Justka/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka lat upłynęło od zniknięcia sieroty z Baranówki, a o biednej takiej istocie, ażeby zapomnieć zupełnie, tak długiego nie potrzeba czasu. Pamiętał o niej tylko mocno już postarzały i nogami suwający gumienny, który jednakże z szuflą i miotłą pozostawał na stanowisku w stodole, bo Sędzinka zmieniać sitek nie lubiła. Czasem z urazą może wspominała o niej sama jejmość, czując w duszy, że źle nie życzyła sierocie, ale zaszorstko i zaostro się z nią obchodziła. Nazywała ją niewdzięczną i głupią. Pani Porochowa, przypominając sobie zabawny figiel, który spłatała sąsiadce, cieszyła się, że się jej powiódł, a nie sądziła, ażeby Sędzina o współudziale w tem miała jaką wiadomość. Panie obie pozostały z sobą na tymsamym stopniu przyzwoitych sąsiedzkich stosunków, jakie je oddawna łączyły.
Baranówka nigdy nic nie potrzebowała od Zdunowa, a Zdunów niekiedy uciekał się o rozmaite małe na przednówkach pożyczki, które Sędzinka chętnie czyniła, aby okazać, jak była zasobną i opatrzoną.
Dwie panienki dorastały, widując się w kościele, na plebanii, czasem odwiedzając, ale ściślejsza przyjaźń, między rówieśniczkami naturalna i pożądana, zawiązać się nie mogła, bo obie od matek nasłuchały się wszystkiego, co zrazić mogło i zniechęcić. W obu domach byli też kawalerowie: u Sędziny syn ukochany pan Leon, dorastający i pod wąsem, w Zdunowie pan Aureli. Chłopcy pomiędzy sobą, spotykając się częściej na polach i w lasach, na poufalszej byli stopie.
Jeden i drugi, na wsi innego nie mając towarzystwa, potrzebowali się nawzajem, a choć matki na to krzywo patrzały, odwiedzali się w officynach, polowali razem i wymykali się do miasteczka.
Sędzinka i pani Porochowa nie były temu rade, a gdy młodzież im się przedstawiała, poddawały ją ostrej krytyce.
Porochowa znajdowała, że Leon, „czysta mamunia“, był gdera, złośliwy, szorstki i niemiły w towarzystwie; Sędzinka w panu Aurelim widziała matkę też nieopatrzną, złą gospodynię, płochą i chytrą.
Panienki miały może o nich inne wyobrażenie i byłyby się chętnie zbliżyć dozwoliły — ale mamy miały na to oko.
Aureli Poroch, według matki, miał świetne widoki przyszłości. Chłopak był ładny, elegant, dowcipny, w towarzystwie miły. W Warszawie, gdzie kończył wychowanie, miał (według własnych już zeznań) powodzenie wielkie. Mama była najpewniejszą, iż sobie krociowe lub milionowe serduszko pozyszcze. Było ono potrzebne, bo interesa Zdunowa pod zarządem wdowy stały coraz gorzej, długi rosły; a że sobie niczego odmówić nie umiano, a dzieci szły za przykładem mamy, z każdym więc dniem położenie przykrzejszem się stawało. Porochowa nie znała na to innej rady nad narzekanie na świat i ludzi. Los, oni — wszystko było winnem, tylko nie ona. Innym się wiodło, jej.... Było to dowodem, że poczciwym, cnotliwym i tym podobnym nigdy się nie powodzi. Czasami, kładąc kabałę i marząc o niebieskich migdałach, które spaść były powinny na nich, wzdychała, dodając: że nie warto być poczciwym na tym niegodnym świecie.
Do goryczy innych łączyła się i ta, że o córkę nikt się dotąd nie starał, a była piękna, rozbudzona bardzo, ożywiona i choć wychowania nie odebrała świetnego, choć trąciła mocno parafiańszczyzną zarozumiałą, podobać się mogła dla samej młodości swej, pełnej świeżości i wdzięku.
Niestety — posag był tak, nawet po najdłuższem życiu — wątpliwy, a Aureli tak wiele potrzebował dla siebie i stał na pierwszym planie....
Szczęściem, pani Porochowa, syn jej i córka, wszyscy mieli to szczęśliwe usposobienie, że, nałajawszy losom i ludziom, łatwo się rozweselali i życie brali lekko.
Wcale do eleganta płochego i wyperfumowanego ze Zdunowa nie był podobnym p. Leon z Baranówki. Mieli obaj niektóre gusta wspólne, ale w dorastającym dziedzicu p. Sędziny, już odgadywać było można daleko poważniejszego człowieka, nieufającego łatwo, przypatrującego się zblizka, nierzucającego się na nic gwałtownie nigdy. Pan Leon rzadko się unosił, a nigdy całej myśli nie wypowiedział. Powierzchowność jego męzka, dosyć przyzwoita, nie miała tego uroku, jakim się odznaczał p. Aureli, ale za to silniejszym był i na koniu, na polowaniu, we wszystkich ćwiczeniach ciała, przechodził go o wiele.
Jak jeden, tak drugi do życia umysłowego, do nauki dla nauki — powołania w sobie nie czuł. Aureli był muzykalny, ale w najnieznośniejszy sposób, grał bowiem z pewną trywialną wprawą na fortepianie, popisywał się z tem rad, śpiewał fałszywie, smak muzykalny miał fałszywy i tam, gdzie się muzyką zajmowano poważnie, stawał się poprostu śmiesznym.
Leon, do czego się tylko wziął, opanowywał daleko lepiej i chętniej też pracował, silił się, nie żałując czasu. Zarozumiałym nie był, zatem w młodym już baczniejsze oko mogło przewidzieć pedanta i człowieka niełatwego w pożyciu. Młodzi sąsiedzi rzadko z sobą byli w zgodzie i różnili się w zapatrywaniach wielce.
Gdy Aureli już teraz ciągle był zajęty kobietami, romansami, przyszłym ożenkiem, świetną karyerą, — Leon instynktownie gromadził zapas na przyszłość. Chociaż matka nie dawała mu wiele wglądać w gospodarstwo i nie puszczała go z rąk, zajmował się niem, przypatrywał mu, i Baranówki przyszłość obchodziła go mocno. Z tem wszystkiem i on, jako młody, miał chwile roztrzepania, wesołości, ochoty do zabaw.
Obu wychowanie się kończyło, gdyż matki i oni zdecydowali, że uniwersytetów i wyższych nauk nie potrzebowali. Sędzinka tłómaczyła użyteczność tych instytucyi tem, że do urzędów, na professorów, do różnych „fachów“ musiano ludzi przyspasabiać — a dla wiejskich obywateli nie było potrzeba wielkiej mądrości, która z nich prędko wywietrzeć musiała w polu i na zagonie.
Na kilka dni przed powrotem Aurelego przybył p. Leon do Baranówki, rad, że więcej już nie potrzebuje się zaprzęgać w jarzmo karności szkolnej i troszczyć się o te nieznośne examina.
Matka nie mówiła mu nic, nie obiecywała, ale czuł i domyślał się, że mu zda jeden folwark i że tam będzie niezawisłym panem swej woli. Młodemu ta swoboda się uśmiechała najwięcej.
Zawczasu już powiadał sobie, iż przekona matkę o zdolności do gospodarstwa, o praktyczności swej, o wszystkich przymiotach, które sobie przyznawał. Spekulacye złotodajne nastręczała mu fantazya bujna.
Dzień, w którym Leonek miał powrócić, mniej więcej się dawał obrachować, a Rozalka sama i z matką od tygodnia już napróżno wychodziły na jego spotkanie.
Przechadzka ta wieczorna drogą leśną, cienistą, nie była uciążliwą: chętnie więc się wybierały do krzyża, który stał niedaleko granicy baranowieckiej. Sosny, brzozy, podszyte gęstą leszczyną, niektóre części boru, okryte czernicami i jagodami, polanki zielone — naprzemiany otaczające drogę, urozmaicały widok, który panna Rozalia lubiła bardzo.
Sędzinka miała do tego lasu urazę, że jej nic nie przynosił, oprócz czernic, które rankami obrywali maruderowie, i grzybów, niedających się też ani dopilnować, ani zmonopolizować; las, zaś zresztą przerąbany z lepszego, wyglądał ładnie, ale chyba na drwa tylko był zdatny.
Droga leśna nie była prostą i daleko widzieć nie dawała, co się na niej działo, ale ucho czułe Rozalki pochwyciło turkot bryczki, a nawet starała się dowieść, że nie mogła być inna nad tę, którą posłano do miasteczka, aby tam na Leonka czekała. Matce uśmiechała się ta myśl, lecz niebardzo ufała przenikliwości córki, która się już nieraz w przepowiedniach omyliła. Tym jednak razem była szczęśliwą: na zawrocie spostrzegli konie, woźnicę z Baranówki i Leonka, który słomianym kapeluszem je witał, a zabierał się zeskoczyć, aby prędzej dobiedz do matki.
Krótkie są, ale jakże szczęśliwe te momenta, gdy się swoich, długo niewidzianych, odzyskuje! Sędzinka, nieskłonna do płaczu, miała na oczach łzy. Rozalka, zdyszana, mówić prawie nie mogła. Leon, choć daleko umiarkowańszy, czuł, że cała jego dojrzałość i męztwo tu, wobec matki, w kąt pójść musiały, a on powrócił do dziecięcego posłuszeństwa i miłości.
Kochał ją i szanował.
Całując syna i ściskając, Sędzinka nie mogła się powstrzymać, aby mu burki nie dała.
— Ale o trzy dni się opóźniłeś — poczęła. — Jeżeli wrócić nie miałeś, nie trzeba się było obiecywać, a raz naznaczywszy termin...
— Zupełnie niespodziana okoliczność — przerwał Leon? — Zobaczy mama.
— No, cóż tak ważnego!
— Jeżeli nic ważnego, to przynajmniej nadzwyczaj ciekawego, nadzwyczaj osobliwego, cóś takiego, co nawet mamę zainteressuje.
Zaczęli iść pieszo powoli, ale już im wszystkim było pilno do Baranówki. Leon był podróżą zmęczony, i Rozalka wniosła, że mogliby siąść na bryczkę, zabrać się wszyscy i prędzej stanąć we dworze, gdzie ich herbata i suty, ale niewykwintny, czekał podwieczorek. Wniosek był praktyczny: Leon zasiadł przy woźnicy, Sędzina i Rozalka zajęły miejsce na tłumoku. Matka była przywykła do bryczki i do wozu, a około gospodarstwa nie wzdragała się od niczego.
Koniki, które Leon sam raźno popędzał, puściły się kłusem, i droga, na którą pieszo powoli niemal godzinę było potrzeba, w kwadrans przebytą została. W Baranówce, gdy zaturkotało, wybiegli wszyscy do panicza.
Podwieczorek znalazł się przygotowany, a apetyt do niego przywiózł Leonek tak potężny, iż Rozalka, której także na nim nie zbywało, musiała chlebem z masłem się ratować.
— Ale mówże! mów! co cię zatrzymało! — nalegała siostra.
— Jakieś trzpiotowstwo — przerwała matka — zwykłe u młodych! Wiatr, co wieje w polu...
Leon się rozśmiał.
— Niech-no mama posłucha.
— Nie potrzebuję się z tego spowiadać, bo mama mnie zna — ciągnął dalej Leon wesoło, za pozwoleniem Sędzinki zapalając cygaro. — Do zbyt eleganckich salonów arystokratycznych, do których się dobijać potrzeba, ja nie wzdycham. Zostawiam to Aurelemu.
— Ale ty do nich masz większe prawo od niego — przerwała dumnie Sędzinka. — A! tak!
— Może to być — rozśmiał się Leon — a gdyby mama zobaczyła w regestrzykach, ile to białe świeże rękawiczki do tych salonów niezbędne kosztują. Moja kassa niezawsze na to starczy, a długów ani ja nie lubię, ani mama.
— No, ale mówże, nie bałamuć — wtrąciła siostra.
— Tej zimy — mówił dalej Leon — pomiędzy młodzieżą złotą, do której Aureli się też liczy, niebyło mowy o niczem, tylko o nadzwyczajnej piękności, uroku, wdzięku — panienki, wychowanicy barona Rauna.
Oprócz wszystkich cudów, jakie głoszono o niej, bo cudowne być miało, co tylko się jej tyczyło, opowiadano historyą jakąś z tysiąca nocy o tej zaklętej królewnie, że w młodości była opuszczoną, prześladowaną, że musiała uciekać z jakiegoś domu, w którym jej dano przytułek, dla srogiego obchodzenia się, że potem baron Raun ją przypadkiem gdzieś spotkał, wziął, zaopiekował się, wychował, — aż wyrosła na tę cudowną idealną istotę...
Dodać potrzeba, że baron stary, chory, bezdzietny, niemający bliższych krewnych, całą swą milionową fortunę zapisał tej sierocie. Piękna, wychowana świetnie, przybrana córka barona, z posagiem milionowym, można sobie wyobrazić, jak młodzież całą pociągała ku sobie.
Aureli się pierwszy zaczął nią łudzić — unosząc się, prawiąc najdziwniejsze rzeczy, namawiając, abym się starał widzieć ją i poznać. Mama mnie zna, że ja tam, gdzie wielka konkurrencya, nie rad się wciskam. Powiedziałem sobie, że jest ich tam tylu, iż dla mnie miejsca nie starczy.
Tymczasem w ciągu wiosny wieczór daje pani Słociska, przyjaciółka mamy.
— Od dzieciństwa — potwierdziła Sędzinka — jakże tam jej jest?
— A! dobrze — odparł Leon — córką jednę wydała, dwie są na progu już i pewnie znajdą „odbiorców” — rzekł Leon, śmiejąc się z własnego wyrażenia.
— Mówże dalej o tej baronównie — zaciekawiona podszepnęła Rozalka.
— Zaproszony, przychodzę do Słociskiej i jednego z pierwszych spotykam Aurelego, który już mnie uprzedził i ofiarował się w tańcach przewodzić.
— No, masz szczęście — przywitał mnie w progu — zobaczysz nareszcie gwiazdę, baronównę, bo ona tu dziś będzie!
Ruszyłem ramionami obojętnie. Słociska nieczęsto zaprasza, ale gdy się zmoże na wieczór, trzeba jej to przyznać, iż niczego nie braknie. Towarzystwo i przyjęcie było świetne, tylko trochę zaciasno może, na tak wiele osób.
Ja żadnych nowych znajomości nie mam szukać zwyczaju, ale wśród wielkiej mnogości wcale pięknych panien, o co w Warszawie nie trudno, uderzyła mnie jedna. Nie wiem, jak mam opisać, bo ja do tego talentu nie mam. Dosyć słusznego wzrostu, wysmukła, bardzo zręczna, ubrana z wielkim smakiem, otoczona ciągle młodzieżą, uśmiechała się i spoglądała, z wielką swobodą — panienka uderzająca pięknością, ale w czem ta jej nadzwyczajna piękność była, trudno oznaczyć. Pojedynczo biorąc, ani oczy, ani usta, ani twarzyczka, ani żaden wdzięk w niej nie uderzał, całość wszakże zachwycała.
Ja nie łatwo się czem tak daję zająć, ale, zobaczywszy ją, stałem wpatrzony, zagapiony, i anim się postrzegł, że ludzie to widzieli, a — śmieli się.
Aureli przypadł do mnie.
— No, a co?
— Cóż takiego?
— Nie piękna?
— Kto? — zapytałem. — On wskazał mi tę dziwną właśnie spostrzeżoną panienkę.
— Baronówna, o której ci mówiłem. — Nie taiłem, że mi się wydała bardzo piękną.
— No, piękna! — odparł Aureli z zapałem — ale to jest nic jeszcze. Oprócz piękności, pójdźno ją zagadnij, zobaczysz, co to za rozum, dowcip, takt, a przy tem taka miła, tak nic nie dumna!
Przesadzone te pochwały zaczęły mnie niecierpliwić, bo znam Aurelego, że gdy raz weźmie się do uwielbień, czy do czernidła, nie ma temu końca. Chciałem już odejść, gdy przystąpiła do nas Słociska i zwróciła się ku mnie.
— Znasz pan baronównę? — spytała.
— Nie.
— Chcesz, ażebym cię zaprezentowała?
Zawahałem się, nie miałem wielkiej ochoty, alem nie wiedział sam, czy mi wypada odmówić. Słociska tymczasem, jak ona jest poufała i żywa, biorąc moje milczenie za przyzwolenie, pociągnęła mnie do grupy osób otaczających piękną pannę, i niewiele myśląc — zaprezentowała.
Podniósłszy oczy, zobaczyłem ją zarumienioną i zmieszaną. Trwało to bardzo krótką chwilkę, i natychmiast usłyszałem głosek łagodny, pytający mnie, czym oddawna był w Warszawie? — odpowiedziałem, że tu bawię już z małemi przerwami od lat kilku, ale teraz mam właśnie zamiar powrócić do domu.
Wtem, jakby się jej to mimowolnie wyrwało, słyszę te wyrazy:
— Do Baranówki!
Co u licha! Zkądże ona wiedzieć może, iż my mieszkamy w Baranówce. Nie śmiałem spytać o to. Obojętniej potem zadała mi pytań kilka, tyczących się tańca, wieczoru, a w ciągu rozmowy tak dziwnie mi się przypatrywała, tak się uśmiechała, takiego coś zdawała się w sobie ukrywać, że gdy się kadryl począł, a ją wzięto, pozostałem gdyby pijany.
Nie mogłem ani zapomnieć, ani sobie wytłómaczyć... Do Baranówki! Kto jej mógł mówić o Baranówce, i co ona ją obchodzić może?
W ciągu rozmów o niej podsłuchanych mimowolnie, uderzyło mnie jej imię Justyna.
Sędzinka przerwała krzykiem i plasnęła w ręce.
— Nie może być!
Leon się rozśmiał. Nie wiem, może czy nie może to być; ale, że imię ma Justyna, że historya jej zgadza się słowo w słowo z historyą siostrzenicy starego gumiennego, która ztąd od nas uciekła — niema wątpliwości.
Jakiś czas pani Sędzina siedziała osłupiała, zdumiona, zasępiona.
— Imię przypadkowo podobne — rzekła — ale żeby to ona być mogła, nie sposób, niepodobieństwo! Przypomnijcież sobie tego szurgota — twarz, wzrost, cerę. Jakimże cudem ta poczwarka mogła się zmienić w ten ideał? Poprostu: niemożliwe.
— Ale ja nie wiem nic — dodał pan Leon — bom nie śmiał jej badać, nie miałem sposobności mówić z nią dłużej, parę słów zaledwie raczyła przemówić do mnie, bardzo łaskawie, obojętnych.
Cóż mama na to?
Milczenie było odpowiedzią w początku. Sędzinka westchnęła tylko parę razy, podparła się na ręku i zadumała.
— A Aureli?
— Aureli imienia jej nie pamiętał wcale i nie domyśla się niczego — rzekł Leon.
— A ty się domyślasz? — zapytała matka.
— Mnie się zdaje, że to nasza Justysia — odparł Leon.
— Nigdy w świecie — sprzeciwiła się Sędzinka. — Co znaczy imię? masz więcej jakie poszlaki?
— Żadnych innych, ale zkądże jej ta Baranówka?
— Przysłyszało ci się! — zawołała Sędzinka.
— Ale mówże o niej — przerwała Rozalka. — Podobała ci się ta idealna panna Justyna?
Leon dziwny jakoś wyraz nadał swej twarzy.
— Komuby się ona nie podobała! — rzekł pocichu. — Najpierw wistocie bardzo piękna, potem w oczach ma coś takiego mówiącego, pociągającego, a zboku słuchając, gdy rozmawiała z innymi, taki urok słowa, taka swoboda, taka prostota.
Przy tem wszystkiem ma jeszcze, — na to się wszyscy zgadzają, — coś tak arystokratycznego, pańskiego w sobie, szlachetnego...
Sędzinka się na głos rozśmiała, ruszając ramionami.
— No, widzisz, proszę ja cię — rzekła — i to ten szurgot, głupia ta Justysia, czytać nie umiejąca, miałaby w lat kilka tak się nagle wyuczyć, wykształcić, wypięknieć! Gdzież kto słyszał co podobnego! Justyną może być, ale pewno nie gumiennego naszego siostrzenicą.
Leon głową potrząsał i, rękę wsunąwszy do kieszeni, zdawał się z niej coś chcieć dobyć.
— Chociaż fotografii jej dostać trudno, a są przepłacane, kradzione, bo tylko pomocnik fotografa potajemnie niemi handluje, postarałem się o jednę, nieosobliwą, daje wszakże jakietakie pojęcie o fiziognomii...
Sędzinka i Rozalka pochyliły się z ciekawością niezmierną ponad pugilares, z którego Leon powoli dobył dosyć sporego formatu wizerunek młodziuchnej panienki, ze zwitkiem papierów stojącej nad stolikiem zarzuconym książkami i kwiatkami. Sędzina wyrwała fotografią z rąk syna, niecierpliwa, i wlepiła w nią oczy, usiłując wspomnienie odrapanej brudnej dziewczyniny porównać z tą śliczną, promieniejącą dziewicą.
W rysach starej jejmości malowało się zdumienie, przestrach, niepewność. Położyła fotografią, wzięła ją powtórnie, poruszyła głową, ale syn i córka napróżno czekali, aby powiedziała, co myśli. Milczenie zaś jej mówiło tak wiele, iż Leon wstrzymał się od dalszych wywodów podejrzeń swoich.
Pierwsze wyrazy, które się potem wyrwały z ust Sędziny były:
— Ale Aureli o bożym świecie nie wie?
— O czem? — zapytał Leon.
— A no, o historyi Justki, o jej ucieczce. Matka mu pewnie o tem nie mówiła i gdyby nawet słyszał, coby go to miało obchodzić!
— Jednakże — przerwał Leon — uderzyło mnie to, że Aureli kilka razy z wielkiem zdumieniem powtarzał, iż panna zdaje się znać okolicę Zdunowa i osoby tam mieszkające tak jakby tu niegdyś bywała. Gdy Aureli, dziwiąc się temu, chciał ją badać, wyśmiała go za ciekawość.
— Niema najmniejszej wątpliwości, że to ona jest — zawołała Sędzina, biorąc znowu do rąk fotografią. — Wyrosła, wypiękniała, sformowała się, ale rysy zostały teżsame. Przypominam ją sobie doskonale! Ona to jest! ona!
Zżymnęła się Sędzina i czoło się jej pofałdowało.
— Ale ktoby to był mógł przewidywać! — dodała smutnie. — Prawdę rzekłszy, ona swoje szczęście mnie winna: gdybym jej nie dokuczyła gderaniem, nie byłaby uciekła i ten los osobliwyby jej nie spotkał.
Głos zniżyła Sędzina i dorzuciła kwaśno:
— Jeżeli Porochowa się dowie, domyśli, to potrafi i zechce korzystać i gotowa podstawić Aurelego! O, to-by mnie w grób wpędziło!
— Ale, mamo kochana — odezwał się żałośliwie Leon — czy to się godzi takie rzeczy brać do serca! A co nas to obchodzi!
— Będą nam pod nosem tryumfy wyprawiali! — mówiła ożywiona Sędzina. — Tego-bym nie zniosła. Teraz trudno jest co przewidzieć, ale mogą rzeczy wziąć obrót taki...
Sędzinka nie dokończyła, pogrążyła się w myślach i brata z siostrą pozostawiwszy na szeptach, sama się poczęła przechadzać po pokojach.
Tryumf sąsiadki, której dobry uczynek mógł się wynagrodzić świetnem ożenieniem syna, jak kamień jej leżał na sercu. Mówiła sobie, że gotowa była wiele poświęcić, aby go niedopuścić! Zamknęła jednak w sobie smutne myśli i domysły.
Następnych dni strapione przeczucia jakieś tak ją zmogły, iż postanowiła pojechać w odwiedziny do Zdunowa, aby wybadać: czy Aureli tam jakiej wiadomości nie przywiózł, któraby na myśl o Justysi sąsiadkę mogła naprowadzić.
Nadzwyczaj rzadko bywała Sędzina w Zdunowie i często Porochowa dwie i trzy wizyty jej oddała, nim jedną mogła się poszczycić. Leon był na polowaniu, jechała więc sama z Rozalką.
Porochowa, jak zawsze, przyjęła ją z niezmiernemi demonstracyami czułości i wdzięczności, posadziła na pierwszem miejscu na kanapie, okazywała przejęcie tem dobrodziejstwem.
Aureli wszedł wkrótce do salonu, a Sędzinka miała sposobność porównać własnego syna do niego i trochę jej było kwaśno przyznać, że młody Poroch wyglądał pokaźniej, więcej panczykowato i pańsko. Pocieszała się tem, że Leonek za to miał przymioty, na których pewnie elegantowi zbywało.
Aureli chwalił się stosunkami i wiele mówił o Warszawie. Wyliczał mnóztwo pięknych panien, a między innemi i panny baronówny Justyny nie zapomniał, dodając, że wiele się nią zajmowano, gdyż tajemniczą jakąś historyą o niej opowiadano na ucho.
Sędzina słuchała z natężoną uwagą, ale nic nie dozwalało przypuszczać, ażeby Aureli się czegoś domyślał, a tem mniej jego matka.
Sędzinka rozpytywała go o syna, a towarzysz, z wielkiemi pochwałami o nim mówiąc, wyznawał, że w wielu rzeczach zazdrościł mu, ale nie spodziewał się doścignąć.
Od Porochowej dowiedziała się tylko, że syn jej powracał do Warszawy. Co się tycze Leona, matka-by go była chętnie zatrzymała na wsi i puściła mu folwark, jako sobie życzył; ale rozdzielać gospodarstwo, wyrzekać się ogólnego kierownictwa interessami, było jej trudno i smutno. Sama przed sobą tłómaczyła się, że potrzeba mu było ułatwić poznanie świata, dać trochę swobody i t. d.
— Ja też — odezwała się do sąsiadki — nie wiem, co z Leosiem pocznę. Jemu się chce na wsi pozostać, a ja-bym pragnęła, aby tak trochę wyszumiał.
O pannie baronównie mowy już nie było i Sędzinka się uspokoiła tem, że Porochowa nie domyślała się wcale Justki, a zatem i korzystać nie mogła z wyświadczonego dobrodziejstwa.
Aureli późną jesienią powracał do Warszawy, i niewiadomo, jak zrodził się projekt, iż matka go tam z siostrą odprowadzić miały. Porochowej, jak wszystkim matkom, zdawało się, że byle córkę z kąta wyrwała i pokazała światu, zaraz się ktoś musi znaleźć, co ją oceni i... pochwyci. Hoc erat in votis.
Miała więc pod opiekę Słociskiej wybrać się do Warszawy; o Justysi wistocie ani marzyła, ani przypuszczała, aby dziewczę, niepokaźne, zahukane, miały jakieś nadzwyczajne spotkać losy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.