Karol Szalony/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Chwila, którą Perrinet Leclerc przeznaczył na wykonanie swego zamiaru wydania Paryża, była jak najlepiej wybrana: rozjątrzenie mieszczan było już u szczytu i wszyscy obwiniali Marszałka, którego srogość i okrucieństwo względem Paryżan z każdym dniem zwiększało ich oburzenie. Żołnierze okrutnie obchodzili się z mieszkańcami, a sprawiedliwości w ich wodzu szukać nawet nie było po co. Od czasu, jak Marszałek zmuszony był odstąpić od oblężenia zamku Senlis, byli oni jeszcze okrutniejsi i rozjątrzeni doznaną porażką. Nikt nie mógł wyjść z miasta, a jeżeli ktokolwiek chciał to uczynić, pomimo rozkazów, był przez żołnierzy chwytany, ograbiony lub zbity, a gdy poszkodowany szedł ze skargą do Marszałka, lub do prefekta, otrzymywał w odpowiedź: „Dobrze ci tak, pocóżeś tam chodził!“ lub: „Nie skarżyłbyś się tak, gdyby cię byli zbili, lub okradli twoi przyjaciele Burgundczycy“ i inne tym podobne rzeczy.
Dziennik ówczesny Journal de Paris opowiada, że te gwałty rozciągały się aż do sług i ludzi z pałacu królewskiego. Kilku z nich poszło dnia 1 maja dla obchodzenia według zwyczaju uroczyście narodzin tej pięknej pory roku do lasku Bulońskiego. Zbrojni marszałkowscy, którzy trzymali straż w Ville l’Evéque napadli na nich, rozproszyli ich. jednego położywszy trupem i zraniwszy wielu innych.
Nie na tem jednak koniec. Ponieważ był wielki brak pieniędzy, Marszałek postanowił wyciskać je, skądby się tylko dało. Kazał tedy zabierać ozdoby i kosztowności kościelne, wota pobożnych, a nawet naczynia święte z katedry w Saint-Denis.
Wsie zrabowane i wyniszczone nie mogły już dostarczać zapasów żywności. Do pracy na wałach obronnych i u maszyn wojennych zmuszano robotników i rzemieślników, którym nie płacono, a których bito i nazywano hołotą, gdy się ośmielili dopominać zapłaty. Wszystkie te uciski pochodziły wprost od hrabiego d’Armagnac i powodowały owe zebrania uciśnionych na narady i żale na ulicach stolicy. Pogłoski najdziwniejsze krążyły na tych zebraniach i były przyjmowane okrzykami nienawiści i zemsty, ale na krzyki te nagle okazywał się oddział wojska, który zajmował całą szerokość ulicy, a dobywszy miecze z pochew i puszczając konie galopem, rąbał i tratował wszystko i wszystkich, których na drodze napotkał.
Wieczorem, d. 28 maja 1418 jedno z takich zebrań odbywało się na placu Sorbony. Zgromadziło się tu mnóstwo żaków uzbrojonych w kije, rzeźników z nożami u boku, rzemieślników różnych fachów z narzędziami roboczemi, które w rękach ludzi tak zrozpaczonych mogły się łatwo zamienić w środki obrony, lub napaści. Kobiety, licznie tu zgromadzone, grały także rolę czynną, która nie była wolna od niebezpieczeństwa, gdyż zbrojni bili żelazem i ostrzem wszystkich bez różnicy, mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, nie zważając na to, czy się bronili, czy nie.
— Czy wiecie, mistrzu Lambercie — pytała, stara jakaś kobieta, podnosząc się na tej ze swoich nierównych nóg, która była dłuższą, aby dosięgnąć łokcia mężczyzny średniego wzrostu, ku któremu słowa swoje zwracała — czy wiecie, dlaczego zabrali gwałtem wszystkie płótna ze składów kupieckich? Powiedzcie, czy wiecie?
— Domyślam się, matko Joanno — odparł Lambert, który był konwisarzem i nie cierpiał nigdy podobnych zebrań ludowych — że dlatego, aby mieć z, czego, jak mówi nikczemny Marszałek, porobić namioty i stajnie połowę dla wojska i koni.
Otóż mylicie się, mości Lambercie! Zabrali płótno, bo chcą z niego poszyć worki, po zaszywać w nie wszystkie kobiety i potopić w rzece!
— Czy być może? — rzekł Lambert — który zdawał się o wiele mniej zgorszony tą wieścią, niż matka Joanna. — To niepodobna!
— Wiem z pewnością!
— No, gdyby to jeszcze tylko takie nieszczęście — wtrącił jeden z mieszczan.
— Czegóż wam jeszcze więcej trzeba, mistrzu Bourdichonie? — zawołała stara kobieta.
— Nie bab się boją marszałkowscy, ale korporacyi naszych! To też wszyscy, którzy do nich należą, mają być, jak słyszałem, w pień wycięci. Co tylko z życiem ujdą, którzy z góry przysięgną, że będą woleli wydać Paryż Anglikom, niż Burgundczykom.
— Śmierć im, śmierć! precz, z marszałkiem i z prefektem! Niech żyją Burgundczycy!
Krzyki te więcej znalazły odgłosów i wkrótce powtarzały je wszystkie usta.
W tej chwili przy rogu ulicy Ś-go Jacka ukazała się kompania wrlna kawaleryi, złożona z Genueńczyków, a stanowiąca straż osobistą Wielkiego Marszałka.
Zaraz, też rozpoczęła się jedna z tych scen, o których wyżej wspominaliśmy, a której opisywać nie mamy potrzeby w przekonaniu, że każdy z czytelników może ją sobie z łatwością wyobrazić. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekać poczęli ze strasznym krzykiem. Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy i, jak huragan miecie liśćmi z drzew spadającymi na jesieni, zmiotło przed sobą ten marny proch ludzki, bijąc jednych ostrzem, drugich drzewcem swych lanc, tratując innych kopytami koni, wymiatając z każdego załamka ulicy, z każdej framugi drzwi i okien, z zaciętością i okrucieństwem, jakiego zwykle się dopuszczają zbrojni, gdy mają do czynienia z mieszczanami.
W chwili, gdy wojsko się ukazało, wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony, jeden tylko, młody jakiś człowiek, najspokojniej zwrócił się tylko ku jednej z bram, a podważywszy sztyletem zamek otworzył furtkę, wszedł i przymknął ją za sobą. Potem, gdy tentent koni, coraz bardziej słabnący, ucichł nareszcie zupełnie, i gdy niebezpieczeństwo minęło, młodzieniec ten otworzył napowrót furtkę i wysunął głowę na plac. Spostrzegł on, że, oprócz kilku zabitych i kilku dogorywających, ulica była pusta i droga wolna; wyszedł tedy z kryjówki, kierując swe kroki ulicą des Cordeliers, którą doszedł aż do wału Saint-Germain, gdzie, zbliżywszy się do małego domku, o wał wspartego, nacisnął tajemną sprężynę i drzwi sobie otworzył.


Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy.

— A! to ty, Perrinecie? — rzekł starzec, przy stole siedzący.
— Tak, to ja, ojcze. Przyszedłem zaprosić się do was na kolacyę.
— Rad ci jestem, mój kochany, i owszem!
— A oprócz tego, mój ojcze, ponieważ dziś wielki w Paryżu panuje niepokój i niewiadomo, czem się to skończy, a stąd ulice miasta nie są w nocy bezpieczne, chciałbym też przenocować.
— Masz tu przecież ciągle, teraz jak i dawniej, swój pokoik i swoje łóżko nietknięte i miejsce twoje u naszego stołu. Czy żeś mnie słyszał kiedy, abym się skarżył, że przychodzisz zbyt często?
— Nie, ojcze rzekł młody człowiek, padając raczej, niż siadając na krześle i opierając głowę, na ręku — nie, dobrym dla mnie jesteś ojcem i kochasz mnie.
— Ciebie też mam jednego i tyś mi nigdy żadnego nie sprawił zmartwienia.
— Ojcze mój — rzekł Perrinet, podnosząc się — czuję się jakoś cierpiącymi. Pozwól, że pójdę do mego pokoju i położę się trochę. Nie będę mógł jeść z wami kolacyi.
— Idź, mój synu, wszakże we własnym jesteś domu: czyń, jak ci się podoba.
— Ten chłopak jest jakiś dziwny od dni kilku — szepnął sam do siebie starzec z westchnieniem po odejściu syna.
I zasiadł do wieczerzy sam, a postawione za przybyciem młodzieńca nakrycie zostało nietkniętem.
Przez czas jakiś przysłuchiwał się on odgłosowi kroków swego syna, przechadzającego się po swoim pokoju; niezadługo jednak, nie słysząc już nic i przypuszczając, że Perrinet spać się położył, sam też, odmówiwszy pacierze, poszedł na spoczynek, nie zapomniawszy jednak wsunąć według zwyczaju swoich kluczy, pieczy jego powierzonych, pod poduszkę, na której spocząć miała jego głowa. Godzina mniej więcej upłynęła i cisza, jaka panowała w domu starego klucznika, niczem przerwana nie została. Wtem lekkie skrzypnięcie dało się słyszeć w pierwszym pokoju, otworzyły się drzwi i podłoga skrzypnęła pod stopami Perrineta, bladego jak śmierć i wstrzymującego oddech, aby nie być usłyszanym; stanął i słuchać począł, a gdy żadnego nie usłyszał szelestu, posunął się na palcach, ocierając pot zimny z czoła, ku komnacie swojego ojca. Drzwi nie były zamknięte, popchnął je więc tylko.
Latarnia, której starzec używał, gdy wypadkiem kiedy w nocy otworzyć komu bramę przychodziło, stała zapalona na kominku, a słabe jej światło na tyle oświecało pokój, iż gdyby się był klucznik obudził, byłby odrazu mógł rozeznać, że nie sam się w izbie znajduje. Perrinet nie chciał jej zgasić, a to dlatego, że obawiał się w ciemności potrącić o jaki przedmiot i zbudzić starca ze snu; pozostawił tedy lampę zapaloną.
Straszne to było!... ten młody człowiek, z włosami najeżonymi, z czołem zlanem potem, z lewą ręką opartą na sztylecie, prawą opierający się o mur, zatrzymujący się na każdym kroku, aby namacać końcem nogi miejsce, gdzie ją ma postawić, posuwający się powoli, ale ciągle ku łożu, z którego ani na chwilę nie spuszczał pałających ogniem oczu, drżący za, każdym szelestem, powstrzymujący oddech i tłumiący bicie swego serca, którego drgnienia przez, kaftan policzyćby było można...
Nareszcie Perrinet doszedł do łożnicy starca, a napół zsunięte firanki zasłaniały mu twarz, jego. Posunął się jeszcze kilka kroków, wyciągnął rękę, oparł się o kolumnę łóżka, i zatrzymał się chwilę, gdyż oddech mu zamarł w piersiach, potem, przyklękając, wsunął rękę pod poduszkę. Ręka ta była drżąca i wilgotna od potu, który pokrył całe jego ciało. Na szczęście dla ojca i dla syna, głowa starca pochylona była nieco w tył łóżka, tak, że postępując z największą ostrożnością i posuwając rękę jak najwolniej, młodzieniec dosięgnął nareszcie kluczy. Czuł on dobrze, i to go właściwie zgrozą przejmowało, że jedno drgnienie, jeden ruch, jedno westchnienie starca mogło go uczynić ojcobójcą!
Gdy nareszcie poczuł zimno żelaza i zdołał palcem zahaczyć za kółko, na którem klucze owe były zaczepione, począł z tąż samą ostrożnością ciągnąć je ku sobie. Wydobył je, pochwycił obiema rękoma, ścisnął tak, aby dźwięku nie wydały, i rozpoczął, również na palcach, dokoła przy ścianie odwrót ku drzwiom; po chwili stanął przy drzwiach, jako szczęśliwy posiadacz skarbu, który miał mu zapewnić nasycenie jego zemsty.
U drzwi tych Perrinet mało nie upadł zemdlony, zebrawszy jednak resztki sił, wysunął się z pokoju i padł na schodach, prowadzących na wały. Zaledwie przytomność powracać mu zaczęła, gdy zegar na wieży klasztoru Kordelierów począł wydzwaniać jedenastą.
Za jedenastem uderzeniem, Perrinet zerwał się z miejsca; wiedział on, że właśnie o tej godzinie pan de l’Ile-Adam na czele pięciuset zbrojnych winien się znajdować o kilka kroków za wałami.
Leclerc wbiegł na schody, a gdy się znalazł u ich szczytu, posłyszał tentent zbliżającego się oddziału jezdnych. Odgłos ten dochodził od strony miasta.
— Kto idzie!? — krzyknął wartownik.
— Ront nocny! — odpowiedziano głosem grubym, po którym Perrinet poznał marszałka d’Armagnac.
Perrinet rzucił się twarzą na ziemię. Oddział przebiegł o dwie stopy od niego. Warta zmienioną została, inny żołnierz stanął na tem miejscu. Marszałek na czele oddziału pojechał dalej.
Perrinet czołgał się, jak wąż, ku środkowi drogi, którą wartownik przebywać musiał; potem, gdy żołnierz przeszedł obok niego, podniósł się nagle i, zanim ten zdążył się zastawić i wezwać pomocy, wepchnął mu w gardło sztylet aż po rękojeść.
Żołnierz jęknął tylko i upadł.
Perrinet zaciągnął zwłoki w miejsce, na które padał gruby cień od sklepienia bramy, i wziąwszy szyszak i halabardę zabitego, aby w razie potrzeby ujść za wartownika, zbliżył się do muru, długo i uważnie wpatrywał się w przestrzeń i, gdy oczy jego przywykły już do ciemności, zdawało mu się, iż dostrzega linię czarną i ścieśnioną, posuwającą się w milczeniu.
Perrinet zbliżył obie ręce do ust i wydał krzyk, naśladujący głos puszczyka.
Takiż sam krzyk odpowiedział mu z drugiej strony. Był to znak umówiony.
Perrinet zeszedł i otworzył bramę. Zewnątrz bramy stał już jakiś człowiek, oparty o furtę; był to pan l’Ile-Adam, który wyprzedził wszystkich innych.
— To dobrze, dotrzymałeś słowa — wymówił półgłosem.
— Gdzie są wasi?
— Oto właśnie nadchodzą.
W istocie pod dowództwem J. M. pana de Chevreuse, Ferry de Mailly i hrabiego Lyonnet’a de Bournouville ukazała się na rogu ostatniego domu przedmieścia Saint-Germain kolumna wojska. W chwilę potem wchodziło wojsko to przez otwartą bramę, wsuwając się cicho do miasta. Perrinet zamknął drzwi za nimi, wszedł znowu na wały i rzucił klucze do rowu pełnego wody.
— Coś uczynił? — zapytał l’Ile-Adam.
— Odebrałem panu możność odwrotu — odpowiedział Leclerc.
— Idźmy tedy naprzód — rzekł l’Ile-Adam.
— Tędy wam droga — rzekł Leclerc, wskazując ulicę Pawią.
— A ty?
— Ja!... ja inną drogą się udam.
Po tych słowach zwrócił się w ulicę Cordeliers, a doszedłszy do mostu Notre-Dame. przebiegł przezeń, przeszedł ulicę Św. Honoryusza aż do pałacu d’Armagnac i skrył się za węgłem muru, gdzie pozostał nieruchomy, jak statua kamienna.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam zbliżał się do Châtelet; przybywszy tam, podzielił swoich ludzi na cztery oddziały: pierwszy pod dowództwem pana de Chevreuse udał się w kierunku pałacu Delfina, który mieszkał przy ulicy de la Verrerie; drugi pod wodzą pana Ferry de Mailly skierował się ku ulicy Św. Honoryusza, aby otoczyć pałac d’Armagnac i pojmać marszałka, którego pan de l’Ile-Adam, pod karą śmierci, żywego dostawić rozkazał; trzeci pod rozkazami samego wodza wyprawy, pana de l’Ile-Adam, zbliżał się do pałacu Saint-Paul, w którym król przebywał; czwarty z panem Lyonnet de Bournouville na czele pozostał na placu Châtelet, aby mógł pośpieszyć z pomocą w razie potrzeby któremukolwiek z trzech oddziałów.
Wszyscy wołali głośno:
— Matko Boska!... Niech żyje król! Niech żyje Burgundya! wszyscy, którzy pokoju pragną, niech biorą broń i idą z nami!...
Na te krzyki wzdłuż całej drogi otwierały się okna, wychylały się głowy przerażone i blade w pomroce, które słuchały tych krzyków, rozpoznawały kolory i krzyże Burgundyi i odpowiadały okrzykami: Śmierć marszałkowi! Niech żyją Burgundowie! I pospólstwo, mieszczanie, żacy, przeprowadzali każdy z tych oddziałów zbrojno i z wielkim orszakiem.
Wielką to było nieoględnością ze strony dowódców krzykami takimi budzić miasto całe, gdyż najznakomitsze osoby, które pojmać pragnęli, krzykami tymi ostrzeżone, umknąć zdołały. Tanneguy Duchatel, gdy tylko pierwsze wrzaski doszły uszu jego, pobiegł do pałacu Delfina, a zwyciężywszy wszystkie przeszkody, jakie mu stawały na drodze, dotarł aż do sypialni królewskiego syna i znalazłszy go wspartego na łóżku i wsłuchującego się w tę wrzawę, która już aż do niego dochodziła, nie tracąc ani chwili, nie odpowiadając na pytania, zawinął go w kołdrę, porwał na ręce, jak piastunka dziecię, i uniósł. Robert le Massou, jego porucznik, trzymał już konia w pogotowiu; Tanneguy wsiadł nań natychmiast z swym drogocennym ciężarem, a w dziesięć minut potem bramy niezdobyte Bastylii zamknęły się za nimi, kryjąc w potężnych murach fortecy jedynego potomka i spadkobiercę starej monarchii francuskiej.
Ferry de Mailly, który zbliżał się do hotelu d’Armagnac, nie był szczęśliwszym od pana de Chevreuse; marszałek, którego widzieliśmy na czele patrolu nocnego, usłyszał krzyki Burgundów i zamiast powracać do pałacu, gdy się przekonał, że wszelka obrona byłaby bezskuteczną, pomyślał także o własnem bezpieczeństwie. Schronił się więc do domu pewnego biednego murarza, wyznał kim jest, i przyobiecał mu nagrodę odpowiednią ważności usługi, jakiej od niego żądał. Murarz ów ukrył go i przyrzekł, iż nie zdradzi tajemnicy. Oddział, który spodziewał się zejść marszałka niespodzianie, dotarł do pałacu d’Armagnac i zaczął wywalać zabarykadowane wejście. W chwili, gdy drzwi runęły pod uderzeniami, człowiek jakiś, dotąd bezczynnie oparty o przeciwległy mur, nagle rzucił się naprzód, roztrącił wszystkich i pierwszy wpadł do pałacu, tak, że pan Ferry de Mailly dopiero za nim podążyć mógł.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam, szczęśliwszy od innych, wtargnął po słabym oporze straży do pałacu Saint-Paul, przebiegł wszystkie komnaty i dotarł aż do sypialni króla Karola VI. Nieszczęśliwy monarcha, z którego drwiła służba i którego rozkazów dawno już nikt nie słuchał, tego wieczora zupełnie przez nią zapomniany został. Dopalająca się lampa słabo oświecała komnatę, resztki dogorywającego ognia, który nie wystarczał na ogrzanie i usunięcie wilgoci z tego obszernego pokoju, dogasały w rogu szerokiego gotyckiego komina. Na prostym drewnianym stołku siedział skulony starzec wpół nagi, drżący z zimna...
Był to król Francyi.
Pan de l’Ile-Adam wbiegł do pokoju i, nie widząc go, poszedł wprost do łoża, które zastał pustemu, a odwróciwszy się, dopiero spostrzegł osowiałego monarchę, który, pochylony nad ogniskiem, rękoma wychudłemi i drżącemi poprawiał resztki niedopalonych głowni.
L’Ile-Adam zbliżył się doń z uszanowaniem i pozdrowił go w imieniu księcia Burgundyi.
Król odwrócił się, ręce jego jednak wyciągnięte pozostały w stronę komina, spojrzał niepewnym wzrokiem na mówiącego i rzekł:
— Jak się ma mój kuzyn, książę Burgundzki? Bardzo dawno już go nie widziałem.
— Miłościwy panie, książę przysyła mnie do was, aby wszystkim klęskom, trapiącym Wasze królestwo, koniec położyć.
Król odwrócił się do ognia, nie odpowiadając nic.
— Miłościwy panie — dodał l’Ile-Adam, widząc, że w tej chwili nieprzytomności król nie może nic zrozumieć, ani zastanawiać się nad niczem miłościwy panie, książę Burgundzki, prosi was, abyście raczyli wsiąść na koń i ukazali się przy moim boku na ulicach stolicy.
Karol VI podniósł się machinalnie, oparł na ramieniu pana de l’Ile-Adam i poszedł za nim bez oporu, gdyż nieszczęśliwy ten monarcha stracił już zupełnie pamięć i rozum, mało go więc obchodziło, jakie rozkazy wydają w jego imieniu i w czyje on sam ręce popadnie. Nie rozumiał już nawet, co znaczą te nazwy: hrabia d’Armagnac. lub książę Burgundyi.
Pan de l’Ile-Adam ze swym jeńcem królewskim skierował się ku Châtelet. Dowódca wyprawy tej zrozumiał, że obecność monarchy pośród Burgundczyków, była dowodem upoważnienia królewskiego na wszystko, co się stać miało, oddał więc więźnia panu Lyonnet de Bournouville, rozkazując strzedz go pilnie, lecz zalecając zarazem zachowanie wszelkich, względów, Jego Królewskiej Mości należnych. Spełniwszy ten czyn polityczny, popędził galopem w ulicę Sw. Honoryusza, zeskoczył z konia przy drzwiach pałacu d’Armagnac, w którego wnętrzu rozlegały się krzyki i przekleństwa, a wbiegając na wschody, potrącił człowieka jakiegoś, schodzącego z nich właśnie, tak silnie, że obadwaj zatrzymać się musieli, aby nie upaść. Wtedy poznali się wzajem.
— Gdzie marszałek? — zapytał pan de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odpowiedział Perrinet Leclerc.
— Przekleństwo Ferremu de Mailly za to, że uciec mu pozwolił.
— Marszałek wcale nie wracał do pałacu.
Obaj, jak szaleni, wybiegli z bramy, każdy w inną stronę i każdy pobiegł w pierwszą ulicę, jaką po drodze napotkaj.
Tymczasem na ulicach miasta krew się lala. Słychać było jeno same okrzyki: „śmierć! śmierć marszałkowi! Precz z d’Armagnac’iem! Bić, zabijać! Wyrżnąć ich wszystkich!...“ Tłumy żaków, mieszczan i rzeźników przebiegały ulice, burzyły domy, o których wiedziano, iż należą do stronników marszałka, a właścicieli zabijano i ćwiertowano mieczem i toporem. Bandy kobiet i dzieci biegły w ślad za bijącymi, z nożami zakrwawionymi w rękach i dobijały tych, którzy jeszcze drgali.
Naród, jak tylko uczuł się uwolnionym z pod jarzma marszałka, mianował J. M. pana de Bar prefektem Paryża w miejsce znienawidzonego Duchatela. Nowy urzędnik, którego obowiązkiem było trzymać nadzór nad porządkiem w mieście, widząc Paryżan tak rozwścieczonych i tak zaciętych w swej nienawiści, nie śmiał im stawiać oporu i chociaż widział wszystkie to nadużycia, powtarzał tylko łagodnie:
— Przyjaciele moi, czyńcie, co się wam podoba!
Pośród tej rzezi i tych gwałtów, człowiek jakiś, bledszy, niż inni, więcej zdyszany i więcej niż inni potem oblany, rzucał się na wszystkie strony, biegał we wszystkich kierunkach.
— Marszałek! — wołał on — gdzie jest marszałek! Czy tu niema marszałka!?
— Nie! — odpowiadano mu.
— Gdzież on?
— Niewiadomo, panie Leclerc! Kapitan de l’Ile-Adam ogłosić kazał, że da tysiąc talarów w złocie nagrody temu, który znajdzie jego kryjówkę.
Perrinet nie słuchał więcej, dopadł jednej z drabin, przystawionych do murów wieży, spuścił się po niej i po chwili znalazł się na ulicy.
Kompania łuczników genueńskich pochwycona została w blizkości klasztoru Świętego Honoryusza i chociaż wszyscy się poddali, choć im przyobiecano darować życie — rozbrojono ich i wymordowano. Nieszczęśliwi śmierć ponosili na klęczkach, błagając zmiłowania. Burgundczycy, jak o zaszczyt, dopraszali się o to, kto ich ma zabijać. Dwóch jednak pomiędzy nimi było takich, którzy nie zabijali wcale, ale każdemu z skazanych na śmierć zrywali z głowy hełmy i przyglądali się im, pozostawiając innym trud zabijania. Oddawali się oni tym poszukiwaniom z zaciętością, zdradzającą pragnienie nasycenia zemsty. Spotkali się wśród tłumu i poznali się.
— Marszałek? — zapytał de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odparł Perrinet.
— Panie Leclerc! — zawołał w tej chwili głos z tłumu.
Perrinet odwrócił głowę.
— Co takiego, Thibércie — rzekł — czego chcesz ode mnie?
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, gdzie się znajduje pan de l’Ile-Adam?
— Jestem tu! — zawołał wódz wyprawy.
Człowiek ten, ubrany w kaftan uwalany wapnem i cegłą, zbliżył się.
— Czy prawdą jest — zapytał — że obiecałeś pan tysiąc talarów w złocie nagrody temu, kto wyda marszałka?
— Tak, prawdą jest — odparł kapitan.
— Wypłaćcie mi pieniądze — rzekł murarz — a wskażę wam dom i miejsce, gdzie się kryje hrabia d’Armagnac.
— Nastaw fartuch — wykrzyknął pan de l’Ile-Adam.
I garściami począł rzucać złoto.
— A teraz mów, gdzie on!
— U mnie! Chodźcie, zaprowadzę was.
Poza — nimi rozległ się wybuch szatańskiego śmiechu. Pan de l’Ile-Adam odwrócił się, chcąc zawołać Leclerca, ale go już nie było.
— Chodź prędzej, człecze — zawołał na Thiéberta — prowadź mnie!
— Poczekajcież chwilę — rzekł Thiébert — potrzymajcie pochodnię, niech pieniądze przeliczę!...
Pan de l’Ile-Adam, drżący z niecierpliwości, poświecił murarzowi, który powolnie policzył talary jeden po drugim aż do ostatniego. Brakowało pięćdziesięciu.
— Niema tyle! — zawołał Thiébert.
Kapitan rzucił mu na kupę złota jeszcze łańcuch złoty, który miał na szyi, a który wart był najmniej sześćset talarów. Thiébert poszedł naprzód.
Przed nimi jednak przybył na miejsce Perrinet Leclerc.
Zaledwie posłyszał targi, które się toczyły pomiędzy wodzem a murarzem, gdy zaśmiał się szatańsko i puścił pędem w kierunku schronienia marszałka. Zatrzymał się przed drzwiami domu Thiéberta. Drzwi te były zamknięte; sztylet jego oddał mu i tutaj tę samą usługę, jaką oddał już poprzednio na placu Sorbony; drzwi otworzyły się.
Wszedłszy, posłyszał szelest jakiś w drugim pokoju.
— On jest tam!... — rzekł Perrinet sam do siebie.
— Czy to wy, mój gospodarzu? — szepnął półgłosem marszałek.
— Tak, to ja — odpowiedział Leclerc — ale zagaście światło, panie marszałku, zdradzić was ono może!
Zaraz też spostrzegł przez szparę drzwi, że ciemności ogarnęły izbę, w której marszałek się znajdował.
— A teraz otwórzcie mi!...
Drzwi się uchyliły, Perrinet rzucił się na marszałka, który krzyknął. Sztylet Leclerca przeszył mu prawe ramię.
Walka śmiertelna rozpoczęła się pomiędzy tymi dwoma ludźmi.
Marszałek, który się czuł bezpiecznym, na słowa Thiéberta, był bezbronny i na pół rozebrany. Mimo tej niższości, byłby marszałek z łatwością udusił Leclerca w swych potężnych ramionach, gdyby (nie rana, którą mu, wpadając do komnaty, zadał Perrinet; niemniej jednak tem ramieniem, które mu pozostało, pochwycił młodzieńca i, przyciskając go do piersi z całych sił, rzucił go na ziemię w nadziei, że, padając na cegłą wyłożoną podłogę, rozbije sobie czaszkę.
Upadek był istotnie gwałtowny i stałoby się, jak chciał marszałek, gdyby nie szczęście Perrineta, które sprawiło, iż upadł na materac rozciągnięty na ziemi.
Marszałek krzyknął strasznie. Perrinet bowiem, który w całem tem szamotaniu się nie wypuścił z ręki sztyletu, zadał mu nim ranę w drugie ramię.
D’Armagnac z bólu puścił Leclerca i, zatoczywszy się, upadł na stół, który się znajdował na środku pokoju. Z ran w obu ramionach krew lała się strumieniem.
Perrinet podniósł się, a prawie w tej samej chwili, w drzwiach ukazał się rycerz w zbroi z pochodnią w ręku i oświecił tę scenę.
Był to pan de 1’Ile-Adam.
Perrinet rzucił się znów na marszałka.
— Stój! — zawołał rycerz — stój! Jeśli ci życie miłe, wstrzymaj się!
I chwycił go za ramię.
— Panie de l’Ile-Adam, życie tego człowieka do mnie należy — rzekł Leclerc. — Królowa mi je darowała! Oto jej pieczęć! Zostawcież mnie w spokoju!
Wydobył pergamin z kieszeni kaftana i pokazał go rycerzowi.
Hrabia d’Armagnac przewrócony leżał na stole nieruchomy, z powodu ran niezdolny wcale opierać się. Patrzał on tylko na tych dwóch ludzi, nie mogąc nawet podnieść rąk zakrwawionych.
— Dobrze — rzekł pan l’Ile-Adam — ja jego życia nie żądam, więc porozumiemy się łatwo.
— Przysięgnij na twoją duszę, że mi go żywego oddasz! — wykrzyknął Leclerc.
— Przysięgam! Ale daj mi spełnić ślub, który uczyniłem!
Leclerc odstąpił, założył ręce i czekał spokojnie, patrząc na to, co się stać miało. Pan de l’Ile-Adam wydobył miecz z pochwy, wziął ostrze w ręce przy samym końcu tak, że tylko na cal występowało poza wielki palec ręki rycerza, i zbliżył się do marszałka.
Ten, mniemając, że już ostatnia jego godzina wybiła, zamknął oczy, przechylił głowę w tył i począł się modlić.
— Marszałku Francyi — rzekł pan de l’Ile-Adam, zrywając koszulę, która okrywała piersi d’Armagnaca — pamiętasz, jakeś wykonał przysięgę dnia onego na Chrystusa i Dziewicę Maryę, że nigdy za życia nie będziesz miał na piersi czerwonego krzyża Burgundyi!?
— Pamiętam — odpowiedział marszałek — i dotrzymałem przysięgi, bo oto już śmierć moja nadchodzi.
— Hrabio d’Armagnac! — mówił dalej pan de l’Ile-Adam, końcem miecza orząc mu pierś wzdłuż i wszerz w kształcie krzyża — skłamałeś, jak pies, gdyż oto żyw jesteś i masz na piersiach czerwony krzyż Burgundyi! Tyś nie dotrwał w przysiędze, a ja swoją spełniłem!
Marszałek tylko ciężkie wydał westchnienie. Pan de I’lle-Adam włożył miecz do pochwy.
— Oto wszystko, czegom żądał od ciebie! — zawołał. — A teraz giń, jak pies i krzywoprzysiężca!... Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.


Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.

Konetabl otworzył oczy i powtórzył tylko słabym głosem:
— Perrinet Leclerc!
— Tak — rzekł ten, rzucając się znowu na nieszczęśliwego hrabiego d’Armagnaca, już prawie konającego z bólu — tak, Perrinet Leclerc, tak, ten sam, którego ciało kazałeś poszarpać pochwami twoich żołnierzy! Jak widzisz, każdy tu jakąś przysięgnę wykonał. Ja, słuchaj mnie, hrabio, ja wykonałem dwie przysięgi: przysiągłem powiedzieć ci, zanim umrzesz, że to królowa Izabella Bawarska odbiera ci Paryż w zamian za życie kawalera de Bourdon. któreś ty jej wydarł. Spełniłem, com spełnić zaprzysiągł, bo oto dowiedziałeś się już o tem. Ślubowałem sobie zaś, hrabio d’Armagnae, że umrzesz z mojej ręki, dowiadując się o tem, i oto — dodał, zatapiając mu sztylet w piersi — ślub mój spełniony! Niech w tem i przyszłem życiu Bóg pomaga wszystkim, którzy uczciwie słowa swego dotrzymują!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.