Kapitan Czart/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom II
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV

Pomiędzy podróżnymi jeden tylko był ponury i zamyślony: Ben Joe!.
Jegomość ten myślał o jednem tylko, a mianowicie, w jaki sposób wywinąć koziołka i porzucić bez pożegnania tę wesołą kompanię.
Dla dokuczenia Cyranowi najlepiej było w jego przekonaniu poszukać raz jeszcze sojuszu z Rolandem.
Liczył na to, że mimo wszystko, to jest mimo zupełnej porażki, jakiej doznali wysłańcy jego w Saint—Sernin, znajdzie tego ostatniego w usposobieniu życzliwem dla siebie.
Hrabiemu niezbędna była taka zatracona dusza, a po śmierci Rinalda cygan mógł śmiało ubiegać się o to stanowisko.
— Duża jeszcze przestrzeń dzieliła Cyrana od więzienia, w którem zamknięty był Manuel.
Można było przy odpowiedniej zręczności i umiejętnem korzystaniu z czasu popsuć szyki poecie i za porażkę zapłacić mu porażką.
Ben Joel powtarzał sobie to wszystko, unoszony w niewygodnem położeniu przez konia, przyczepionego do wierzchowca Castillana; do spełnienia zaś tych zamysłów trzeba mu było przedewszystkiem odzyskać — wolność, To ostatnie zaimowało go najbardziej.
Widząc, że Cyrano zamierza przejeżdżać przez Colignac, odkładał na tę chwilę swą ryzykowną próbę; tymczasem zaś starał się pozyskać zaufanie jak największą pokorą i uległością.
Castillan, zupełnie co do niego spokojny, a przytem zajęty Marotą, zaczął spuszczać o trochę z oka i niewolę jego czynić mniej surową, z czego wynikło, że gdy orszak wjeżdżał do Colignac, sekretarz poety i zbójca, czyli więzień i jego strażnik,wyglądali z pozoru na dwóch dobrych towarzyszów, podróżujących razem w jak najlepszej zgodzie.
W zamku bawiło wesołe towarzystwo, zaproszone przez hrabiego na wielkie łowy. Cyrano trafił dobrze; został też przyjęty po królewsku.
W osadzie o niczem nie mówiono, jak tylko o przybyciu „czarownika“. Wszyscy miejscowi głowacze zgromadzili się w oberży Landriota, a sławetny Cadignan, obawiając się zemsty Cyrana, zaryglował i zabarykadował drzwi swego domu, oraz przygotował zapas pożywienia w piwnicy na wypadek, gdyby mu przyszło wytrzymywać oblężenie.
Wszystkie te obawy były bezzasadne; Cyrano miał w głowie zupełnie co innego, niż wywieranie na kimkolwiek zemsty.
Sawinjusz przejechał przez osadę i wyminął jej więzienie z taką miną, jakby nie pamiętał zgoła o wypadkach, które go tu przed kilku dniami spotkały.
Gdy panowie rozgościli się w komnatach hrabiowskich, Ben Joel oddany został pod nadzór służby zamkowej, której Cyrano zagroził stryczkiem, jeśli więźniowi ujść pozwoli.
Castillan, uwolniony od ciężkich obowiązków dozorcy, korzystał obficie z gościnności hrabiego. Zasiadł razem z innymi przy stole biesiadnym, mając przy sobie Marotę, która zdobyła sobie łaski dostojnych panów niezwykłą urodą i której świetny humor ożywiał całe towarzystwo.
Cyrano, podobnie jak hrabia de Colignac, nie żywił żadnych przesądów względem tej rasy koczującej, do której należała tancerka. Byle kobieta była piękną, obaj oni nie żądali od niej legitymacyj szlacheckich.
Ben Joela zamknięto w małej komórce, skąd chcąc wydostać się, musiałby przechodzić przez kuchnię pełną służby. Bez krat zatem i drzwi okutych, dobrze był strzeżony.
Ponieważ nie było, zamiarem Cyrana zamorzyć więźnia swego głodem, posłano Ben Joelowi obfitą wieczerzę. Razem z cyganem zasiedli do niej i służący. którym zlecono straż nad nim.
Gdy pojawiły się wety i gdy wino rozgrzało głowy, podniecając wesołość całej kompanii, Ben Joel postanowił zaskarbić sobie łaski u nowych towarzyszów.
Na różny sposób brał się do tego. Pokazywał służącym sztuki z kubkami, opowiadał im wesołe dykteryjki, wymyślał gry przeróżne, słowem, zabawiał ich wyśmienicie.
Ludzie ci dawno już w ten sposób nie ucztowali.
Życie w tym starym, gęstemi borami otoczonym zamku było nadzwyczaj jednostajne, rozrywka przeto każda nabierała tam podwójnej wartości.
To też służba hrabiego oddała się zabawie całą duszą, a burgrabi a, który był jej wyrocznią, oświadczył poważnie, że „pan Ben Joel“ nie może być złym człowiekiem, za jakiego uważają go, skoro potrafi porządną kompanię uczciwie zabawić i rozweselić.
— To prawda — odrzekł na tę uwagę cygan, przybierając minę uciemiężonej niewinności — nie wiem, dalibóg, dlaczego pan de Bergerac tak mi nie dowierza? Towarzyszę mu w drodze do Paryża, gdzie mam mu oddać pewną małą przysługę, i z powodu, ześmy się tam kiedyś z sobą trochę posprzeczali, obawia się, że go mogę porzucić!
— Jestem pewny, że to panu nawet przez głowę nie przejdzie — oświadczył burgrabia.
— Rozumie się. Byłbym zresztą skończonym głupcem, gdybym chciał uciekać. Dano mi dobrego konia, nakarmiono pyszną wieczerzą, i to, wszystko za darmo. Gdyby mi nawet podobna niedorzeczność, jak porzucenie pana.de Cyrano, do głowy przyszła, poczekałbym ze spełnieniem jej do Paryża. Nie głupim zrobić to wcześniej. Za dużo kosztowałaby mnie ta zabawka!
— Ma zupełną słuszność — zadecydował burgrabia, zwracając się do obecnych.
— Możecie zatem panowie być jak najspokojniejsi — dodał cygan z dobrodusznym uśmiechem, wodząc po zgromadzeniu wzrokiem życzliwym— mojej przyczyny z pewnością wisieć nie będziecie.
Zabawa przeciągnęła się do późnej godziny.
— Basta! — odezwał się wreszcie burgrabia. — Pan de Bergerac ma bardzo rano wyruszyć w dalszą drogę. Każda przyjemność musi mieć swój koniec, Trzeba iść spać.
— Czy ja tu pozostanę? — spytał skromnie cygan.
— Nie; nie jesteśmy przecie, do licha, barbarzyńcami. Będziesz pan nocował przy mnie, w małym pokoiku, obok mojej sypialni; jestem zaś przekonany, że zachowasz się rozsądnie i nie zechcesz wypłatać mi figla, wynosząc się kryjomo.
— Przysięgam na honor! — oświadczył z godnością niezmierną Ben Joel, którego nic nie kosztowały tego rodzaju zaklęcia.
— Chodź pan zatem.
Cygan udał się ze swym przewodnikiem do jednej z oficyn zamkowych, gdzie burgrabia zajmował mieszkanie z trzech izb złożone.
Pierwsza izba była rodzajem przedsionka, z którego prowadziły drzwi do przestronnego pokoju, ten ostatni zaś łączył się bezpośrednio z gabinetem, o którym właśnie mówił uprzejmy gospodarz.
W gabinecie tym burgrabia rozesłał materac i rzekł uprzejmie do gościa:
— Zdaje mi się, że nie będzie tu panu najgorzej. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń.
Po tych słowach wyszedł i Ben Joel usłyszał lekkie zakręcenie klucza w zamku.
Był więc zamknięty. Zaufanie, jakie potrafi zbudzić W umyśle burgrabiego, nie przekraczało jednak pewnej granicy.
Zamiast wyciągnąć strudzone członki na wygodnym materacu, Ben Joe! usiadł na zydlu i czekał.
Niezadługo donośne chrapanie, rozlegające się w obocznej izbie, upewniło go, że burgrabia twardo zasnął.
Wówczas wstał i zbliżył się do drzwi z lampą, przy której świetle obejrzał dokładnie zamek.
Wielką radością napełniło go odkrycie, że zamek przybity był z tej właśnie strony.
Na śruby, przytrzymujące go, napuścił trochę oliwy z lampy, aby ułatwić sobie delikatną operację, do której się zabierał, następnie, z niesłychaną ostrożnością i zadziwiającą lekkością ręki przystąpił do dzieła.
Sztylet z krótkiem i mocnem ostrzem posłużył mu za dłuto.
Chrapanie rozlegało się coraz głośniej, co było bardzo na rękę cyganowi.
Cztery śruby zostały niebawem wykręcone.
Ben Joel zbliżył lampę do klucza. Klucz był wyjęty.
Odetchnął. Ten drobny szczegół, o którym w pierwszej chwili nie pomyślał, zakłopotał go nieżartem, mógł był bowiem całe dzieło, tak pięknie zapowiadające się popsuć, przeszkadzając w odjęciu zamku.
Po chwili żelazny mechanizm uwolniony od przytrzymujących go śrub, znajdował się już w rękach cygana, który złożył go ostrożnie na podłodze,
Cygan był, wolny — mógł był przynajmniej. opuścić swobodnie swą celę. Zanim pchnął drzwi. raz jeszcze przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Żaden jednak głos podejrzany nie dochodził z zewnątrz, prócz potężnych chrapań, do których już przywyknął.
Ben Joel nacisnął ostrożnie drzwi, które wykręciły się lekko na zawiasach, przebiegł na palcach przez pokój następny i znalazł się przy drugich drzwiach, wiodących do przedsionka.
Te ostatnie zamknięte były poprostu na klamkę. Klucz tkwił z przeciwnej strony.
Baczny na wszystko cygan, zaraz po wyjściu, zakręcił klucz i na dwa spusty zamknął burgrabiego w jego własnem mieszkaniu.
Ale wykraść się z celi, to jeszcze nie wszystko. Trzeba było nadto wykraść się z zamku.
Mury zamkowe były wysokie; otaczał je zaś głęboki rów, napełniony wodą. Na tyłach zamku rozciągał się ogród, w takiż sam sposób broniony. W tę stronę skierował się Ben Joel, licząc, że tędy łatwiej wymknąć się potrafi.
Noc była bardzo widna i światło księżyca pozwalało rozpoznawać przedmioty, tak prawie, jak przy pełnym blasku dnia.
Skradając się ostrożnie w cieniu, rzucanym przez rozłożyste drzewa, cygan dostał się na sam koniec ogrodu.
Widać stąd było w oddaleniu białe ściany domów wiejskich, oraz połyskującą, nakształt srebrnej wstęgi, rzeczułkę.
Ben Joel, rozglądając się pilnie dokoła, zauważył w jednem miejscu szluzę, biegnącą w kierunku prostopadłym do muru, a zatem przecinającą fosę przez całą szerokość.
Gdyby udało mu się postawić stopę na pierwszym kamieniu tej szluzy, potrafiłby, z wrodzoną sobie kocią zwinnością, przedostać się suchą nogą na brzeg przeciwny.
Rzeczą najważniejszą było: dostać się za ów pierwszy kamień.Mur był zupełnie gładki, pozbawiony wszelkich szczerb i wszelkich wyskoków. Nie rosło też przy tym murze żadne drzewo, którego gałęzie mogłyby posłużyć wdrapującemu się za oparcie.
Ben Joel zmierzył oczyma przestrzeń, dzielącą go od szluzy. Wynosiła ona co najmniej dwadzieścia pięć stóp, cygan zaś zanadto dbał o całość swych kości, aby chciał się narazić na skok tak niebezpieczny.
Cofnął się w głębię ogrodu. Niecierpliwość i niepokój dokuczać mu zaczęły, Jął znów rozmyślać, szukać i — znalazł, co mu było potrzebne.
W kącie ogrodu, pod samym murem, potknął się o leżące na ziemi drzewo jodłowe, które musiało być świeżo ścięte, gdyż kora była jeszcze zupełnie świeża. Drzewo to było przepiłowane w całej długości na grube żerdzie.
Cygan zmierzył długość żerdzi. Liczyła ona około piętnastu stóp, a więc o jakieś dziesięć stóp mniej, niż cyganowi było potrzeba.
— Do djabła! — zaklął — widzę, że mi będzie trudniej wydostać się stąd, niż sądziłem.
Wziął jednak z sobą znalezioną żerdź i wyciągnął ją na środek ulicy.
Następnie przywlókł drugą takąż samą żerdź i próbował przymocować ją do tamtej. Ale nie miał rzeczy najkonieczniejszych do tego: sznura i gwoździ.
Na szczęście, znalazł trochę dość mocnego łyka. Przyłożywszy żerdzie do siebie i wzmocniwszy je dębowemi gałęziami, zabrał się do związywania ich owem łykiem, próbując co chwila wytrzymałości spoidła.
Praca nad tem zabrała mu około dwóch godzin czasu.
Gdy ją skończył nareszcie, odpoczął przez chwilę, następnie podniósł obie żerdzie, wsparł je o mur i raz jeszcze mocy ich spróbował.
Zadowolony z próby, zaciągnął ten rodzaj drabiny aż do miejsca, w którem znajdowała się szluza. Tam przesunął ją na drugą stronę muru, tak, że dolny jej koniec dosięgnął błotnistej fosy, zanurzając się na jakieś dwie, czy trzy stopy. Koniec górny zaledwie cokolwiek ponad mur wystawał.
Ben Joel wyrwał kamień z muru i w powstałej stąd szczerbie osadził końce żerdzi, aby zapobiec chwianiu się swego przyrządu w chwili, gdy będzie wdół po nim schodził.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, dostał się jednym skokiem na szczyt muru, chwycił się obiema rękami swej drabiny i ześliznął się po niej do fosy, gdzie stanął zaraz na szluzie.
Szluza była zbudowana z belek dębowych sześciocalowej grubości.
Cygan, który dla ocalenia życia podjąłby się przejść nawet po ostrzu szpady, puścił się odważnie tą drogą wąziutką, z rozstawionemi, jak akrobata, ramionami, i dostał się bez szwanku na brzeg przeciwny.
Tym razem czuł się już zupełnie bezpiecznym.
Nie miał wprawdzie ani szeląga w kieszeni, to wszakże najmniejszego nie sprawiało mu kłopotu. Ben Joel pewny był, że przy swej odwadze i zabiegliwości łatwo zdobędzie wszystko, co mu było potrzebne, aby dostać się prędko do Paryża.
Tymczasem zaczęło świtać, i goście hrabiego de Colignac przebudzili się.
Sawinjusz wyskoczył pierwszy z łóżka, zastukał do drzwi Castillana i zawołał:
— Wstawaj, śpiochu! Ubierz się i idź po cygana. Jedziemy!
Sekretarz poety miał bardzo niewyraźne pojęcie o tem, gdzie znajduje się więzień i jak się dostać do niego.
Jął wypytywać służbę, która wskazała mu mieszkanie burgrabiego.
Udawszy się tam, usłyszał dobywające się z głębi przekleństwa.
— A zdrajca! łotr! szubienicznik! — wykrzykiwał służący hrabiego. — Oczarował mnie z pewnością, psiawiara!
— Proszę otworzyć! — zawołał Castillan.
— A jakże mam otworzyć, skoro sam jestem zamknięty, To pan raczej wypuść mnie na wolność!
Sulpiciusz otworzył drzwi z klucza. Ukazał się w nich wściekły od gniewu burgrabia.
— Więzień? — spytał młodzieniec.
— Uciekł, panie, zniknął! ziemia się pod nim rozstąpiła! Ach, dola moja nieszczęsna! Zgubiony już jestem bez ratunku!
Straszny był gniew Cyrana, gdy mu o ucieczce cygana doniesiono.
Cała służba zamkowa dosiadła koni i popędziła na wszystkie strony, upatrując zbiega. Cygan, zamiast pędzić naoślep przed siebie, jakby to zrobił na jego miejscu każdy nowicjusz, oddalił się zaledwie o jakieś dwie lub trzy wiorsty od zamku i ukrył się w trzcinie, nieopodal od drogi.
W godzinę później widział z kryjówki swej całą przebiegającą mimo niego kawalkadę, na czele której galopowali: Sawinjusz i hrabia Colignac. Towarzyszyła też im Marota.
— Wybornie — rzekł do siebie Ben Joel. — Odrazu trop zgubili. Mogą sobie teraz pędzić na koniec świata, jeśli im się podoba.
Jakkolwiek dręczony głodem i przejęty nawskroś wilgocią, nie prędko odważył się wyjść z kryjówki.
Nareszcie, około południa, pogoń zjawiła się zpowrotem i pocwałowała do zamku. Nie powrócili jednak wszyscy; Ben Joel dojrzał tylko hrabiego i jego służbę.
— Otóż pościg skończony — rzekł cygan. — Jedni zmęczyli się i wracają odpoczywać; drudzy pojechali prosto do Paryża. Mogę już wyjść bez obawy.
Otrząsnął zmoczoną odzież i szybkim krokiem puścił się wślad za Sawinjuszem i jego towarzyszami.
Nie było wszakże jego zamiarem odbywać tej drogi pieszo.
Obiecywał sobie, że niebawem nastręczy mu się sposobność zdobycia dobrego konia, oraz tak potrzebnych w drodze pieniędzy.
Nad wieczorem, wyszedłszy z jakiejś chaty podróżnej, gdzie wyżebrał kieliszek wina i kawałek chleba, bez których nie byłby już w stanie iść dalej, spotkał na drodze handlarza koni, który prowadził sześć przepysznych rumaków.
— Otóż mam, czego mi trzeba — rzekł do siebie.
— Hej! przyjacielu! — krzyknął na handlarza.
— Czego chcesz? — zapytał tamten, zatrzymując się.
— Czy można, bez urazy waszej, dowiedzieć się, dokąd jedziecie?
— Niema w tem żadnej tajemnicy. Jadę, kochanku, prosto do Paryża.
— Do Paryża? A to wybornie się składa.
— Dlaczego?
— Chcecie wziąć mnie za towarzysza?
— Ech! — rzekł filuternie handlarz — czemużby nie! Droga jest przecie dla wszystkich.
— Droga jest dla wszystkich, to prawda; ale konie są tymczasem tylko dla was. Ładne sztuki, na honor?
— To się wie! Przeznaczone do królewskiej stajni, paniczu.
— Zanim jego królewska mość lub który z dworskich dostojników zaszczycą ich grzbiet swą osobą, czy ubliżyłoby im, gdyby poniosły takiego, jak ja, biedaka?
— Idziesz do Paryża?
— Miałem jut honor oznajmić wam to. Co ważniejsze, upadam ze znużenia i nie mam w kieszeni ani jednej pobielanej blaszki. Mógłbym być użyteczny wam w drodze, gdybyście chcieli....
— I owszem. Mój stajenny zachorował i jeżeli zgodzisz się zastąpić jego miejsce, dostaniesz po przybyciu do Paryża kilka pistolów.
Ben Joelowi nie trzeba było tego powtarzać.
Dosiadł natychmiast jednego z koni idących luzem, i handlarz poznał odrazu ze sposobu, w jaki cygan obchodził się z koniem, że powierzył swą własność w dobre ręce.
W taki to sposób brat Zilli dostał się do Paryża, pozwalając o pół dnia tylko wyprzedzić się Cyranowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.