Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziesiąta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Hulaj dusza
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Hulaj dusza.

Mieliśmy już podobno sposobność powiedzenia, że pewna część Dziedzińca­‑Cudów otoczoną była staremi okopowemi murami Paryża, których spora ilość baszt w epoce owej zaczynała już w gruzy się rozsypywać. Jedna z tych baszt obróconą została przez cech hultajów na dom zabawy. Szynkownia znajdowała się w izbie niższej, reszta na górnych piętrach; punkt ożywiony najohydniejszym z całej siedziby truanderji paryskiej. Nocą gdy cała nadetatowa gałganerja snem twardym zasypiała, hulaszczą wieżę zawsze jeszcze można było rozpoznać po wrzaskach nieustających i po czerwonem świetle wyrywającem się zarówno przez dziury w dachach, przez okna, jak i przez szczeliny popękanych ścian.
Sklepowe tedy podziemie wieży było szynkownią. Wchodziło się do niej przez otwór nizki i schodki równie strome i sztywne, jak klasyczny wiersz aleksandryjski. Na drzwiach zamiast nibyto godła, znajdował się przepysznie napeckany malunek, przedstawiający w niebieskim polu brzęczącą monetę i kury nieżywe, z tym kalamburem u spodu: „Pod dzwonnikami niboszczyków“.
Pewnego wieczora, w chwili kiedy ze wszystkich wieżyc paryskich otrąbiono: gaście­‑ognie! pachołkowie czatni, gdyby im danem było wchodzić na straszny Dziedziniec­‑Cudów, mogliby byli zauważyć, że w gospodzie hołotników większy jeszcze był ścisk i rwetes niż zwykle, więcej solono zaklęciami i więcej solone zapijano niż zwykle. Na zewnątrz szynkowni mnóstwo było po całym placu rozrzuconych gromad, które takim rozmawiały głosem, jakby się wielki jaki wyknuwał zamach, a tu i ówdzie spostrzegałeś we dwoje skulonego urwisa i ostrzącego o kamień nędzne jakieś żelaztwo.
W samym atoli szynku z rozmów pijaków i szulerów niktby nie odgadł co się właściwie święciło. U każdego wlokła się u nóg jakaś broń połyskująca, rapir, oksza, ogromna klinga obosieczna, lub hak od starej śmigownicy.
Izba okrągłego kształtu była dość obszerną, lecz stoły ściśnięte i tłumy dokoła nich napakowane, czyniły, że wszystko co szynkownia obejmowała, mężczyźni, kobiety, ławki, dzbany, zdrowi i kaleki, zdawało się być ułożonem w kupę równie porządną i uporządkowaną, jak stos skorup ostrygowych. Podziemie owo taką się cieszyło atmosferą, wilgoć tak uparcie trzymała się wszystkich jego kątów i ścian, że ognia nie gaszono nigdy, śród najgorętszego nawet lata. Wielkie psisko, poważnie siedzące w popiele, obracało przy zaiskrzonych węglach rożen obciążony mięsiwem.
Pomimo okropnego zamętu, można było po pierwszem zaraz spojrzeniu rozróżnić w tym tłumie trzy gromady główne, cisnące się dokoła trzech osobistości czytelnikowi już znanych. Jedną z tych osobistości był Matias Hungadi Spikali, książę Egiptu i Cyganji. Łotr siedział na stole ze skurczonemi na krzyż nogami, z rękami wyciągniętemi ponad głowy hałastry i głosem podniesionym wykładał naukę magji białej i czarnej, licznie otaczającej go zgrai. Druga kupa mrowiła się około przyjaciela naszego Clopina Trouillefou, dzielnego króla szałaśników zwierzchniego pana królestwa Tunji, który uzbrojony od stóp do głowy, kierował łupieżą ogromnej beczki, napełnionej bronią z której otworu sypały się hurmem siekiery, szable, panewki, kolczugi, płaty, ostrza, groty, czekany, młoty, widły, obcęgi, jakoby jabłka i winogrona z rogu obfitości. Każdy chwytał to, czego potrzebował. Podrostki nawet uzbrajali się a chromi i beznodzy opatrzeni staremi hełmami i blachami pełzali pod nogam i pijących jako duże robactwo.
Trzecia nareszcie hurma najweselsza i najliczniejsza zalegała ławki i stoły, pośród których pe rorował i klął głos surmiasty, wydobywający się z pod ciężkiej zbroi. Miał na sobie pas oczepiony dokoła sztyletami i puginałami, wielką szpadę u boku a przed sobą już nadczerpniętą konewkę wina.
Dodajmy do tego dwadzieścia mniejszych gromad, rojących się przy podrzędniejszych wodzach i komturach, sznury bab służbowych roznoszących konwie i półmiski na głowie, kłótnie w je dnym kącie, uściski w drugim, a będziemy mieli niejakie pojęcie o całości zgromadzenia.
Co do zgromadzenia, było to coś w rodzaju wnętrza dzwonnicy, podczas bicia we wszystkie dzwony.
Rynka pod rożnem, pryskająca rozgotowaną tłustością, nieustającym swym pryskiem wypełniała rzadkie przerwy djalogów, krzyżujących się z kąta w kąt izby.
Pośród hałasującej tej tłuszczy, na ławce przed samym kominem, siedział filozof jakiś głęboko zadumany, z nogami w popiele, ze wzrokiem wlepionym w zarzewie. Był to Piotr Gringoire.
— Prędzej, prędzej! — wołał Clopin Trouillefou na swoich szwargotników. — Spieszmy się! pozbierajcie oręż! godzinka tylko do pochodu!
Jedna z dziewczyn nuciła:

Dobrej nocki, ojcze, matko!
„Gaście — ognie“ trąbią z wież...

Dwaj karciarze kłócili się obok niej.
— Wyźnik! — krzyczał kraśniejszy, podsuwając kułak pod brodę drugiemu — czerwienią ci papę naznaczę. Będziesz mógł zastąpić Mistigra w szulerskich zabawkach najmiłościwszego króla i pana.
— U hu — hu! — wył Normand jakimś nosowym akcentem swojego kraju — swobodniej już śledziom w beczce i wszystkim świętym w Caillouville, niż ludziom w tej tu harharze!
— Dziatwo! — mówił do swych słuchaczów książę Cyganji głosem fistułowym — wiedźmy francuskie lecą na Łysą górę bez ożogów, ni siodeł ni smarowidła, a jedynie przy pomocy kilku słów czarodziejskich. Wiedźmy włoskie mają zawsze koziołka oczekującego na nich u drzwi. Wszystkie obowiązane są wylatywać kominem.
Nad wszystkimi atoli wrzaskami tłuszczy górował głos młodego łobuza, uzbrojonego od stóp do głowy.
— Wiwat! kochajmy się! całujmy się gdzie kto może! — krzyczał na całe gardło. — Wszak to dziś rycerskie me chrzciny i wyprawa pierwsza. Nalewajcie do kroćset panieńskich pyszczków i gąbek! Przyjaciele, zwę się Jehan Frollo du Moulin, karmazyn najczystszej juchy. Bracia, świetne czekają nas tryumfy. Jesteśmy dzielni. Otoczyć kościół, wywalić drzwi, porwać dziewczynę, ocalić ją od sędziów, ocalić ją od klechów; zburzyć klasztor, spalić biskupa z biskupstwem i biskupiętami, wszystko to uczynimy raźniej i prędzej, nim pan kasztelan włoży do gęby łyżkę rosołu; złupimy Notre­‑Dame do ostatniej szpilki i sza! sami jak w wodę! Kładę warunek: Quasimodo powieszonym zostanie. Znacie wy Quasimoda, panie i panienki? Widziałyście go w dniu Zielonych świąt, gdy wskoczywszy na wielki dzwon hasa na nim, że aż piana ciecze? Djabeł prawdziwy, galopujący na spiżowym smoku... Moi przyjaciele, posłuchajcie mię: byłem magnatem, zjadłem i przepiłem dobra miljonowe. Matka chciała ze mnie zrobić wojewodę, ojciec kierował na arcybiskupa, ciotka forytowała na konsyljarza, wujenka na pronotarjusza królewskiego, babka na podkomorzego szatni dworskiej, jam się zapisał do truanderji. Hulaj dusza! jestem bonifratrem prawdziwym! Szynkareczko, duszko moja, innego dawaj wina mam czem płacić. Nie chcę już więcej sureńskiej tej lury. Dostanę zapalenia gardła. To jużbym wołał smołą kiszki sobie płukać!
Tłuszcza za każdym wstępem tej mowy klaskała i zanosiła się od śmiechu; widząc że ochoczość wzmaga się dokoła, żak zawołał — O cudowny harmider! Populi debacchantis populosa debacchatio! — I począł śpiewać głosem organisty rozpoczynającego nieszpory: „Quae cantica! quae organa! quae cantilenae! quae melodiae hic sine fine decantantur! sonant melliflua hymnorum organa, suavissima angelorum melodia, cantica canticorum mira!.....“ Urwał.
— Szynkarko djabla! wieczerzać mi dawaj!
Nastała chwila czegoś podobnego do milczenia, podczas którego podniósł się z kolei ostry głos księcia Cyganji, wykładającego uczniom swoim:
— Łasiczka zwie się Aduiną, lis Sino­‑nóżką lub Biegunem­‑leśnym, wilk Szaro­‑nóżką lub Złoto­‑nóżką, niedźwiedź Starym albo Dziadkiem... Czapka gnoma czyni człeka niewidzialnym i odkrywa rzeczy niewidome... Każda ropucha nowopowołana odzianą być winna w aksamit czarny lub ponsowy z dzwonkiem u szyi, z dzwonkiem przy pazurkach. Rozebrane dziewice tylko lucyper Sidragasum może zmusić do skakania.
— Na honor! — przerwał Jehan — chciałbym być tym lucyperem Sidragasumem.
Tymczasem hultajstwo, nie przestawało się zbroić, szepcząc na drugim końcu izby:
— Biedna ta Esmeralda! — mówił jeden z Cyganów — toż to siostrzyczka nasza. Trzeba ją koniecznie ztamtąd wyciągnąć.
— Czy zawsze tam zostaje, w tej Notre­‑Dame? — pytał markitan jakiś o żydowskiej twarzy.
— A gdzieżby indziej do paralusza!
— No więc — zawołał markitan — do katedry! Tem bardziej, że w kaplicy ŚŚ. Fereola i Ferrucyona znajdziemy dwa posągi szczerozłote jeden św. Jana Babtysty, drugi Św. Antoniego, oba razem ważące siedem grzywien złotych i łutów czternaście z podstawkami srebrnemi pozłacanemi, grzywien siedemnaście uncji pięć. Wiem to dobrze, jestem złotnikiem.
Tu Jehanowi podano wieczerzę.
— Na wszystkie święte Magdy, Małgosie, Małgorzaty i Magdaleny, — zawołał rozpierając się na ramieniu dziewczyny sąsiadki swojej — jest mi tu jak w raju. Mam przed sobą jakiegoś durnia, który mi się przypatruje z mopsią miną arcy.. arcykapłana. A ten na lewo ma kły tak długie, że mu podbródek zakrywają. Przy czem zajmuję tę samą pozycję, co marszałek Gie przy oblężeniu Pontoise. oparty jestem prawicą o pagórek... Pazury Belzbuba! bracie! masz minę handlarza zajęczych skórek, a usiadłeś przy mnie? Jestem szlachcicem, przyjacielu. Łokieć przy tarczy, widziałże kto? Precz­‑że mi ztąd!... Hola! hej wy tam! ani mi śmiejcie bójki zaczynać! Jakto Józefku Dziubo, odważasz się narażać go na centnarowy kułak tego tam wołu? Idjoto! Non cuiquam datum est habere nasum... Zaprawdę ubóstwienia godnaś Leopoldynko Wierci­‑Uszko! Basta! Nazywam się Jehan Frollo, a brat mój jest arrhidjakonem. Niech go zaraza morowa pochłonie!... Wstępując do waszego zakonu, wyrzekłem się połowy domu położonego na tamtym świecie, którą to połowę brat mi przyobiecał. Dimidiam domum in paradiso. Mam lenność przy ulicy Tirechappe i wszystkie niewiasty zakochane są we mnie, co jest rzetelną prawdą jak to że święty Eljasz doskonałym był złotnikiem, że święty Wawrzyniec spalony został na skorupach z jaj i że pięć cechów miasta Paryża składają garbarze, kuśnierze, rymarze, trzosowniki i rękawiczniki. Przysięgam wam,

I niech pieprzówka nie zna mię
Przez rok ten cały, jeśli kłamię —

przysięgam wam towarzysze!... Śliczniutka moja, księżyc aż nadto nam świeci; spójrz no przez otwór jak tam wiatr miętosi i rozpędza obłoki. Tak się tedy i ja zabieram do twojego stanika... Dziewkil utrzyjcie nosa świeczkom i dzieciakom!... Gromy i pioruny! cóż to mi tu dano do jedzenia? — Hej ty, matulo czarcia! włosy których braknie twoim łajdaczkom, odnajdują się jak widzę w jajecznicy? Stara, wiedz raz na zawsze, że nie jadam innych jajecznic jeno łyse. Bodajeś w dziesiątem pokoleniu przepadła!... Piękna gospoda, gdzie rozpustnice widelcami się czeszą.
To powiedziawszy trzasnął półmiskiem o posadzkę i począł śpiewać na całe gardło:

Et je n’ai, moi,
Par la sang-Dieu!
Ni foi, ni loi.
Ni feu. ni lieu
Ni roi
Ni Dieu.

Clopin Trouillefou skończył tymczasem rozdawnictwo oręży. Zbliżył się do Gringoire’a, który zdawał się tonąć w dumaniach głębokich.
— Bracie Piotrze — rzekł król szałaszników — nad czem się tak u djabła zamyśliłeś?
Gringoire obrócił się doń z uśmiechem melancholijnym.
— Lubię ogień, drogi mój panie. Nieraz godziny całe spędzam na przypatrywaniu się iskrom. Tysiące rzeczy odkrywam w gwiazdach tych rozsianych na czarnem tle czeluści. Gwiazdy owe są również światami.
— Niech mię piorun trzaśnie, jeśli choć krztę rozumiem! — rzekł hajdamaka. — Nie wiesz która godzina?
— Nie, nie wiem — odpowiedział Gringoire.
Clopin poszedł z kolei do księcia Cyganji.
— Na złą godzinkę trafiliśmy podobno bracie, Matiasu. Powiadają, że pan Ludwik jedenasty w Paryżu.
— Tem większy powód wyrwania mu ze szpon siostrzyczki naszej — odparł stary cygan.
— Mówisz po ludzku Matiasu — rzekł król szałaszników. — Zresztą uwiniemy się żwawo, za nami liczba. Służba trybunalska jutro trafi jak kulą w płot, gdy się po dziewczynę zgłosi. Bo też na szatana nie chcę, by mi piękną tę jagódkę sznurek połknął.
Clopin wyszedł z gospody.
Podczas tej rozmowy Jehanek krzyczał jak opętany głosem ochrypłym:
— Jem, piję, ściąłem się jak Jowisz! Ej Piotrze Maczuganię, jeżeli choć raz jeszcze spojrzysz tak na mnie, szczutkiem jednym górę ci z nosa wywiodę!
Ze swojej strony Gringoire, wykolejony z dumań począł przypatrywać się krzykliwej tej scenie pomrukując przez zęby:
— Luxuriosa res vinum et tumultuosa ebrietas. Niestety doskonale czynię, że się nie zapijam, bo i jakże słusznie powiada Św. Benedykt: Vinum apostatare facit etiam sapientes!
W tej chwili wszedł Clopin i krzyknął głosem piorunującym: — Północ!
Na ten wyraz — wszyscy hajdamacy, mężczyźni, kobiety, dzieci, tłumnie rzucili się z izby z ogłuszającym szczękiem broni i żelaztwa.
Księżyc tylko co się skrył w chmurach.
Na Dziedzińcu Cudów było ciemno choć oko wykol. Plac przecież nie zalegał pustką. Można było na nim zozpoznać tłumy mężczyzn i kobiet, rozmawiających z cicha. Clopin wlazł na wysoki kamień.
— Do szeregów, Szwargot! — wrzasnął. — Do szeregów Cyganja! Do szeregów Galileja!
Zakotłowało się w mroku. Po kilku minutach król szałaszników znów głos podniósł:
— Teraz milczeć wzdłuż całego Paryża! Hasło takie: Płomyk obrączkowy! Pochodnie zapalić dopiero u stóp Najświętszej Panny! Naprzód!
W dziesięć minut później czaty konne z przerażeniem się usuwały przed długim pochodem czarnej milczącej zgraji, sunącej w stronę Wekslarskiego mostu przez kręte ulice, które w rozmaitych kierunkach przeżynają ściśniętą dzielnicę targowisk.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.