Kamienica w Długim Rynku/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nie miał wcale we zwyczaju dla nikogo występować pan Jakub; jeśli mu się rzadki gość trafiał, przyjmował go jak Bóg dał, tém co było w domu chlebem powszednim.
W obyczajach niemieckich i ludzi kraju naszego co je sobie przyswoili, starodawna gościnność owych wieków w których ona była niemal religijnym jakimś obowiązkiem i tradycyą... wcale nie istnieje. Życie domowe jest zamknięte... obcy rzadko i wyjątkowo przystęp do niego mają. Ludzie nauczyli się spotykać i obcować z sobą w tych miejscach schadzki publicznych, ogródkach, kawiarniach, knajpach, restauracyach, które są neutralnym gruntem wygodnym do stosunków życzliwych ale w ogóle ostrożnych i chłodnych. Wybór miejsca może się zdawać rzeczą obojętną, ale nie jest nią wcale; inaczéj się mówi, obchodzi i spoufala z człowiekiem, z rodziną, będąc wystawionym na wzrok i postrzeżenie tłumu, inaczéj wśród cztérech ścian własnego domu. Stosunki więc przyjaźni, znajomości zawiązujące się i utrzymujące na tym neutralnym gruncie, są w ogóle chłodne, ostrożne i nie sięgające głębiéj w serce i życie..
Ludzie ci nie wyrzekając się społeczności, potrzebując towarzystwa, używają go skromnie — pospolicie zapraszają się na wspólną przechadzkę, podwieczorek lub tym podobnie, ale rachunek rozdziela się ze skrupulatną delikatnością na kontrybuentów i nikt za drugiego płacić ani go ugaszczać nie myśli. Przyjęcia po domach nie są bezprzykładne ale rzadkie i znamionują już zawsze ściślejsze stosunki osób, albo nadzieję ich zawarcia. Dom jest gniazdem rodziny, jéj przybytkiem, obcy mało ma do niego przystępu. Gdy obrachujemy jeszcze że przy pracy i wskutek nawyknień sama familia nawet w całości rzadko się w nim zbiéra, łatwo dostrzeżemy różnicę życia naszego i obyczaju od niemieckich. Tu może nigdy ludzie tak jakoś poufale, serdecznie, ściśle się nie zrastają jak u nas. Nawet najmocniejsze węzły, pozostawiają jakąś część człowieka za obrębem swoim. Mąż, jest głową domu, pracownikiem przedewszystkiém, znaczna część dnia upływa mu tam gdzie go zatrudnienia powołują, resztkę jakąś często poświęca swobodnemu zupełnie wytchnieniu w piwiarni, kawiarni, ogródku, do domu powraca późno, znużony. Dzieci ukochane, chowane troskliwie, są przecież w rękach nianiek i bon na przechadzce większą część godzin; matka sama przy kuchni, bieliźnie, fortepianie czasem lub z przyjaciółką w publicznym lokalu.
Może być bardzo, że to oszczędne zbliżanie się sprawia iż tak łatwo rozczarowują się ludzie, ale téż odosabniają, stygną. Serce powoli na téj suchéj paszy zamiéra.
Tych kilka słów da nam zrozumiéć ważność wypadku, za jaki uważać było można zaproszenie pana Fiszera na kawę do weneckiego domu... Klara nie wysilała się na przyjęcie, ale sam fakt ten był nadzwyczajnością.
Pułkownik dowiedziawszy się o tém wcześnie, przyrzekł sobie nie chybić i być przytomnym tym odwiédzinom, niezrozumiałym, a wedle niego cóś znaczącym.
Z południa Fiszer ubrany, uperfumowany, odmłodzony, nie bardzo życząc sobie aby go widziano, przekradł się niepostrzeżony prawie ku kamienicy Paparonów... Nie pamiętał nawet czy kiedy był w niéj we środku... to pewna że głównych apartamentów piérwszego piętra nie widział.
Mówiliśmy już o ich losach. Z miłością sztuki i smakiem opłacone milionami, pokoje te i sale wykończone były przez p. Bartłomieja w początku drugiéj połowy XVIIIgo wieku prawie przed stu laty. Od tego czasu zamknięte i opuszczone przez skąpego Alberta, stały niemal nietykane, aż do lat piérwszych XIX.
Były one wedle dzisiejszego wyrażenia, wielce niepraktyczne; mieszkać w nich było prawie niepodobna: wysokie, źle ogrzane, niewygodne, płaciły zato wytwornością, bogactwem, mnóstwem ozdób i szczegółów ciekawych i pięknych. Teodor mimo ubóstwa, Jakub chociaż niezamożniejszy od niego nic tu nie tknęli, nic nie wyszczerbili. Kilka razy zwiédzający kamienicę cudzoziemcy, ofiarowali dość znaczne sumy za obrazy, chińskie ogromne naczynia, marmury i pyszne drewniane sprzęty... ale nie miano odwagi pozbywać się tych pamiątek.
Stworzona przez pana Bartłomieja z taką znajomością rzeczy i gustem całość, była prawdziwie pańską, można powiedziéć książęcą. Dziwny téż stanowiła kontrast z ubóstwem jéj właścicieli... Jakub nawykł to był uważać jakby rzecz nie swoję, któréj był tylko stróżem... Począwszy od wspaniałego przedpokoju, całego w drewnianych rzeźbionych dębowych okładzinach, aż do cudnéj sali weneckiéj ze złoconym stropem... dom ten był istotnie artystyczną kreacyą w smaku XVIIIgo wieku, tak pięknie zachowaną, jak się już dziś rzadko widziéć zdarza. Nie było tu żadnych śmiésznych dodatków, nic coby surową, jednolitą całość psuło. Przepych rozciągał się do najdrobniejszych szczegółów, do posadzek, ozdób i zastawy sal i pokojów. Gdańscy artyści rzeźbiarze na drzewie, wysadzili się tu z nieporównaną umiejętnością uczynienia tego materyału miękkim, lekkim, wdzięcznym. Znać było że rysunki do tych arcydzieł wyszły z pod kierunku artystycznie wykształconego człowieka. Obrazów nie było wiele, ale wyborne... dostarczyli ich najlepsi miejscowi malarze, szkoły wenecka i holenderska...
Na wszystkiém tém z trudnością się mógł poznać taki człowiek jak p. Fiszer, który w świat sztuki okiem ani myślą nigdy nie sięgnął, ale wchodząc uczuł on wrażenie przepychu imponujące; zrozumiał iż to było pańskie, kosztowne, arystokratyczne, wielkie. W dziwny sposób jakoś od progu zmalał, jakby go zgniotły te stropy złociste... odpadła go ochota i odwaga... Pan Jakub jego komisant, człowiek którego utrzymywał i płacił, figura którą nawykł uważać za podrzędną, wydał mu się tu w swém gnieździe poważnym, innym, strasznym człowiekiem... Gdy w dodatku wyszedł pułkownik który wszystkie swe ordery ponapinał do surduta, umyślnie dla imponowania trochę pryncypałowi Jakuba i w całym blasku piękności i naturalnego wdzięku, jaśniejąca młodością panna Klara... Fiszerowi zabrakło głosu w ustach, zdało mu się że chodzić zapomniał, że go cóś spętało... zmieszał się zupełnie. Niewiedzieć dlaczego radby był znajdować się gdziekolwiek bądź, byle nie tu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.