Przejdź do zawartości

Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.Niedogodności nocnego śledzenia po ulicach za ładną kobietą.

Gringoire na chybił trafił skierował swe kroki za cyganką. Widział, że dziewczę ze swoją kózką weszło na ulicę Nożowniczą, więc i on wszedł na Nożowniczą ulicę.
— Czemuby nie? — powiedział sobie.
Gringoire, filozof praktyczny ulic paryzkich, zauważył był, że nie tak marzeniom nie sprzyja, jak tropienie ładnéj kobiety, bez wiedzy dokąd się ona udaje. Jest w tém wolném zrzeczeniu się wolnéj swéj woli, w téj fantazyi poddającéj się fantazyi osoby innéj, bynajmniéj tego nie podejrzywającéj, jakaś mięszanina niezależności rozrzutnéj ze ślepém posłuszeństwem, coś dziwnie środkującego między poddaństwem a swobodą, a co się niezmiernie podobało Gringoirowi, umysłowi zasadniczo z kawałków różnych złożonemu, powątpiewającemu, niepewnemu, trzymającemu końce wszystkich ostateczności, wciąż zawieszonemu między najrozmaitszemi popędami duszy ludzkiéj i ubezwładniającemu takowe we wzajemném jéj ścieraniu ze sobą. Sam on siebie bardzo chętnie porównywał do trumny Mahometa, przyciąganéj w kierunkach odwrotnych przez dwie bryły magnesowe, i w ten sposób wiecznie się wahającéj między wierzchem a spodem, między powałą a posadzką, między upadkiem a wniebowzięciem, między zenitem a nadyrem.
Gdyby Gringoire żył za dni naszych, jakież to bezstronne, jak dalece centralne stanowisko zająłby pomiędzy klassykami a romantykami!
Ale nie był on znowu tak ograniczonym, ażeby żyć lat aż trzysta. A szkoda. Nieobecność jego jest próżnią, która się dziś czuć aż nadto daje.
Wracając do rzeczy, dodajmy, że aby módz w ten sposób śledzić za przechodzącymi, a zwłaszcza za przechodzącemi, co Gringoire ochotnie czynił, nie trzeba było lepszego usposobienia nad niewiadomość, gdzie głowę przytulić.
Postępował więc zamyślony za młodą dziewczyna, która przyśpieszała kroku i pogłaskiwała piękną swą kozę, w miarę jak mieszkańcy znikali z ulic i zamykały się gościnne gospody miasta, jedyne sklepy dnia tego otwarte.
— Tak czy inaczéj — bijąc się z troskami powiadał sobie Gringoire — przecież ostatecznie musi ona mieszkać gdziekolwiek. Cyganki dobre mają serce, kto wie...
I w urywających tych kropkach, któremi Gringoire zastąpił w duchu niewiadomy dalszy ciąg biegu swój myśli, kryły się tłumnie jakieś obrazy wcale przyjemne. £
Od czasu do czasu wszakże, mijając ostatnie gromadki mieszczan, podwoje za sobą zamykających, poeta nasz chwytał w lot kawałki ich rozmów, które mu łańcuch uśmiechniętych jego hipotez ucinały.
Niekiedy starzec jakiś starca zagadnął:
— Nieprawdaż, majstrze Thibaut Ferniele, że mrozek podcinać zaczyna?
(Wiedział już o tém Gringoire od samego początku zimy.)
— Oj, co prawda to prawda, majstrze Bonifacy Disome! Będziemy chyba znowuż mieli takie chłody jak przed trzema laty; w 80-m, kiedy się za sążeń drzew płaciło osiem soldów.
— Ba! toby jeszcze było pół-biedy, majstrze Thibaut. Niczém rok 80 w obec 1407, w którym marzło od Świętego Marcina do samych gromnic! a z taką wciekłością, że się pióro co słowo ścinało w rękach pisarza izby wielkiéj parlamentu! zkąd właśnie i poszło, że trzeba było przerwać wpis wyroków trybunalskich...
Nieco daléj rozmawiały sąsiadki przymykające okienice, ze świécami w ręku, które się skróś czerwieniły.
— Czy ci opowiadał mężulek, panieneczko La Boudraque, o nowém nieszczęściu?
— Nie, panienko Turquant. I cóż się tam stało takiego?
— Koń sławetnego Gilles-Godina, rejenta u Chatelet, przeląkł się Flamandów i ich processyi, skoczył i obalił na ziemię Phillipot-Avrillota, oblata od Celestynów.
— Czy tak? doprawdy?
— A tak. Rymnął, słyszę, jak długi.
— Koń mieszczański! słyszałaś! tego to już zanadto! Niech-by koń rycerski, tobym rozumiała!
I okienice się zamykały. Tém niemniéj przecież Gringoire stracił nić z kłębka swych myśli.
Szczęściem, odnalazł ją szybko i bez trudu rozwikłał, dzięki cygance, dzięki Dżali, które wciąż szły przed nim. Dwie tajemnicze, delikatne, czarujące istoty, których podziwiał drobne nóżki, kształty piękne i układ pociągający, mięszając prawie w swój wyobraźni postać jednéj z postacią drugiéj, tamtę biorąc za tę i na odwrót. Z pojętności i zażyłości przyjacielskiéj miał je obie za młode dziewczynki; ze swobody, zwinności i lekkości chodu, obie zdawały mu się być kozami.
Ulice tymczasem stawały się z każdą chwilą ciemniejsze i cichsze. Wieczorny okrzyk „gaście ognie, gospodarze!“ przebrzmiał oddawna, i już zaledwo w długich odstępach czasu, spotykałeś gdzie niegdzie spóźnionego przechodnia lub drobne światełko w oknie. Gringoire, dążąc ślad w ślad za cyganką, zabrnął tak w nierozplątalną ową matnię uliczek, rynków i uciętych zaułków, która otaczała dawne cmentarzysko Świętych Niewiniątek, i wielce było podobną do motka nici powikłanych przez kota.
— Otóż mi dopiéro ulice bez logiki wszelkiéj! — mówił Gringoire splątany w tysiącznych tych kabłąkach, ustawicznie w sobie się zwierających i na siebie zachodzących, w których jednakże młode dziewczę wybierało drogę jakby najlepiéj sobie znaną, nie wahając się, a krokiem coraz bardziéj przyśpieszonym. Co do niego, byłby on pozostał w całkowitéj nieświadomości miejsc przez które przechodził, gdyby nie postrzegł był znienacka, na skręcie jednéj z ulic, ośmiokątnego wachlarza wystawy targowiskowéj, któréj szczyt wydrążony, ostro zarysowanym cieniem kładł swój odcinek czarny na szyby jednego z oświetlonych jeszcze okien przy ulicy Verdelet.
Poeta zwrócił był na siebie przed chwilą baczność młodego dziewczęcia; po razy już kilka cyganka oglądała się nań z niepokojem; zatrzymawszy się nawet raz jeden na dobre, by skorzystać z promienia wydzierającego się z przymkniętych drzwi piekarni jakiéjś, surowo obejrzała go od stóp do głowy; poczém, z ostatnim blaskiem tego rzutu oka, zobaczył był Gringoire na jéj twarzy coś w rodzaju owéj minki skrzywionéj, jaką już był zauważył przedtém na placu grevskim. Co uczyniwszy, dziewczyna, niewiele już na niego zważając poszła sobie daléj.
Drobne owe skrzywienie dało do myślenia Gringoire’owi. We wdzięcznym tym grymasie malowała się niezawodnie pogarda, kpinka. To téż poeta nasz zaczynał zwieszać powoli głowę, liczyć kamienie w bruku i postępować za młodą dziewczyną mniéj śmiało, a w większém oddaleniu, gdy wtém, na załomie jednéj z ulic, który mu cygankę z przed oczu sprzątnął, dał się słyszéć krzyk przeraźliwie ostry.
Podwoił kroku.
Ulicę zalegała ciemność nieprzenikniona. Na samym tylko jéj rogu, u stóp posągu Najświętszéj Panny, połyskiwało blade światełko z pobożnie zapalonéj oliwnéj gąbki, zatkniętéj w małéj żelaznéj klatce. Owo to światełko pozwoliło Gringoire’owi spostrzedz, że cyganka wpadła w moc dwóch jakichś mężczyzn, z rąk których się wydzierała, a którzy wołanie jéj usiłowali zatamować. Biedna mała kózka, cała pomięszana, spuściła różki i biegała.
— Do nas tu, wielmożna straży! — wrzasnął Gringoire, i dzielnie się posunął naprzód.
Jeden z napastników trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to straszliwa postać Quasimoda.
ć Gringoire się nie cofnął, dostojał placu, ale ani jednego kroku dalej nie zrobił.
Quasimodo zbliżył się ku niemu, jedném machnięciem ręki na odlew cisnął go o cztery kroki od siebie i szybko się ukrył w cieniach nocnych, unoszące na swojém ręku młodą dziewczynę, jak wstążka jedwabna przewieszoną. Towarzysz jego postępował za nim, a biedna kózka biegła na końcu, becząc żałośnie.
— Rozbójniki! ratunku! — wołała nieszczęśliwa cyganka.
— Ani kroku daléj! — rozległ się nagle piorunujący głos jeźdźca, wyskakującego z sąsiedniego placu. — Ani kroku daléj, i puścić mi tego ptaszka!
Był to rotmistrz łuczników pocztu królewskiego, uzbrojony od stóp do czubka, z karabelą w ręku.
Porwał on cygankę z rąk osłupiałego Quasimoda i umieścił w poprzek swojego siodła; a gdy straszny garbus, ochłonąwszy nieco z pierwszego oszołomienia rzucił się nań w celu odbicia swéj zdobyczy, téj-że chwili zjawiło się kilkunastu łuczników galopujących w ślad swojego rotmistrza z koncerzami w dłoni. Oddzialik ten należał, jak i jego dowódzca, do pocztu królewskiego; objeżdżał zaś czaty z ramienia jaśnie wielmożnego imci pana Roberta d’Estouville, przełożonego straży marszałkowskiéj miasta Paryża.
Quasimodo został otoczony, schwytany, związany. Napróżno ryczał, pienił się, kąsał; gdyby to było w dzień biały, nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że samo jego oblicze, stawszy się ohydniejszém jeszcze w skutek złości, byłoby rozpędziło oddział. W nocy jednak pozbawionym on był najdzielniejszéj swój broni: brzydoty.
Towarzysz jego znikł w czasie walki.
Cyganka wdzięcznie się podniosła na siodle rotmistrza, położyła obie ręce na ramionach młodziana, i popatrzyła nań chwil kilka, jakby zachwycona dzielną jego postawą i niemniéj dzielną pomocą, z którą jéj nadbiegł w momencie rozpaczliwym. Poczém pierwsza przerywając milczenie, i słodząc bardziéj jeszcze głos swój naturalnie słodki, rzekła doń:
— Jak się pan nazywasz, mości rycerzu?
— Rotmistrz Febus z Chateaupers, do usług twoich, moja panieneczko — odpowiedział młody wojak prostując się.
— Dziękuję panu! — domówiło dziewczę.
I podczas gdy rotmistrz Febus z burginiońska wąsa pokręcał, ona lekko się ześliznęła z konia na dół, jako strzała wypadająca na ziemię, i pierzchła.
Błyskawica szybciéjby z horyzontu nie znikła.
— A sakramencie ósmy! — zaklął rotmistrz zacisnąwszy powrozowe więzy Quasimoda. — Wolałbym już tamtą filutkę zatrzymać!
— Cóż chcesz, rotmistrzu? — zauważył sierżant łuczników — umknęła piegża, został nietoperz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.