Kamienica w Długim Rynku/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Postawa szanownego pryncypała nikogo silniéj uderzyć nie mogła nad pana Jakuba, który od lat wielu codziennie z nim obcując, nigdy go tak skłopotanym i w tak zmniejszonym formacie nie widział. Nie uszło to jego uwagi...
Pułkownik przypatrywał się milcząco.
Od progu Fiszer okazał zachwycenie swe wspaniałością, o któréj jak mówił, nie miał nawet wyobrażenia. Nieumiejąc inaczéj pochwalić, powtarzał nieustannie: — Co téżto kosztować musiało... Jakie to piéniądze w to włożono!
Ten charakterystyczny frazes byłby na usta Klary i stryjaszka uśmiéch wywołał, gdyby się, spojrzawszy na siebie, nie powstrzymali.
— Szanowny panie, odparł pułkownik na ten wykrzyknik powtarzający się kilkakrotnie, my na nieszczęście najlepiéj wiemy jakie w to piéniądze włożono, bo mamy w spadku rachunki po ś. p. pradziaduniu Bartłomieju, i za tę jego fantazyą płacimy po dziś dzień naszém ubóstwem. To mnie jedno pociesza, dodał Wiktor, że drugi dziadunio Albert odrobił nam fortunę wielką, i schował ją tak ślicznie, że się nam lada dzień cała, nietknięta do rąk dostanie.
Fiszer spojrzał zdumiony.
— Jakto? rzekł, jeszcze marzycie o tym skarbie?
— Przynajmniéj ja — odpowiedział pułkownik; nie mam co robić, poświęciłem się więc poszukiwaniu.
Fiszer z lekka ruszył ramionami. — Słyszałem i ja o tém od dziecka, dodał, ale to fikcya jak się zdaje... skarb tak znaczny o jakim była mowa... nie takby łatwo mógł być ukryty, a podobno i poszukiwania czyniono.
— Wszystko to prawda, śmiejąc się, rzekł Hiszpan, ale ja go jednak znajdę, choćby nie było...
Po tym epizodzie zasiedli do kawy, którą z trochą próżności podano w salonie weneckim... Fiszer ze swego zdziwienia piérwszego wyszedł powoli, pochwycony drugiém niemniéj silném wrażeniem, pięknością i urokiem panny Klary. Byłto jeden z tych nieszczęsnych kobiéciarzy, tak dobrze w naszym języku nazwanych, którzy nie kochali nigdy, ale mają ochotę całe życie śmiertelnie się zakochać i marzą ciągle o miłości na widok pięknych twarzyczek. Widywał on zdaleka nieraz pannę Klarę, oceniał jéj piękność, nigdy mu się jednak tak zachwycającą jak dziś nie wydała. Nawykły do tych piękności pospolitych, których cały blask stanowi wegetacya bujna, świéżość i rozkwitnięcie cielesne, piérwszy raz widział niewiastę w całém znaczeniu tego wyrazu, duszą i ciałem uroczą. Nie mógł się oprzéć nadzwyczajnemu wrażeniu jakie czyniła na nim.
Widać to było z zakłopotanéj a razem przymilonéj postawy, z zalotności jaką przybrał w mowie i ruchach która go czyniła dosyć śmiesznym, prawdę rzekłszy.
Nie powiemy że się zakochał od piérwszego wejrzenia — ale że oszalał to pewna; było to jakieś nieokreślone uczucie uwielbienia, namiętności, obałamucenia...
Klara była wesołą, swobodną i choć jéj wcale nie szło o podobanie się p. Fiszerowi, chciała go pozyskać dla ojca, którego byt w części znacznéj od tego nieszczęsnego chlebodawcy zależał. Wiktor jak zawsze rozweselał towarzystwo, Jakub tylko był zamyślony i milczący.
Trwały te odwiédziny dosyć długo, przeciągnęły się nad wszelką rachubę i wywołały osobliwszy objaw w Fiszerze — zaproszenie całéj rodziny na podwieczorek do jego domu. Postanowił wystąpić!
Po wyjściu jego pułkownik chodził długo po sali, niezwyczajnie zamyślony. Dziś, rzekł do Klary, przekonałem się dowodnie że nie jestem i nie będę nigdy Niemcem. Jestto naród wielkich przymiotów, wielkich zasług i wielką mający pewnie przyszłość przed sobą... bardzo mi żal że się do niego wcielić nie mogę, ale to inny gatunek ludzi. Czuję w sobie że należę do różnego plemienia.
— Tak jest w istocie, uśmiéchając się odpowiedziała Klara — ale ja nie pozwolę stryjowi nic mówić przeciwko nim... Matki nasze wszystkie od kilku pokoleń do tego należały narodu... nie sądzę by nam co z sobą wniosły złego...
— Uchowaj Boże, zawołał Paparona — miały ten wielki przymiot i cnotę, że nic z sobą nie wniosły prócz posagów. Patrzajże moja dobrodziéjko na Jakuba i na mnie, czy nie widać na nas od piérwszego wejrzenia, że nie należemy do plemienia Fiszerowego? Niechże ja — mnie wychowała Hiszpania i włóczęga, jestem po troszę obywatel świata ale Jakub co na swém śmiecisku życie spędził... mówcie co chcecie, nie wygląda mi na Niemca.
— A ja? spytała Klara — tylko szczérze.
— Ty... zawahał się pułkownik... skłamałbym serdecznie gdybyś mnie na wojskową szczérość nie wyzwała. Ty — ot nie wiem... jesteś jako ideał... wyżéj po nad te drobne różnice plemion i narodowości... Któżby śmiał powiedziéć że Wenus medycejska jest Greczynka lub Rzymianka?
— Stryjaszku, wykręcasz się, niechcąc powiedziéć prawdy! roześmiała się Klara.
— Klnę ci się żem ją powiedział całą...
Roześmiał się Wiktor i wyszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.