Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie bab się boją marszałkowscy, ale korporacyi naszych! To też wszyscy, którzy do nich należą, mają być, jak słyszałem, w pień wycięci. Co tylko z życiem ujdą, którzy z góry przysięgną, że będą woleli wydać Paryż Anglikom, niż Burgundczykom.
— Śmierć im, śmierć! precz, z marszałkiem i z prefektem! Niech żyją Burgundczycy!
Krzyki te więcej znalazły odgłosów i wkrótce powtarzały je wszystkie usta.
W tej chwili przy rogu ulicy Ś-go Jacka ukazała się kompania wrlna kawaleryi, złożona z Genueńczyków, a stanowiąca straż osobistą Wielkiego Marszałka.
Zaraz, też rozpoczęła się jedna z tych scen, o których wyżej wspominaliśmy, a której opisywać nie mamy potrzeby w przekonaniu, że każdy z czytelników może ją sobie z łatwością wyobrazić. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekać poczęli ze strasznym krzykiem. Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy i, jak huragan miecie liśćmi z drzew spadającymi na jesieni, zmiotło przed sobą ten marny proch ludzki, bijąc jednych ostrzem, drugich drzewcem swych lanc, tratując innych kopytami koni, wymiatając z każdego załamka ulicy, z każdej framugi drzwi i okien, z zaciętością i okrucieństwem, jakiego zwykle się dopuszczają zbrojni, gdy mają do czynienia z mieszczanami.
W chwili, gdy wojsko się ukazało, wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony, jeden tylko, młody jakiś człowiek, najspokojniej zwrócił się tylko ku jednej z bram, a podważywszy sztyletem zamek otworzył furtkę, wszedł i przymknął ją za sobą. Potem, gdy tentent koni, coraz bardziej słabnący, ucichł nareszcie zupełnie, i gdy niebezpieczeństwo minęło, młodzieniec ten otworzył napowrót furtkę i wysunął głowę na plac. Spostrzegł on,