Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wieczorem, d. 28 maja 1418 jedno z takich zebrań odbywało się na placu Sorbony. Zgromadziło się tu mnóstwo żaków uzbrojonych w kije, rzeźników z nożami u boku, rzemieślników różnych fachów z narzędziami roboczemi, które w rękach ludzi tak zrozpaczonych mogły się łatwo zamienić w środki obrony, lub napaści. Kobiety, licznie tu zgromadzone, grały także rolę czynną, która nie była wolna od niebezpieczeństwa, gdyż zbrojni bili żelazem i ostrzem wszystkich bez różnicy, mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, nie zważając na to, czy się bronili, czy nie.
— Czy wiecie, mistrzu Lambercie — pytała, stara jakaś kobieta, podnosząc się na tej ze swoich nierównych nóg, która była dłuższą, aby dosięgnąć łokcia mężczyzny średniego wzrostu, ku któremu słowa swoje zwracała — czy wiecie, dlaczego zabrali gwałtem wszystkie płótna ze składów kupieckich? Powiedzcie, czy wiecie?
— Domyślam się, matko Joanno — odparł Lambert, który był konwisarzem i nie cierpiał nigdy podobnych zebrań ludowych — że dlatego, aby mieć z, czego, jak mówi nikczemny Marszałek, porobić namioty i stajnie połowę dla wojska i koni.
Otóż mylicie się, mości Lambercie! Zabrali płótno, bo chcą z niego poszyć worki, po zaszywać w nie wszystkie kobiety i potopić w rzece!
— Czy być może? — rzekł Lambert — który zdawał się o wiele mniej zgorszony tą wieścią, niż matka Joanna. — To niepodobna!
— Wiem z pewnością!
— No, gdyby to jeszcze tylko takie nieszczęście — wtrącił jeden z mieszczan.
— Czegóż wam jeszcze więcej trzeba, mistrzu Bourdichonie? — zawołała stara kobieta.