z lewej strony.
Tutaj młode kumoszki, zapalając się na wspomnienie wjazdu legata, zaczęły mówić razem, jedna przez drugą.
— A dalej przy bramie malarzy, co tam było osób bogato poubieranych.
— A przy fontannie św. Wicentego ten strzelec ścigający łanię z psami i przy odgłosie trąb!
— A w jatkach paryskich to rusztowanie przedstawiające bastyllę w Dieppe!
— A kiedy legat odjeżdżał dano znak do szturmu i pozabijano wszystkich Anglików.
— I przy bramie Châtelet były również bardzo piękne osoby!
— A kiedy delegat przechodził przez most wekslarzy, wpuszczono na most więcej niż dwieście tuzinów różnych ptaków; jakież to było śliczne, Lienardo!
— Dzisiaj będzie daleko piękniej — podjął wkońcu nieznajomy, który słuchał zachwytów obu dziewcząt z niecierpliwością.
— Pan przyrzeka nam, że ten djalog będzie piękny? — zapytała Gisquette.
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z pewną emfazą; — Panie, to ja go napisałem.
— Naprawdę? — zapytały dziewczęta wytrzeszczając oczy.
— Naprawdę — odpowiedział poeta nadymając się lekko; — ale właściwie to dwu nas pracowało nad nim; Jehan Marchand, który ciosał deski i ustawił ten teatr i ja, który napisałem sztukę. — Nazywam się Piotr Gringoire.
Autor „Cyda“ nie mógłby z większą dumą powiedzieć: „Nazywam się: Piotr Corneille“.
Czytelnicy nasi musieli zauważyć, że upłynęło nieco czasu między chwilą, gdy Jowisz zeszedł ze sceny i udał się do garderoby, a momentem, w którym autor moralnego djalogu tak niespodzianie przyznał się do swego dzieła ku naiwnemu podziwowi Gisquetty i Lienardy. I rzecz godna podniesienia: oto cały ten tłum, jeszcze przed kilku minutami tak wzburzony, czekał obecnie łaskawie, uspokojony słowem komedjanta, a to jest dowodem tej prawdy wieczystej, prawdy, którą i dziś możemy obserwować w naszych teatrach, że najlepszym sposobem skłonienia publiczności do cierpliwego czekania, jest zapewnić ją, że sztuka rozpocznie się natychmiast.
W każdym razie żak Johannes nie zasypiał gruszek w popiele.
— Hola, he! — zawołał nagle, przerywając spokojne oczekiwanie, jakie nastąpiło po hałasach i zamieszaniu — Jowiszu, Panno Marjo, djabelscy kuglarze! nie kpijcie z nas! Djalog! djalog! Zaczynajcie, albo my zaczniemy!
Tłumowi nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rżniętych instrumentów dała się słyszeć z wnętrza rusztowania; obicie rozsunęło się i cztery osoby wdrapawszy się po drabince, zjawiły się na scenie, stanęły rzędem przed publicznością i pokłoniły się nisko; symfonja umilkła i przestawienie się rozpoczęło.
Czterej aktorzy, otrzymawszy sowite oklaski za swe ukłony, rozpoczęli, śród nabożnego milczenia publiczności prolog. Widzowie zaś, jak to i dziś się dzieje, bardziej zajęci byli kostjumami aktorów niż rolami, granemi przez nich, i w gruncie rzeczy mieli rację. Wszystkie cztery osoby na scenie ubrane były w suknie, których jedna połowa była białą, a druga żółtą; różniły się między sobą jedynie rodzajem materji; pierwsza osoba miała ubiór z brokatu srebrnego i złotego druga z jedwabiu, trzecia z wełny, a czwarta z płótna. Pierwsza z osób miała w ręku miecz, druga klucz złoty, trzecia wagę, czwarta zaś rydel; dla łatwiejszej znowu orjentacji mało ruchliwych umysłów, dla których alegorje te mogły być niedość przejrzyste, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni z brokatu: „Nazywam się szlachectwo“, na jedwabnej: „Nazywam się kler“, na wełnianej: „Nazywam się handel“, zaś na płóciennej: „Nazywam się praca“. Dwie z tych alegoryj były rodzaju męskiego co łatwo poznać było po krótkich szatach i kapeluszu na głowie; dwie inne rodzaju żeńskiego miały suknie nieco dłuższe i piękne czepki na głowie.
I trzebaby było wielkiej dozy złej woli, żeby nie zrozumieć poprzez poezję prologu, że oba te szczęśliwe stadła posiadały pospołu wspaniałego delfina złotego, którego pragnęły wręczyć najpiękniejszej dziewicy. Szły więc po świecie, szukając i pytając o tę piękność i odrzuciwszy z kolei królowę Golcondy, księżniczkę Trebizondy, córkę wielkiego hana Tartarji i t. d., i t. d., praca i kler, szlachectwo i handel przybyły tu, by odpocząć na marmurowym stole Pałacu Sprawiedliwości i rozwinąć przed szanownem audytorjum tyle sentencji i maksym, że starczyłoby ich na fakultecie sztuk wyzwolonych dla złożenia wszystkich egzaminów i uzyskania tytułu licencjata.
Wszystko to było rzeczywiście prześliczne W tłumie zaś widzów, na który wylewał się potok metafor, nie było ucha bardziej słuchającego, nie było serca żywiej bijącego, oka bardziej wytrzeszczonego, szyi bardziej wyciągniętej, niż oko, ucho, szyja i serce autora, poety, tego poczciwego Piotra Gringoire, który nie mógł się przed chwilą oprzeć pokusie wyjawienia swego nazwiska dwu ładnym dziewuchom. Oddalił się od nich o kilka kroków i stanąwszy za swym pilastrem, tam słuchał, patrzył i delektował się. Życzliwe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu drgały jeszcze w jego wnętrznościach i zatopiony był w tej kontemplecji, pełnej ekstazy, z jaką autor patrzy i słyszy, jak myśli jego, jedna za drugą padają z ust aktora w ciszę olbrzymiego audytorjum. Zacny Piotrze Gringoire!
Trudno nam tu przychodzi, ale musimy powiedzieć, że pierwszy ten zachwyt został wkrótce zmąconym. Ledwie Gringoire mógł dotknąć ustami upajającego kielicha radości i tryumfu, kiedy zjawiła się w nim pierwsza kropla goryczy.
Jakiś żebrak obdarty, nie mogąc uzyskać odpowiednio sutych datków w ścisku i natłoku i nie znajdując zapewne odpowiedniej rekompensaty w kieszeniach swych sąsiadów, wykalkulował sobie, że dobrze będzie ulokować się w miejscu bardziej widocznem, gdzieby łatwiej spływały nań spojrzenia i datki. W czasie też pierwszych wierszy prologu podsunął się aż do samego stołu i usiadłszy tam, błagał wzrokiem o litość, wskazywał na swe łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.
Wobec milczenia żebraka, można było grać bez przeszkody prolog i nie byłoby go nic zakłóciło, gdyby na nieszczęście żak Johannes nie był zauważył żebraka i jego gestów z wysokości swego kapitelu. Młodego wesołka porwał szalony śmiech i nie troszcząc się o to, że przerwie przedstawienie i zmąci ogólne skupienie zawołał głośno:
— Patrzcie na tego kalekę, żebrzącego!
Kto rzucił kiedykolwiek kamieniem w kałużę pełną żab, lub wystrzelił w gromadę ptaków, ten wyobrazi sobie łatwo, jakie wrażenie wywołały te wyrazy pośród ogólnej uwagi i skupienia. Gringoire zatrząsł się, jakby tknięty elektrycznością. Prolog zatrzymał się, a oczy wszystkich zwróciły się na żebraka, który nie zmieszawszy się wcale, widział w tem wydarzeniu dobrą sposobność dla siebie i zaczął mówić głosem pełnym boleści z oczyma napół przymkniętemi: — Zlitujcie się nademną!
— Na Boga! — zawołał znowu Johannes, — ależ to Clopin Trouillefou. Hola, przyjacielu, widać rana na nodze zbyt ci dokuczała, więc przeniosłeś ją na rękę.
Mówiąc to, rzucił ze zręcznością małpy drobną monetę w stary zatłuszczony kapelusz, który żebrak trzymał w swej chorej ręce. Przyjął on jałmużnę i szyderstwo i głosem płaczliwym prosił dalej: „Zlitujcie się nademną.“
Epizod ten rozprószył dotychczasowe skupienie audytorjum i wielu widzów, z Robinem Poussepain i innymi żakami na czele zaczęło oklaskiwać niespodziewane wystąpienie żaka i monotonną psalmodję żebraka.
Gringoire był bardzo niezadowolony. Otrząsnąwszy się z pierwszego osłupienia zwrócił się z krzykiem do aktorów na scenie:
— Grajcie dalej! do djabła, dalej! — i nie spojrzał nawet na tych dwóch, którzy byli sprawcami przerwy.
W tej chwili poczuł, że ktoś go pociągnął za rękaw; odwrócił się i uśmiechnął się z przymusem. To piękna rączka Gisquetty wysunięta poza balustradę przywoływała w ten sposób autora.
— Panie, — zapytała dziewczyna, — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia, — odpowiedział Gringoire, urażony tem pytaniem.
— W takim razie — ciągnęła dalej — bądź pan tak uprzejmy wytłumaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Gringoire. — Dobrze, służę pani!
— Nie, — mówiła Gisquetta, — ale to, co dotąd powiedzieli.
Gringoire podskoczył, jakby go kto uraził w ranę.
— Licho nadało tę głupią gęś! — szepnął przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta była straconą w jego oczach.
Tymczasem aktorzy usłuchali wezwania, a publiczność widząc, że recytują w dalszym ciągu djalog, zabrała się do słuchania go; sztuka jednak straciła wiele z powodu tej przerwy. Gringoire musiał to ze smutkiem zauważyć. Spokój jednak powracał powoli, żacy uciszyli się, żebrak przeliczał zebrane monety, a sztukę grano w dalszym ciągu.
Djalog był w rzeczy samej bardzo piękny i zdaje się nam, że z niejakiemi zmianami mógłby być jeszcze dziś z pożytkiem odegranym. Wstęp, nieco przydługi i nieco bez treści, był jednak prosty i Gringoire w sanktuarjum swego ducha najwięcej w nim podziwiał jasność myśli. Jak domyśleć się łatwo, cztery figury alegoryczne zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc pozbyć się godnie swego złotego delfina, musiały być niezwykle sfatygowane. Śród pochwał cudownej ryby roiło się od delikatnych aluzyj do Małgorzaty flamandzkiej, młodej narzeczonej siedzącej w tej chwili smutnie na zamku w Amboise i nie przypuszczającej nawet, aby praca i handel, kler i szlachectwo odbyły dla niej tak daleką drogę. Delfin opiewany w djalogu, według zapewnień autora był młody, był piękny, był silny, a przedewszystkiem (co należy uważać za źródło wszystkich cnót królewskich) był synem lwa Francji. Zaznaczam, że ta śmiała metafora jest cudowną, i że historja naturalna teatru, w dniu alegoryj i przedstawień okolicznościowych, nie powinna przerażać się wcale delfina syna lwa. To niezwykłe wyrażenie, użyte na właściwem miejscu musi wywołać tylko entuzjazm. Bądź co bądź jednak poeta powinien był liczyć się z krytyką i dla niej to powinien rozwinąć swą myśl przynajmniej na przestrzeni jakich dwustu wierszy. Djalog i tak miał z polecenia prewota trwać od południa aż do czwartej godziny i przez ten czas trzeba było przecież coś mówić. A zresztą publiczność słuchała cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki między handlem a szlachectwem, w chwili gdy praca wymawiała wspaniały wiersz: „Nie widać w borach zwierza bardziej tryumfującego!“ drzwi do rezerwowanej estrady, które dotychczas były tak, „nie w porę“ zamknięte, w tej chwili jeszcze bardziej „nie w porę“ otworzyły się; i donośny głos woźnego oznajmił: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.