Przejdź do zawartości

Kłopoty babuni/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII


Z KTÓREGO DOMYŚLIĆBY SIĘ MOŻNA PRZYCZYNY SZKOLNYCH NIEPOWODZEŃ SOCIA.

Tego samego dnia, o godzinie ósmej, w numerach połączonych zjawił się punktualny Gadulski w towarzystwie trzech bardzo poważnych osób, które według jego światłej i bezinteresownej opinji, miały niezaprzeczone prawo decydować o losie Soterka.
Nastąpiły prezentacje.
— Mam zaszczyt — mówił szlachetny Gadulski — przedstawić państwu moich szanownych i uczonych przyjaciół. Oto pan Zakuwalski, nauczyciel przedmiotów matematycznych na pensji...
— I jeografji! — dodaje prędko chudy, źle ubrany, z pałającemi oczyma człowiek, takim tonem, jakby od jego wykładów zależała jednostajność wirowego ruchu ziemi.
Z głęboką i niekłamaną czcią ja, majorowa i Socio uchyliliśmy głowy w kierunku pieca, gdzie uplacował się jeden z przedstawionych nam kapłanów wiedzy.
— Pan Priamowski! — ciągnął usłużny Gadulski — nauczyciel historji i łaciny w zakładzie pana...
— Historji starożytnej i języka łacińskiego — uzupełnił starannie ubrany mężczyzna, widocznie wiele dbający o utrzymanie w kierunku normalnym swej jajowatej głowy, osadzonej na niezwykle długiej i cienkiej szyi. Rozumie się, że słysząc to, składamy jeszcze głębszy ukłon.
— Za chwilę — mówi dalej niezmordowany opiekun nieletnich tym samym pełnym namaszczenia głosem — przybędzie tu pan Gamadeltowicz, emeryt, głośny badacz języka greckiego, mąż wielkiej nauki, prawdziwa ozdoba miasta.
— Należałoby powiedzieć: ozdoba całego kraju — poprawia właściciel długiej szyi.
Tym razem, nie wiedząc co począć, ja ukłoniłem się Sociowi, majorowa Gadulskiemu, a trzej świeżo przybyli panowie — komodzie, na której ustawiono butelki.
— A to — kończy rekomendacje zacny Gadulski — jest pan Pieprzkowski, szanowny kupiec i obywatel naszego miasta.
— Właściciel handlu win, korzeni i towarów galanteryjnych — dodaje niski i gruby jegomość z twarzą podobną do kolorowej piłki i bardzo sympatycznie uczesanemi włosami.
— Niechże panowie będą łaskawi spocząć — mówi uprzejma majorowa do ciągle kłaniających się członków doraźnej rady familijnej. — Jakże mi przykro, że nie mogę panów przyjąć we własnej chacie.
Na te słowa obecni wyrzucili z płuc po kilka wykrzykników, przeznaczonych prawdopodobnie dla uzewnętrznienia głębokiej boleści, jakiej doświadczają z powodu smutku gospodyni i innych od nich niezależnych powodów. Następuje regulowanie krzeseł i zajmowanie miejsc, w trakcie czego kupiec i obywatel miasta szepnął do mnie:
— Pan pułkownik dobrodziej wziął wino od Goldszwajna?... Na uczciwość, nie będę mógł pić tej mikstury, myśląc, że mi dziś akurat przysłano beczkę węgierskiego.
— Jaka szkoda — odpowiadam.
— Przysłano mi także — ciągnie kupiec — pakę kamaszy i rękawiczek warszawskich, trzydzieści głów cukru i sto funtów herbaty. Prócz tego w handlu moim znajdują się księgi gospodarskie, salami, papier stemplowy...
— Pozwólcie panowie — przerywa troskliwy Gadulski — przedstawić sobie wnuczka i wychowańca czcigodnej pani majorowej, Sotera Moździerznickiego.
— Hum! hum! — mruknęli uczeni członkowie rady, patrząc zgóry na Socia, który przez ten czas z gorączkowym zapałem usiłował wepchnąć guzik od surduta w dziurkę od kamizelki.
— W której był klasie? — pyta uczony znawca łaciny, a zarazem posiadacz jajowatej głowy.
— Aż w trzech, szanowny panie — odzywa się babka bardzo wzruszonym głosem.
— I chce wejść do której? — zapytuje w dalszym ciągu starożytnik, z całą uwagą przypatrując się sufitowi, jakgdyby stamtąd oczekiwał odpowiedzi.
— Otóż tego nie wiem, łaskawco, czy mam go już oddawać do szkół, bo... bo... — Tu nagle ucięła szlachetna moja przyjaciółka, czyniąc przytem ruch taki, jakby miała zamiar utrzeć nos frendzlami swojej mantyli.
— Aha, rozumiem — wtrącił matematyk. — Życzysz więc sobie, pani, aby jej wnuk był wyegzaminowany z matematyki?
— Sądzę — przerwał łacinnik — że pani pragniesz swego wnuka poddać egzaminowi z języków starożytnych?
— Od lat dziesięciu nie mówią do siebie — szepnął mi Gadulski. — Pokłócili się o liczebniki, ale obaj znakomici ludzie, słowo honoru...
— To jest — mówi niepewnym głosem majorowa — ja chciałam się panów poradzić, co z nim zrobić?
Usłyszawszy to obaj uczeni widocznie mieli zamiar spojrzeć na siebie ze zdumieniem; dość wczesna jednak refleksja sprawiła, że się jednocześnie odwrócili do siebie tyłem.
— Chciałam się dowiedzieć — ciągnęła majorowa — jakie zajęcie, czy też jaki fach jest teraz najlepszy, żeby już raz chłopca postawić na jakiejś drodze.
— Rozumiem — objaśnia matematyk — chodzi więc o przekonanie się, o ile też umysł dziecka jest rozwiniętym?
— Zapewne — przerywa filolog — życzysz sobie pani poznać, o ile jej wnuk skorzystał z pracy szkolnej?
— Tak, właśnie! — uzupełnia majorowa — chciałabym go oddać do pracy, żeby już chłopak zaczął być i sobie i ludziom pożyteczny i Bogu miły, — bo te tam wszystkie... nauki nanic się nie zdadzą!
Tym razem krzewiciele oświaty na znak zdumienia jeszcze energiczniej odwrócili się tyłem do siebie, co widząc niecierpliwy Gadulski rzekł:
— Szanowna pani majorowa porzuciła już myśl oddawania wnuczka a mego kochanego pupila do szkół, chce więc zapytać nas, jaki zawód w dzisiejszych czasach uważamy za najlepszy dla młodzieńca w jego wieku...
— Tak, właśnie — potwierdziła babka.
— Do kupca!... do kupca!... — mówił półgłosem właściciel handlu win i korzeni.
— Aha — przerywa matematyk — rozumiem! Chodzi zatem o to, aby się przekonać, do czego jest najzdolniejszy?
— To, to, to! — potakuje stroskana majorowa.
— No, jeżeli o to tylko chodzi, to zaraz się dowiemy — przerywa matematyk. — A przynieś mały tabli... to jest papier, pióro i atrament.
— Sociu, tu widziałam, na komodzie — zachęca majorowa wnuczka, nie zwracając uwagi na ironiczne grymasy łacinnika.
Zamiast szukać żądanych efektów, przerażony Socio począł rozpinać wszystkie pokolei guziki od kamizelki. Niewiadomo nawet, na czemby się skończyły te przygotowania egzaminacyjne nierozwiniętego młodzieńca, gdyby go nie wyręczył przytomny Gadulski, który w okamgnieniu znalazł i na stole ustawił wszystko, co do naukowych poszukiwań okazywało się niezbędnem.
Nastała głęboka cisza.
— Zaczniemy od arytmetyki — rzekł matematyk. — Zadam ci przykład. Uważaj, mały, i pisz. Jeżeli 1310/17 żołnierzy kończą pewną podróż w ciągu 205/6 godzin, — to 4712/23 żołnierzy w ile godzin tę samą podróż ukończą?... Uważaj, mały!... ż źle napisałeś, ł źle napisałeś i y źle napisałeś. Powtórz zadanie.
Socio milczy i jak najostrożniej obraca pióro w rękach.
— Czy zrozumiałeś, mały? — pyta gwałtowny egzaminator, udając, że nie zwraca uwagi na wymowne grymasy filologa.
— No, Sociu! — odzywa się babka — nie rób sobie wstydu. To przecie wiesz, bo twój dziadek był w wojsku.
— Ułóż proporcją, mały — zachęca źle ubrany matematyk Socia, który przy wyrazie ułóż rzucił tak rozpaczliwe spojrzenie na jedno z niezajętych krzeseł, że aż nerwową jego babkę przeszedł dreszcz konwulsyjny. — No — ciągnie matematyk — tylko śmiało! x do 205/6 jak... A może wolisz przez rozumowanie?
— Nie rozumiem — odpowiada nieszczęśliwy pacjent.
— Uważaj, mały — prawi popędliwy egzaminator — uważaj, to powtórzysz... Jeżeli 1310/17 żołnierzy odbywają podróż w ciągu 205/6 godzin, to jeden żołnierz odbędzie ją w czasie 1310/17 razy krótszym, a 4712/23 żołnierzy odbędą ją w czasie 4712/23 razy dłuższym...
— Pan profesor pozwoli zrobić jedną uwagę? — wtrącił kupiec, na którego okrągłej twarzy malował się najwyższy podziw, zapewne dla ścisłych rozumowań źle ubranego mężczyzny.
— Za pozwoleniem! przepraszam! — protestuje energiczny matematyk. — Omyliłeś się, mały — dodaje, groźnie patrząc na Socia. — To nie będzie tak, ale tak... Uważaj!... Jeżeli 1310/17 żołnierzy odbywają podróż w ciągu 205/6 godzin, to jeden żołnierz odbędzie ją nie w czasie 1310/17 razy krótszym, ale dłuższym... Oto tu jest węzeł kwestji, teraz zapewne rozumiesz? A 4712/23 żołnierzy odbędą ją...
— Panie dobrodzieju — odzywa się stara przyjaciółka najpokorniejszym głosem — ja nieraz z moim mężem, który był majorem piątego pułku piechoty, jeździłam do Warszawy na manewra i zawsze obserwowałam, że czy to jeden czy stu żołnierzy — to jednakowo idą...
— Ale bo to, widzi pani, był przykład na ułamki i proporcje — objaśnia bardzo niepewnym głosem wyrozumiały matematyk.
— Nic nie stanowi — wtrąca kupiec, przybierając może nazbyt poufałą postawę wobec tak znakomitego uczonego.
— Ach, bodaj to — zawołał nagle wzruszony uczeń Euklidesa — omyliłem się!... Tak jest, macie państwo poniekąd racją, ponieważ ja mówiłem o żołnierzach, ale myślałem o koniach...
— Z końmi toż samo, panie dobrodzieju — odzywa się majorowa.
— Jeden djabeł — potwierdza kupiec, wsuwając ręce w kieszenie i wyciągając swoje krótkie nogi w kierunku nóg głębokiego matematyka.
— Bardzo żałuję — szepcze do mnie Gadulski — że nie znam wyższych rachunków. To piękna nauka!
Przez czas trwania tej uczonej dysputy biedny Socio, jakby rozumiejąc całą trudność swojej pozycji, przestępował z nogi na nogę, otwierał i zamykał gębę, tudzież poprawiał rozmaite części swej garderoby, przypuszczając zapewne w błogiej nieświadomości, że wcześniej lub później badania naukowe spowodują niejakie modyfikacje w jego świątecznym stroju.
— No, mniejsza o to — odzywa się po chwili milczenia matematyk. — Uważaj, mały, zadam ci pytanie z jeometrji.
— Uważaj, serce — powtarza babka, wysoce zaniepokojona dźwiękiem prawie obcego jej wyrazu.
— Czy znasz mały koło?... Koło, rozumiesz? — ciągnie dalej niespracowany egzaminator.
— Koło jeziora... z wieczora... chłopcy biegali i na żaby czuwali... — odzywa się Socio po głębokim namyśle.
Babka triumfowała.
— Bój się Boga, chłopcze, co ty gadasz? — woła przerażony matematyk. — Ja się ciebie pytam o koło z jeometrji, o jeometryczne własności koła!
— Sociu, serce, Sociu, uspokój się, odpowiadaj uważnie — zachęca majorowa Socia, z miną osoby, która nagle straciła wiarę w nieprzenikliwość podłogi i wytrzymałość krzesła.
— Własność koła, koła z jeometrji! — powtarza nielitościwy inkwizytor.
Nieszczęsny Socio, milcząc, wpycha obie ręce za kołnierz od koszuli, jakby chciał samobójstwem uwolnić się od dalszych męczarni.
Nagle oblicze stroskanej majorowej rozjaśniło się tak niezwykłym blaskiem, jakby w tej chwili rozwiązała jakąś trudną i męczącą zagadkę, coś w rodzaju ogólnego rozwiązania równań stopni wyższych nad czwarty. Nie czekając też na dalsze pytania, gniewnym głosem zawołała:
— Aaa, pfe, serce, Sociu, bardzo pfe, żeby takiej rzeczy nie wiedzieć. Tażby tobie Kuba nawet powiedział, że Koło to jest własność jeometry pana Sznurowicza.
— Władysława Sznurowicza?... znam go — wykrzyknął Gadulski, niezmiernie kontent, że raz przynajmniej może przyjąć udział w rozprawie z dziedziny nauk ścisłych.
— Co też państwo wygadujecie? — odzywa się kupiec głosem, w którym drgało poczucie swej wyższości. — Przecież pan profesor nie pytał czyją własnością jest wieś Koło, ale jaką ma własność koło, no... te koło zwyczajne, okrągłe...
— Tak, tak — potakuje matematyk, rad, że może pochwalić człowieka, który przed chwilą zdawał się podejrzewać gruntowność jego wysoce zawikłanych rozumowań.
— A co? widzicie państwo — ciągnął kupiec. — Pan mówił o kole zwyczajnem, no, a koło zwyczajne to ma taką własność, że się obraca.
— Ależ nie! — przerywa matematyk.
— Jakto, nie? — zapytuje urażony kupiec.
Przez cały czas sporów najciekawszem było zachowywanie się uczonego znawcy łaciny, a zarazem posiadacza dziwnie uformowanej głowy. Znakomity ten przeciwnik matematyki, — którą znosił tylko przez sympatją dla liczebników, — od początku dyskusji uśmiechał się, wysuwał wargi, podnosił oczy na sufit i wyciągał niecierpliwie nogi za każdem odezwaniem się swego szlachetnego antagonisty. Naodwrót znowu, z całym zapałem potakiwał każdemu wystąpieniu opozycji, co czyniło taki efekt, jakby wiatr bujał masztem, na którym dla niewiadomych celów osadzono kawona. Aż nazbyt widocznem było, że te stronnicze manifestacje w wysokim stopniu oburzają poczucie sprawiedliwości w popędliwym reprezentancie miejscowej wiedzy matematycznej, który po ostatnich słowach przedstawiciela klasy handlującej uniósł się, chwycił kałamarz i miał wyraźny zamiar cisnąć go na starannie uczesane włosy kupca, sądząc zapewne, że tym sposobem da najdotkliwiej uczuć swoje niezadowolenie jajowatej głowie triumfującego łacinnika.
Nie wiem, do czegoby doszło w szanownem zgromadzeniu osób radzących o przyszłości Soterka, gdyby nie zażegnało burzy przybycie nowej osoby. Był to pan Gamadeltowicz.
Znakomity ten, jakkolwiek niski, zgarbiony i żółty staruszek, cicho wsunął się do numeru, podejrzliwie oglądając zebranych i gwałtownie ściskając w rękach jakąś starą i podartą księgę, którą po zajęciu miejsca natychmiast otworzył.
— Mamy tu kandydata do egzaminu, niejakiego Moździerznickiego — rzekł cienkoszyi Priamowski.
— Czy nie Ksawery? — zapytał przybyły, podkreślając coś ołówkiem w starej księdze.
— To syn Ksawcia, Ksawcio już nie żyje... Pan dobrodziej znał Ksawerego? — pyta głęboko rozrzewniona majorowa.
— Straszny osioł był, czy i syn taki? — pyta, nie podnosząc oczu od książki stary uczony, struchlałej na ten raz mojej przyjaciółki.
— Co też szanowny profesor tak czyta? — zagadnął szlachetny Gadulski, pragnąc widocznie zatrzeć niefortunne wspomnienie o nieboszczyku.
— At, znalazłem jakiś dawny dykcjonarz grecko-łaciński i koryguję go potrochu, kiedy mi czas pozwala — odpowiedział czcigodny badacz, znacząc coś ołówkiem.
— Pan dobrodziej tak do druku przygotowuje? — wtrącił kupiec, poprawiając chustkę na szyi, jak człowiek, któremu nieobcą jest filologja.
— Iii, nie — odparł poważny korektor. — To tak sobie... dla własnej satysfakcji!
Odpowiedź ta nie zdawała się widać dość jasną właścicielowi handlu win i korzeni, zwrócił się bowiem do mnie, pokazując palcem na czoło z gestem, którego znaczenia przez delikatność nie chciałem się domyślać.
— Dużo też szanowny kolega znalazł dziś błędów? — spytał łacinnik.
— Kilka!... Napisali naprzykład spiritus asper przy wyrazie Athena, co jest grzechem, wołającym o pomstę do nieba. W ho antropos postawili nad omegą accentus circumflexus, co jest poprostu błazeństwem. No, i w wyrazie ho archon napisali omikron zamiast ro... a zresztą nie wiem, — może się ogonek zatarł, bo to książka była widocznie w rękach jakiegoś hultaja, który jej nawet od zniszczenia zabezpieczyć nie umiał — mówił bolejącym głosem znakomity uczony.
— Może szanowny kolega raczysz wyegzaminować tego malca? — spytał znowu łacinnik, posiadający cienką szyję.
— Moździerznicki... czy to warto zachodu? — szepnął starzec, odwracając kartkę grubej książki.
— Zapewniam kolegę, że młodzieniec ten nie jest bynajmniej zakutym maateemaatykiem! — rzekł pan Priamowski i przechylił się wtył tak gwałtownie, że aż majorowa krzyknęła, prawdopodobnie lękając się, aby ten nagły ruch nie naraził jajowatej głowy zlatynizowanego protektora jej wnuczka.
Rzeczywisty matematyk zzieleniał.
— Aaa... więc zdał z łaciny? — mówi jakby do siebie lubownik starych dykcjonarzów.
— Jeszcze nie, ale nie zdał z matematyki — objaśnił uszczypliwy Priamowski.
— Jeżeli tak, to co innego! Bądźże kolega łaskaw przesłuchać go z łaciny. — To powiedziawszy, pan Gamadeltowicz znowu odwrócił kartkę.
— No... Moździerznicki! — rzekł łacinnik, ustawiwszy, po kilku mniej szczęśliwych próbach, swoją fenomenalną głowę w położeniu normalnem. — Niech mi też Moździerznicki powie perfectum od słowa plico!
Nastała cisza tak głęboka, żeśmy usłyszeli łoskot serca majorowej i cichy szept pochylonego nad dykcjonarzem greka:
— Plicui albo plicavi...
— No — ciągnął egzaminator — a może Moździerznicki powie czasy główne od słowa fleo?
— Fleo, flevi, fletum, flere — mruczy znowu grek, powtórnie wyręczając Socia, który, ku najwyższemu zdumieniu obecnych i przerażeniu babki, zamiast korzystać z mimowolnych podpowiadań starca, zabrał się już do rozpinania szelek.
— Sociu! co ty robisz? — jękła zdesperowana staruszka, nie mogąc widocznie pogodzić się z tak dziwnem pojmowaniem egzaminu, jakie w jej ukochanym wnuczku wyrobiła długoletnia praktyka. To upomnienie szanownej damy było bardzo na czasie, wpółnieprzytomny bowiem Socio straszliwie się już zaawansował w swoich zagadkowych przygotowaniach.
— Hum... hum!... — chrząka niezadowolony egzaminator. — No, a gdyby mi też Moździerznicki wymienił wyjątki na is od rodzaju żeńskiego w trzeciej deklinacji?
— Z tych trzydzieści dwa na is masculini generis: panis, piscis, crinis, finis, ignis, lapis, pulvis, cinis... — recytuje machinalnie czcigodny korektor grecko-łacińskiego dykcjonarza.
Socio jednak i na to pytanie nie odpowiedział nic, zajęty porządkowaniem swej garderoby, którą w zamyśleniu doprowadził do bardzo opłakanego stanu.
— No, niechże mi przynajmniej powie Moździerznicki, ile jest deklinacyj?
Socio znowu milczał, mając widocznie dużo słusznych powodów do niewydania się z sekretu.
— Co to znaczy? — zawołał w tej chwili grek, podnosząc pierwszy raz oczy na Socia. — Co to znaczy, że ten chłopiec ani razu nie odezwał się do tej pory?... Więc on nie wie nawet, ile mamy deklinacyj? — dodał po chwili, jakby z głębokiego snu obudzony.
— On wie, panie dobrodzieju!... on wie!... bo on przecież sześć lat chodził do klas... — woła z płaczem majorowa, nie mogąc przypuścić, aby jej ukochany wnuczek o czemśkolwiek nie wiedział.
— Z pewnością nie wie — pocieszał ją jajowatogłowy łacinnik.
— Więc poradźcież mi, moi królowie... moi dobrodzieje, co ja mam robić z tym złoczyńcą? — lamentowała zrozpaczona babka.
Dwaj filologowie niespokojnie spojrzeli na siebie, a matematyk na końce swoich butów.
— Tak — przerwał Gadulski — trzeba dla chłopca koniecznie wymyślić jakiś zawód...
— Do kupca!... do kupca!... — wtrącił właściciel handlu win i korzeni.
— Już niechby sobie został głupcem, byle pracował i był uczciwym człowiekiem — dodaje niepocieszona babka.
Trzej kapłani wiedzy ruszyli z miejsc swych jak jeden.
— Ach, panowie, odchodzicie już, nie dawszy mi żadnej radeńki?... Ach, czyż się to godzi?
— Pani! — rzekł jajogłowy łacinnik, biorąc czapkę — desperować niema czego. Ja pani poradzę uczciwie i stanowczo: kup mu łacińską gramatykę Kühnera kurs pierwszy i niech się chłopak wyuczy wszystkiego, co tam jest. Potem nastąpi kurs drugi, trzeci... aż do szóstego włącznie, — a po tych dopiero można się będzie wziąć do autorów. Jeżeli państwo zrobicie inaczej, postawicie budynek bez fundamentów! — To powiedziawszy, wyszedł.
— Radzę na początek gramatykę grecką jakąkolwiek i wypisy Jacobsa ze słownikiem — szepnął półgłosem grek i, ściskając swój podarty dykcjonarz, ostrożnie wysunął się za kolegą.
— A pan, panie profesorze, nie dasz nam jakiejkolwiek konsultacji? — spytał płaczliwym głosem Gadulski wychodzącego za innymi matematyka.
— Ta pani umie więcej ode mnie, bo jej mąż był majorem piątego pułku piechoty! — mruknął zgryźliwy aparat do rachowania i uciekł.
— A co? — rzekł kupiec — czy nie mówiłem, że to wino, że ta lura od Goldszwajna sprowadzi na nas nieszczęście? Poco było brać u Żydów, kiedy się ma katolika i uczciwego człowieka pod bokiem?
— Ach, ty zbrodniarzu!... ach, rostropyrzu!... Belzebubie jakiś!... Co ty mnie zdrowia kosztujesz? ile ty mi wstydu robisz? — wołała ciężko strapiona wdowa do swego ukochanego wnuczka.
— Ale!... a cóż ja temu winien, że babcia od Żydów wino bierze, że babcia taka skąpa? — odparł zuchwały hebes, koronując tem niejako swoje egzaminacyjne sukcesa.
— Wiesz, pułkowniku — szepnął domyślny Gadulski — że jak żyję, takem nie widział jeszcze podobnego osła!
— Bagatela! — mruknąłem, nie chcąc czernić faworyta mojej szanownej przyjaciółki.
W tej chwili doniesiono, że do hotelu zajechał Kuba z Mruczkiem i Postępowiczem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.