Kłopoty babuni/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI


W KTÓRYM MÓWI SIĘ O PODRÓŻY DO MIASTA I O RZECZACH MAJĄCYCH Z NIĄ ZWIĄZEK.

Powierzywszy literata pieczołowitym staraniom Kuby, — ja, moja przyjaciółka i jej mało rozwinięty wnuczek, dzięki usiłowaniom Ignacego, po ośmiogodzinnym ruchu docieraliśmy do miasta. Dla wiadomości osób interesowanych zaznaczam, że podróż tę sam odbywałem zwykle w ciągu niecałych sześciu godzin.
W trudnem znalazłbym się położeniu, gdyby mi kazano opisać dzieje grodu, który w obecnej chwili rozciąga się przed memi oczyma. Bo naprzód: kto go założył? Prawdopodobnie nikt. Tego rodzaju miasta powstają przypadkiem, niewiadomo skąd i dlaczego, jak grzyby po deszczu. Zdaje się, że ktoś, chcąc grubo zażartować z architektury, wybudował ratusz z wieżą zakończoną drutem, na którym osadził drzwi od starej pułapki, imitujące chorągiewkę. Zobaczywszy to, pradziadowie dzisiejszych mieszkańców rzekli: „Spróbujmy...“ i, nie mając nic lepszego do roboty, wznieśli kilkanaście domów, które prawnucy ich ozdobili wszystkiemi kolorami tęczy. — Tym sposobem architektoniczne próbki ojców i malarskie ćwiczenia dzieci utworzyły spory bruljon, obecnie nazywający się miastem.
Zczasem i za łaską bożą porobiły się studnie, płoty, ulice i nocni stróże; później municypalność, bruk, latarnie i mostki na rynsztokach, a dziś jest tam już powiat, obraz cudowny, gimnazjum, prywatna pensja męska i projekt obywatelskiej straży ogniowej.
— Ignacy, serce, Ignacy! stój, stój, rybeńko... — zawołała w tej chwili nie wiem już po raz który szanowna dama.
— Co się stało? — pytam obudzony z marzeń nagłem (jakby powiedział Socio) stanięciem bryczki.
— Nieszczęście. Czy nie widzisz, pułkowniku, że z fuzji znowu kłak wyleciał? Zatkaj, serce, żeby nie wystrzeliła...
— Ależ, kochana majorowo, dziwaczysz. Tyle cię razy zapewniałem, że fuzja nie nabita.
— Co to znaczy! Zejdź-no, Sociu, ptaszeńku, i poszukaj kłaka, bo zemdleję!...
— Może pozwolisz, majorowo, sianem zatkać? Wszakże to wszystko jedno.
— A zatkaj sobie, czem chcesz, bo inaczej niepodobna będzie jechać. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a o nieszczęście nie trudno. Pamiętam, że kapitan Wiatrakiewicz, co to zabił żonę w roku 1829, zawsze gadał, że pistolet nie nabity. Ach! pocoś, serce, pułkowniku, brał tę fuzją?
— Racz sobie przypomnieć, kochana majorowo, żeś sama mi ją kazała zabrać. Ja zwykle bez broni jeżdżę.
— No, kazałam, zaraz: kazałam! Ja nie kazałam, bo ja tobie nic do rozkazania nie mam, tylkom prosiła. A zawszem taki mówiła, żeby zatkać.
Zwyciężony tak nagłą zmianą frontu, co w logice niewieściej praktykuje się bardzo często, zatykam fuzją sianem i znów zaczynam rozmyślać o mieście, do którego dojeżdżamy.
Wielka obfitość wody zaskórnej w tych okolicach sprawia, że trzydzieści pięć procent dzieci rodzi się z wodą w głowie, a czterdzieści procent osób dorosłych umiera na wodną puchlinę.
— Wiesz, serce — mówi mi w tej chwili staruszka — że ta oto karczma wcale mi się nie podobała. Nie nocowałabym w niej za żadne skarby świata... Oni tu pewnie zarzynają podróżnych i ciskają do studni; na własne oczy czytałam, że w Londynie był taki wypadek.
— Hum, hum! — odpowiedziałem, patrząc na brudną i odrapaną karczemkę, z której w tej chwili wyszedł jakiś oberwaniec, twarzą i ruchami przypominający suchotnika, uwolnionego ze szpitala, z powodu braku funduszów na koszta pogrzebu.
— Ach, moja doleńko, żeby on czasem nie chciał się na nas rzucić... A może jaki jego kamrat uczepił się pod bryczką? Czytałam, że w Paryżu zbójca zaczaił się pod powozem i wszystkich pozabijał. Ach, pułkowniku, pułkowniku!... i dlaczegoś ty fuzji nie nabił, jadąc w drogę?
— Babciu! — woła Soterek — a niech babcia przykaże, coby Ignacy stanął, to popatrzymy, jak uzary musztrują się...
— Stój, stój, Ignacy! — woła babka, z zajęciem patrząc na błotnisty plac, gdzie jeźdźcy poili i czyścili konie.
— Babciu!... ja postąpię do uzarów. Czort mnie tam po tych wszystkich uczeniach...
— No, jeśli chcesz, moje dziecko, to pójdziesz. — Poprosimy pięknie pułkownika, to ci miejsce wyrobi.
— Ruszaj, Ignacy! — zawołałem.
Jedziemy parę minut wcale przyzwoicie.
— Babciu! babciu! — woła znowu Soterek. — Widzi babcia to oto... tam hen... to pewnie prochownia.
— Jezus, Marja!... A ciśnijże, pułkowniku, cygaro, bo jakby iskra padła, tobyśmy zginęli na wieki.
— Nie bredziłabyś też, majorowo — odpowiadam już trochę znudzony. — Gdzie Krym, gdzie Rzym?... Któż słyszał, aby iskra od cygara podpaliła budynek o kilkaset kroków odległy?
— Zawsze siano w bryczce zapalić może, a nawet i prochownią. Alboż to raz prochownia się spaliła? Sama czytałam, że jak gdzieś tam piorun uderzył w amunicją, to wszystkich robotników i szyldwachów na kawałki porozrywało. Ach, ja nieszczęśliwa!...
Dojeżdżamy do rogatek; Ignacy zatrzymuje konie, a różowonosy poborca, fanatyczny zwolennik szkoły spirytualnej, niepewnym krokiem zbliża się do bryczki po odbiór kopytkowego, w ilości przez ustawę przepisanej.
— Ach, nieszczęście, pewnie nas wezmą do rewizji, a w koszałce jest akurat kiełbasa wędzona — szepcze wybladła ze strachu majorowa.
— Upadam do nóg wielmożnemu panu! — mówi uprzejmy celnik, poddając się w tej chwili tak gwałtownemu ruchowi, jakby istotnie miał zamiar wykonać swoją pogróżkę. — Oho!... i żonę pan dobrodziej wiezie? Phy!... i synka?
— A niema u was cholery w mieście? — pyta moja przyjaciółka, z dziwną sympatją wpatrując się w kolorowy nos prywatnego oficjalisty.
— Była, proszę wielmożnej pułkownikowej, była pod naszą rogatką. Ale jakem się do niej zabrał!...
— Ruszaj, Ignacy — rzekłem, oddając pieniądze energicznemu stróżowi bramy miejskiej.
— A to ode mnie, serce, za dobre słowo — mówi majorowa, wręczając jakiś mały upominek zdenerwowanemu słudze instytucyj społecznych.
Zwolna ruszamy przy akompanjamencie błogosławieństw dobrego celnika, których część głuszył turkot bryczki.
— Konsolacji... zdrowia... niech Bóg najwyższy... w późnym wieku!...
— Uważasz, serce, jakie on niestworzone głupstwa wygaduje? — mówi do mnie sąsiadka takim tonem, jakby oczekiwała najenergiczniejszych zaprzeczeń z mej strony.
— Pijaczyna! — bąknąłem, z trwogą myśląc o fałszywych wnioskach nietrzeźwego poborcy.
— Proszę pana, a czy tutaj zajedziemy? — pyta Ignacy, ukazując malowanem biczyskiem jedyny hotel w mieście.
— Zajeżdżaj!
Ledwie bryczka stanęła w sieni, wnet otoczył ją rój faktorów.
— Może państwo kupują mydło, skarpetek, szelek, perfumy?... Wszystko mam i tanio sprzedaję! — woła jeden.
— Idź ty! — przerywa mu drugi. — Państwo pewnie zboże mają na sprzedaż? Ja dam kupca...
— Państwo synka przywieźli do gumnazje? Nu, to ja państwom dam stancje, bardzo tanie i bardzo porządne — upewnia trzeci.
— Nabok szachraje! — zawołał w tej chwili gospodarz hotelu. — Państwo pozwolą numer? Józef! Józef! a otwórz tam pierwszy numer i zejdź po rzeczy... Och, Maryja!
Wysiadłszy z należytemi ostrożnościami i prawie gwałtem uwolniwszy się od uprzejmych pośredników mojżeszowego wyznania, weszliśmy na korytarz.
— Oto jest numer! Łóżko dla państwa, kanapa dla synka, komoda, umywalnia... — recytuje usłużny gospodarz takim tonem, jakimby zapewne grzeczny kat mówił do dobrze wychowanego pacjenta: „Tu bądź pan łaskaw położyć szyję, a tu racz rzucić głowę, kiedy ci ją odetnę...“
— Proszę dla siebie o pokój oddzielny — odzywam się. — Tu stanie pani majorowa z wnuczkiem.
Uprzejmy właściciel hotelu skłonił się bez żadnych oznak zdziwienia lub niedowierzania.
— Daj, panie gospodarzu, rybeńko — mówi promieniejąca moja przyjaciółka — osobny numer dla kochanego pułkownika, ale taki, żeby od naszego pokoju do jego można było drzwi otworzyć. Czy jest taki?
— Jest, pani dobrodziejko, och, Maryja!... Oto te drzwi prowadzą do numeru drugiego, gdzie będzie mógł zanocować pan pułkownik — odpowiada wyrozumiały gospodarz z miną człowieka, który potrafi szanować cudze tajemnice i gwałtem odpycha wszelkie domysły, mogące niepodobać się gościom.
— Hej, panie Markierowicz! — woła z sieni jakiś jegomość. — A czy niema jeszcze furmanki z Psich Dołów?... Aaa, kogóż to ja widzę? kochany nasz pułkownik! — Mówiąc to, przybyły rzuca mi się w objęcia.
— Kochanego pana Gadulskiego — odpowiadam przybyłemu, w którym poznałem bardzo dawną znajomość.
— Gadulsiu, serce — wtrąca majorowa — a mnie to nie poznajesz? Toż to ja...
— Szanowna majorowa dobrodziejka? A poznałem, poznałem! — wykrzykuje rozrzewniony gość, całując tłuste ręce starej damy. — Kopę lat jużeśmy się nie widzieli... No, ale wejdźmy do numeru, bo już zwracają na nas uwagę.
— Toś nam, ptaszeńku, spadł jak z obłoków, a akurat jesteś potrzebny — mówi jejmość, siadając na kanapie.
— Ja zawsze jestem potrzebny — odpowiada przybysz z miną człowieka, uznającego w sobie pewną wartość. — Ale o cóż to chodzi?
— Przywiozłam tu mego wnuka, Socia, którego z trzeciej klasy nie wiem za co wy... to jest nie przyjęli. Mam wielki kłopot z tego powodu i chciałam się właśnie z panem naradzić — mówi ze skromnem zakłopotaniem czcigodna matrona.
— Ooo... z największą chęcią poradzę pani i to poradzę dobrze, tak jak to ja umiem, ale... nie dziś i nie jutro. Dziś muszę być na dwu radach familijnych w mieście, a jutro na jednej na wsi. Bo wyobraźcie sobie państwo, że niech się tylko komu w naszych stronach podoba umrzeć, wnet mnie mianuje głównym opiekunem dzieci, żony i całej rodziny. Tak mi ufają ludziska, a nie wiem nawet za co!
— Za to, żeś uczciwy, mój Gadulsiu, żeś uczynny... Tak z tobą zawsze bywało od niepamiętnych lat — wtrąca babunia Soterka.
— Ciężki to kłopot dla człowieka z takiem sumieniem jak moje — ciągnął Gadulski. — Jednego musisz do szkół oddawać, o innego się procesować, tej sprowadzaj mamkę, bo biedactwo zębów jeszcze nie ma, tamtego znowu żeń albo, co gorsza, trumnę mu zamawiaj. Bo to, panie dobrodzieju, niektórzy z moich wychowańców postarzeli się już, a ja jeszcze dbam o nich przez głupie moje serce. Ot, i w tej chwili muszę iść na nową radę...
— A na miłość boską, nie odchodź, rybeńko! — woła staruszka — bo muszę z tobą koniecznie o Sociu pogadać, a czas tak krótki...
— Niepodobna, pani dobrodziejko! — odpowiada miłosierny Gadulski. — Chętnie wezmę pod opiekę wnuczka pani, ale dopiero pojutrze. Dziś muszę zająć się tymi, którzy mnie zobowiązali wcześniej.
— Bój się Boga, serce, tożeś ty jego opiekun dawniejszy, niż tych wszystkich — mówi już napół z płaczem majorowa.
— Ja?... ja?... zapytuje Gadulski takim tonem, jakby mu ktoś zarzucił występek fałszowania biletów kredytowych. — Ależ ja to kochane dziecko pierwszy raz widzę jak żyję!...
— Jakto pierwszy raz?... Przecież syn mój, nieboszczyk Ksawcio, umarł na twoich rękach i nawet zapisał ci parę tysię...
— Tak, tak! — potwierdza przybyły. — Onegdaj także jeden z moich przyjaciół oddał Bogu ducha w mojej obecności.
— No, więc Ksawcio mnie i tobie przekazał syna swego Socia, a nawet mnie zaklinał, ażebym nic nie robiła bez twej porady. Ja cię szukam oddawna, aleś ty tak gdzieś przepadł, jak kamień w wodzie.
— No, proszę? Tak, tak, pamiętam teraz — mówi zakłopotany opiekun. — To to on?... Jak wyrósł, jak wyładniał, czysty wizerunek Ksawcia, pociemkubym go poznał. Mój Boże! tak często myślałem, co się też dzieje z tym ukochanym chłopcem... Chodźże w moje objęcia Klimciu... to jest Sociu — ciągnie dalej, obejmując brudną szyję pupila. — Tażem to ja dla ciebie drugi ojciec... O, przy mnie nie zginiesz, ja cię wykieruję na ludzi... ale dopiero pojutrze, bo dziś, na honor, nie mam czasu. Muszę iść na radę familijną, bo czekają na nas z kola... chciałem powiedzieć z niecierpliwością...
— Cóż ja teraz pocznę, nieszczęśliwa? — jęczy stroskana babka.
— Może kochany pan raczysz zajść dziś do nas po kolacji na lampeczkę wina? — pytam nieśmiało zacnego protektora sierot.
— Hum!... może... jeżeli mi czas pozwoli. A o której godzinie?
— Kiedy szanowny pan będziesz wolny — odpowiadam.
— Ooo... to zależy od pułkownika dobrodzieja. Ja będę cały wieczór wol... to jest, będę się starał...
— No, to za dwie godziny. A możebyś pan przyprowadził z sobą kilku znajomych, takich oto ludzi uczciwych i rozsądnych, tobyśmy pogadali razem?
— Owszem, owszem, kochany pułkowniku... Nigdy nie odmawiam rady i opieki wdowom i sierotom — mówi wzruszony Gadulski. — Za dwie godziny z pewnością przyjdę, a teraz żegnam państwa.
Powiedziawszy to, z największem rozczuleniem uściskał babcię i Socia i zapewnił ich o dozgonnej przyjaźni i szacunku; mnie zaś szepnął przy wyjściu do ucha:
— Dzięki Bogu, że mamy interes z kochanym pułkownikiem, bo staruszka djabelnie skąpa i z pewnością dałaby nam liche wino.
— To rzadkiej zacności człowiek — mówi moja przyjaciółka, gdy się już za gościem drzwi zamknęły. — Co za serce, co za dusza... O, bodaj się tacy na kamieniu rodzili!
Tak tedy znaleźliśmy już jednego i to dobrego członka rady familijnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.