Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich robotników i szyldwachów na kawałki porozrywało. Ach, ja nieszczęśliwa!...
Dojeżdżamy do rogatek; Ignacy zatrzymuje konie, a różowonosy poborca, fanatyczny zwolennik szkoły spirytualnej, niepewnym krokiem zbliża się do bryczki po odbiór kopytkowego, w ilości przez ustawę przepisanej.
— Ach, nieszczęście, pewnie nas wezmą do rewizji, a w koszałce jest akurat kiełbasa wędzona — szepcze wybladła ze strachu majorowa.
— Upadam do nóg wielmożnemu panu! — mówi uprzejmy celnik, poddając się w tej chwili tak gwałtownemu ruchowi, jakby istotnie miał zamiar wykonać swoją pogróżkę. — Oho!... i żonę pan dobrodziej wiezie? Phy!... i synka?
— A niema u was cholery w mieście? — pyta moja przyjaciółka, z dziwną sympatją wpatrując się w kolorowy nos prywatnego oficjalisty.
— Była, proszę wielmożnej pułkownikowej, była pod naszą rogatką. Ale jakem się do niej zabrał!...
— Ruszaj, Ignacy — rzekłem, oddając pieniądze energicznemu stróżowi bramy miejskiej.
— A to ode mnie, serce, za dobre słowo — mówi majorowa, wręczając jakiś mały upominek zdenerwowanemu słudze instytucyj społecznych.
Zwolna ruszamy przy akompanjamencie błogosławieństw dobrego celnika, których część głuszył turkot bryczki.
— Konsolacji... zdrowia... niech Bóg najwyższy... w późnym wieku!...
— Uważasz, serce, jakie on niestworzone głupstwa wygaduje? — mówi do mnie sąsiadka takim tonem, jakby oczekiwała najenergiczniejszych zaprzeczeń z mej strony.
— Pijaczyna! — bąknąłem, z trwogą myśląc o fałszywych wnioskach nietrzeźwego poborcy.
— Proszę pana, a czy tutaj zajedziemy? — pyta Ignacy, ukazując malowanem biczyskiem jedyny hotel w mieście.