Justka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Proces, jakim się każda istota wyrabia, kształtuje i przybiera sobie właściwe cechy indywidualne, tak jest skomplikowanym, że ktoby go chciał wyjaśniać umiejętnie, wskazując jak się tam składały atomy na pierwiastki, a pierwiastki na rozliczne kombinacye, musiałby badaniu jednego życia własne całe poświęcić.
Szczególniej ta doba, gdy istota dobiega do najwyższego rozwinienia swej potęgi, jest jakby dramatem sił i prądów z niezmierną szybkością walczących z sobą i wydających coraz nowe kombinacye.
Teorya ta, chociaż zdaje się wystarczać do zrozumienia fenomenów, zaledwie grube ich zarysy tylko oznaczyć może. Twórcza siła młodości przerabia ciało, zahartowuje narzędzia życia, rozwija umysł i nadaje kierunek prawie wszystkim władzom; ale są tajemnice w tem niezbędne, bo każde indywiduum jest nową oryginalną kreacyą, może podobną do innych, nigdy im całkowicie równą.
Nieskończona jest rozmaitość jednostek ludzkich.
Ktoby się mógł spodziewać po zaniedbanej dziewczyninie, z sercem ściśniętem, z głową zamkniętą, że się z niej szybko cudownie wcale ciekawa istota wyrobi pod prądem trochę pomyślniejszych warunków? Miała tylko jako oręż jednę siłę woli dość energiczną, która może z poczucia organizmu, zahartowanego ostrem życiem, wypływała.
U Franaszków już, nanowo uciskana w inny sposób, myślała właśnie, jak się od nich wydobędzie, gdy trafiło się, cośmy opowiedzieli w Saskim Ogrodzie.
Wistocie wypadek to był cudowny, a przynajmniej tak rzadki, iż seciny lat na podobny trafunek czekać potrzeba.
Aby go sobie lepiej wytłómaczyć, trzeba było bliżej znać tego biednego barona Rauna.
Dobry, łagodny, ufający ludziom, nieumiejący nigdy w złość ich uwierzyć, przebaczający nawet tym, co go postokroć zdradzali, baron padł ofiarą swych cnót i przymiotów, czyniących go niedołężnym. Odzierano go z majątku, rodzina obchodziła się z nim nielitościwie, wreszcie sam los, który czasem jest szatańsko złośliwy, naprzód mu wydarł wiarę w tych, których on kochał, potem wszystkich tych, do których czuł przywiązanie, a gdy mu jedna jedyna tylko pozostała wnuczka, i tę na ostatku choroba w mgnieniu oka porwała.
Z drugiej strony właśnie w tej porze gdy już był prawie całkowicie zruinowanym, dwa ogromne spadki uczyniły go milionerem — wówczas gdy już nie miał się z kim dzielić.
Raun szukał kogoś do ukochania, do poświęcenia się dla niego; lecz zdradzony tylekroć, był ostrożnym. Jedna stara sługa, niegdyś dzieci jego piastunka, Marta, pielęgnowała go i bolała nad nim, bo kochała staruszka.
Sypał teraz jałmużnę i wychowywał sieroty, posyłał różnym instytucyom bezimienne datki, a życie mu szło tak niesłychanie ciężko, tak opieszale i długo!
Zbieg okoliczności w ciągu dosyć długiego żywota był taki, że nawet on, pełen dobroci, skłonny do zaufania, stał się bojaźliwym i nieufnym, a Marta truchlała, ile razy się kto w jego łaski wciskał.
Było w naturze tego człowieka, że gdy spotykał nowych ludzi, szukał w nich tylko stron dobrych, wyobrażał ich sobie zacnymi i poczciwymi, spowiadał się zaraz i wylewał przed nimi, dawał im zajrzeć w najgłębsze serca tajniki, sam broń przeciw sobie wtykał im w ręce.
I każdy niemal stosunek z baronem kończył się dla niego tem, że go niepoczciwie, nielitościwie wyzyskano.
Teraz już jednak lękał się, zamykał usta, wstrzymywał się i nie oddawał odrazu, ale to go czyniło nieszczęśliwym.
Tak zbiedzonego, stęsknionego człowieka proszę sobie wyobrazić w położeniu tem, gdy mu los nastręczył sierotkę z twarzy niezmiernie wnuczkę przypominającą. Zabobonny wskutek cierpienia, powiedział sobie, że to Bóg się nad nim zlitował.
Nawykły przez całe życie do obracania się w towarzystwie i między ludźmi ogładzonymi wychowaniem, niewidując innych dzieci nawet, jak salonowe laleczki, pomimo nagłego rozkochania się w swej sierocie, był nieprzyjemnie jakoś uderzony szorstką nieugłaskaną naturą Justysi.
Zaczynał się już lękać, ale dziecię miało dar ten, że się dobrocią i łagodnością dawało pokierować chętnie, a panna Jolanta miała doświadczenie i miłość dla dzieci.
Pierwsze więc objawy metamorfozy dzikiego stworzonka następowały po sobie dosyć szybko. Justka, rozmarzona, znajdowała się jakby w raju. Wieczorem po pacierzu przychodziła do starej Marty, która się do niej przywiązała prędko, i ze łzami w oczach pytała jej:
— Matusiu moja dobra? powiedz ty mnie? czyż to wszystko prawda, co się tu ze mną dzieje? Czy wy mnie potem nie wypędzicie na ulicę, jak się wam z Justką nudzić zacznie?
Dziadzio (baron się tak kazał nazywać) uśmiecha się do mnie, głaszcze, całuje; ale ja, idąc na zawołanie drżę i myślę tylko: Nuż on krzyknie nagle: — „A precz mi ztąd, włóczęgo!“
Marta ją uspakajała, a skuteczniejszemi nad jej zapewnienia były nauki panny Jolanty, która chciwy umysł dziecka karmiła, ciesząc się, że tu ani jedno jej słowo nie szło marnie. Uczyła się Justka w sposób niepojęty łatwo, prędko i jakby odgadując wiedzę, gdy raz już pokazano do niej drogę.
Lekcyi nigdy jej nie było zanadto, tak, że nauczycielka musiała ograniczać je, obawiając się, aby młodego umysłu nie przeciążyć.
Na zupełnie nową i nieznaną istotę oczy wszystkich były zwrócone z niesłychaną ciekawością, chcąc zajrzeć do głębi tej duszy w pączku. Marta, Baron, panna Jolanta, obawiali się wszyscy, aby z przeszłości się tam coś nie zakradło, jaka kropla trucizny, jakaś skłonność niebezpieczna, jakiś popęd zagrażający przyszłości. Badano ją, patrzano na nią zdala, tłómaczono czynności, lecz — oprócz pewnej obawy i nieufności względem ludzi, nie znaleziono nic.
Panna Jolanta też zauważyła, że dziecko, zawsze się lękając, aby go nie porzucono i nie pozbyto się, chwytało łakomie wykształcenie, jak zapas na przyszłość.
Baron, do którego się przywiązała łatwo, pomimo nadzwyczajnej swej dobroci, budził w niej jakąś obawę.
Codzień przychodząc do niego na dzień dobry, spoglądała z trwogą przez drzwi uchylone, wsuwała się drżąca, jakby obawiała się nagłej jakiejś odmiany.
Dziadek chciałby ją był mieć czulszą, więcej wylaną, okazującą serce, roztkliwiającą się łatwo: Justka tego nie umiała i na to się nie siliła. Z zahukania w dzieciństwie pozostała jej nieufność jakaś i obawa.
Ale serce, że miała dobre, o tem się przekonywano, bo niemal co dzień ubogie dzieci obdarzała, od ust sobie odejmując.
Umysł żywiej może w niej się wykształcał, niż serce. Była tak długo spragnioną elementarza, że teraz post, na jaki ją skazywano, wyrobił władzę przyswajania sobie nadzwyczajną. Panna Jolanta, zapytywana przez barona na stronie, wydziwić się nie mogła.
— Jeżeli się to nie zwichnie, nie nabierze zarozumiałości, nie zarazi czem, będzie z niej kobieta wcale niepospolicie obdarzona, lecz męzkiego też ma wiele w sobie.
Męzka była w niej energia szczególniej, bo upodobania miała płci swej właściwe: lubiła kwiaty, zachwycała się poezyjkami, miała talent do muzyki, wiele smaku w ubraniu, ale zalotności najmniejszej.
W pierwszym roku nawet panna Jolanta zawyrokowała:
— Piękną nie będzie, ale gdy dorośnie, rozwinie się, — przy jej zdolnościach.
W drugim roku już dobry byt, swoboda, z tej poczwarki, po której panna Jolanta nic się nie spodziewała, zaczęły wyrabiać fiziognomią obiecującą piękność niepospolitą. Rysy, niepewne zrazu, zdawały się wyraziściej zakreślać; usta, oczy, owal twarzy zlały się w harmonijną całość, wejrzenie pałało intelligencyą.
Obejście się straciło wiele pierwotnej szorstkości, ruchy stały się wdzięczniejszemi, ale zawsze w chwilach, gdy silniej czuła się poruszoną, było w niej coś dzikiego, samowolnego, gwałtownego.
Dla Barona wszystkie jej przymioty i wady, wszystkie objawy serca i umysłu były — zachwycającemi. Nie mógł się nią dosyć nacieszyć, podsłuchiwał lekcyi, zatrzymywał ją na rozmowy, kazał sobie czytać, kazał opowiadać, a gdy kto ze znajomych przychodził go odwiedzić, o niczem mowy nie było tylko o wnuczce. Panna Jolanta pozostała przy niej i nadal, jako kierująca wychowaniem i lepszego wyboru nie mógł baron uczynić, ale, że dla niej dawanie lekcyi rozlicznych stawało się uciążliwem, sprowadzano professorów, nauczycieli, i baron wcale na to nie żałował.
Wychowanie chciał mieć tem świetniejszem, że tak długo była zaniedbaną.
Szczególnego talentu nie okazywała Justka do niczego, ani upodobania wyłącznego, obchodziło ją wszystko, chciała być wtajemniczoną gdzie tylko dopuszczono. Rzecz osobliwa! pieszczona i noszona teraz na rękach, ukochana przez barona, uwielbiana przez Martę, a nawet uznana przez trudną ze wszech miar pannę Jolantę, Justka zachowała w charakterze jakąś niewiarę w ludzi, powątpiewanie o ich szczerości, i ironiczna nuta dziwaczna brzmiała czasem na jej ustach niespodzianie.
Łatwowierność i optymizm dziadunia zdumiewały ją, przywiązywały do niego, lecz do naśladowania nie pobudzały. Lękała się zawsze jakiegoś dyssonansu w życiu.
Niezmiernie szybkie rozwijanie się istoty, której pierwsze kroki hamowano, nie dozwalało teraz nawet ocenić zmian, jakie w niej zachodziły. Dojrzewała zbyt pośpiesznie. Panna Jolanta usiłowała napróżno ją powstrzymać.
Z czytaniem szczególniej były niezmierne trudności, gdyż nie można było wytłómaczyć jej, że książki pewne na później być musiały odłożone.
— Nie zrozumiesz tego — mówiła jej Jolanta.
— Jeżeli nie zrozumiem odrazu, będę się silić, pracować, lecz w końcu, jak to może być, abym ja ludzkiego słowa nie pojęła!
— Stopniami! — powtarzała nauczycielka.
— A po tych stopniach tak muszę iść powoli! — tęsknie żaliła się Justka.
Baron miał w początkach wiele trudności w dobraniu jej stosownego towarzystwa rówieśnic, o które panna Jolanta postarała się, mając stosunki z wielu domami, gdzie niegdyś nauczała.
Wiedziano o tem, że to była sierota wzięta z ulicy, niepewnego jakiegoś pochodzenia: zrażało to, zniechęcało. Matki dla córek lękały się tego dziecka, które mogło być zepsute, ale baron tak umiał wydawanemi wieczorkami, z niezmiernym zbytkiem i okazałością, pociągnąć i obudzić ciekawość, że z początku kilka pań, potem wszystkie się dały nawrócić.
Justka się podobała.
W ciągu drugiego roku stary opiekun narażonym był na niespodziankę, dosyć w początku nieprzyjemną i groźną.
Gumienny Rabicki, który potrafił wyśledzić, co się stało z jego jedyną siostrzeniczką, zabiegał tak i pracował, że wostatku udało mu się przy furach wyprawianych do Warszawy wybrać, aby Justkę odszukać i zobaczyć. O losie jej nie wiedział wcale; ekonomowa Julisia dała mu tylko wskazówkę, aby o nią Franaszków na Bednarskiej pytał.
Dla starca podróż ta była niesłychanie ciężką; lecz powiedział sobie, że choćby miał z niej do domu nie powrócić, raz jeszcze w życiu Justkę widzieć musi.
Dojechawszy naostatek z furami na Pragę, gdzie miały nocować, Rabicki był tak znużony, że padłszy pod wozem na ziemię, aby spocząć, spał bez przerwy kilkanaście godzin, i ledwie się go dobudzono.
Tego dnia nawet do Franaszków się dostać nie mógł, a gdy go ekonom uwolnił i wypuścił, — stary stracił kilka godzin na szukaniu ulicy, domu i ludzi.
Znalazł Franaszkową samą, a kwaśną. Niepozornie wyglądającego, przyjęła niechętnie. Na zapytanie: co się stało z Justką? — dopiero się nieco ożywiła.
— A to wacan nic nie wiesz?
— Albo u pani jej nie ma?
— Gdzie! kiedy!!
— A cóż się z tem biedactwem stało?
— Piękne mi biedactwo! — odparła Franaszkowa. — Wygrała jakby wielki los na loteryi. Jakiś stary niespełna rozumu, baron czy jak go tam tytułują, wziął ją na wychowanie. Ani teraz poznać! chodzi w atłasach!
Rabicki osłupiał.
— Nie godzi się żartować tak! — odparł smutnie.
— Tak mi Boże dopomóż! — krzyknęła Franaszkowa — co acan sobie myślisz? Prawda święta! Idź na Krakowskie, mój mąż ma adres, sam się przekonasz.
Rabicki nie wierzył jeszcze i stał bez mowy. Franaszkowa się śmiać zaczęła. Dopiero po zaręczeniach i przysięgach, gdy mu Franaszek dał adres, ze strachem powlókł się na Krakowskie.
Stary gumienny, chociaż do Warszawy zabrał z sobą najlepsze, na wszelki przypadek, odzienie, owa odświętna kapota nie wyglądała wcale zalecająco.
Sam on, rozglądając się po ulicach, nabierał przekonania, że biednie się prezentował. Jego długie buty kozłowe, pas, czapka z daszkiem, nawet bielizna i chustka, równały go z tymi, co tu najlichsze posługi spełniali. Lecz Rabickiemu nie chodziło o to, jak się okaże, tylko, żeby mógł swoję Justkę zobaczyć.
Kto wie, czy paradna służba barona, dobre ludziska, ale z fumami okrutnemi w głowach, byliby go dopuścili, gdyby los, litując się nad biedakiem, właśnie w chwili, gdy on nadchodził, nie sprowadził Justki, z panną Jolantą powracającej ze spaceru.
Urosłej, zmienionej, ustrojonej, szykownej, nie poznałby był może Rabicki, ale dziewczę, zobaczywszy go, rzuciło się z uniesieniem ku niemu i przestraszyło pannę Jolantę gwałtownym wybuchem radości, która w płacz przeszła.
Ta czułość poczciwego serca dziewczyny w początkach zakłopotała długiem obcowaniem z arystokracyą wydelikaconą starą guwernantkę, ale potem wzbudziła w niej szacunek dla dzieweczki.
Nietylko, że się nie zawstydziła prostaka tego, ale, ująwszy go za rękę, śmiało zaraz poprowadziła do barona. Rabicki napróżno się wymawiał.
Stary baron mocno się zmieszał. Niebardzo miłe mu były te odwiedziny, jawne przypomnienie pochodzenia Justki, i następstwa, jakie znalezienie się wuja pociągnąć za sobą mogło, lecz raz trzeba było ten stosunek uregulować, zaspokoić starego i zapewnić się na przyszłość.
Grzecznie powitał Rabickiego, który mu do nóg był przypadł, rozpytywał o pochodzenie, badał zaraz, czyby sobie nie życzył spokojnego kąta u niego na wsi i t. d.
Rabicki podniósł ręce do góry.
— Ale ja, jaśnie panie, nic a nic nie żądam, o nic nie proszę! Boże uchowaj, przywlokłem się dziękować tylko. Tam, gdziem życie moje całe prawie spędził, dokończę też. Nic nie potrzebuję, nic, jaśnie panie.
A gdy to mówił, łzy mu się toczyły.
Z papierów Rabickiego okazało się, że dziewczę z matki i ojca należało do szlachty, z czego Baron był uradowany. Polecił przyjąć jaknajlepiej i ugościć gumiennego, rozgadał się z nim i zdał go w ręce Justki, która zabrała wuja do swego pokoju.
Tu opowiedziała mu obszernie o sobie, o swych przygodach, o tem, jak jej tu było teraz, jak się uczyła, jaki baron dobry był dla niej i t. d. Rabicki słuchał, piąte przez dziesiąte rozumiejąc, płacząc i łzy ciągle ocierając, ręce ku niebu podnosząc, a czasem Justkę po główce głaszcząc, bo ledwie śmiał ją pocałować.
Oboje się zgadzali na to z Rabickim, że Sędzinka i wogóle nikt obcy o jej losie nie powinien wiedzieć, bo baron sobie nie życzył rozgłaszania tej historyi, i łudził się tem, że obca dziewczynka zupełnie się w rodzoną jego wnuczkę zamieni, a dawne lata zatrą się i zapomną.
Rabicki, o ile toby było możliwem, obiecywał co rok potajemnie odwiedzać Justkę, lecz gdy raz o nią był spokojnym, zaraz roku następującego — chybił. Podróż dla niego była niezmiernie utrudzającą. Justka na ręce proboszcza, któremu się zwierzył gumienny, pisywać czasem obiecała do niego.
Przez dni dwa Rabicki nasycał się widokiem siostrzenicy, a sowicie przez nią obdarzony, gdyż baron w ten sposób chciał mu przyjść w pomoc nie obrażając, bardzo sobie Warszawę upodobał, i opuścił ją, Bogu dziękując za łaskę Jego. Zwierzył się przed Justką, że koronka do Opatrzności Boskiej, którą matka jej codzień odmawiać była zwykła, sprawiła ten cud niezawodnie.
Te odwiedziny gumiennego były jedynym wypadkiem, który przerwał monotonią życia Justki, urozmaiconego w szczegółach, ale podług jednego planu stałego rozwijającego się i zajętego — wykształceniem, którego ona była tak chciwą.
Wszyscy zgodnie przyznawali to jej, że korzystała nadzwyczajnie z nauki, z widzenia świata, z każdej najmniejszej w życiu wskazówki.
Baron wolałby był może dłużej ją widzieć dziecinną, niedojrzałą, naiwną — lecz cieszył się taką, jaką ją temperament czynił. W rozmowie z nią nieraz do przerażenia prawie zdumiony był wczesnym jej rozumem i taktem.
Mówiono powszechnie, chociaż były to tylko pogłoski, że, nie zwlekając, Raun cały swój majątek, z wyjątkiem legatów nieznacznych, przekazał sierocie. Tymczasem, im bardziej dorastała, tem na wytworniejszej stopie ją i dom dla niej utrzymywał.
Jako dama do towarzystwa i razem dopełniająca wychowanie była panna Jolanta, która się przeniosła na mieszkanie do domu barona. Starsza garderobiana, dwoje dziewcząt służebnych, stary kamerdyner, przywiązani byli do osoby i usług panny Justyny, która miała też własny powóz i konie i niemi rozporządzała.
Nie potrzebujemy mówić nawet, że wszystkiego, co do wykształcenia dopomagać mogło, nietylko obficie ale wymyślnie dostarczał baron. Taksamo starał się o rozrywki, o wpojenie w nią dobrego smaku i poczucia piękna.
Dziewczę miało fantazye, przyjmowało wszystko, lecz czyniło wybór pewien i jedne rzeczy przyswajało sobie chętnie, inne odkładało obojętnie na stronę — przełamać nie dawało się łatwo.
Tak, naprzykład, baron nalegał na nawyknienie do wytworności i elegancyi zbytkownej. Justka się ubierała z wielkim smakiem, ale z większą jeszcze prostotą. Jaskrawa i błyszcząca elegancya była jej zawsze i pozostała wstrętną.
Równie baron jak panna Jolanta, pomimo, że Justka im najczulsze okazywała przywiązanie, skarżyli się, jakgdyby ona do nich zupełnego zaufania nie miała. Wydawała się im trochę chłodną, zamkniętą w sobie, gdy z Martą była na stopniu serdecznej poufałości największym. Wistocie Justka z niemi miała się na baczności, nie całkiem była sobą, okazywała obawę jakąś i powściągała się, ale niemniej szczerą była i nigdy nie udawała tego, czego w sercu nie miała.
Stary baron, który trochę był odżył szczęściem tem domowem, starzał się jednak szybko i coraz był słabszy. Niepokoił go los Justki; usiłował zawiązać stosunki, wprowadzić ją w świat, aby naocznie się przekonać: jak ją przyjmie towarzystwo, wśród którego prawdopodobnie żyć miała.
Nie dobijał się dla niej nadzwyczaj świetnego stanowiska, życzył sobie jednakże człowieka dobrego rodu, pewnych tradycyi rodowych, i zajmującego w spółeczeństwie pewny już uprawniony stopień.
Za Justką mówiła najpierw nadzieja ogromnego majątku barona, potem osobiste jej przymioty: młodość, piękność — ale, pomimo to wszystko, rodziny stare, ludzie ostrożni, niebardzo śpieszyli w szranki przyszłych konkurrentów.
Bądź co bądź, pochodzenie, nawet ludziom od wszelkich przesądów wolnym, obojętne nie jest.
Tu jeszcze zachodziła okoliczność, złośliwości ludzkiej zawdzięczająca początek — podejrzenie puszczone w obieg przez jakiś języczek żmii, że Justka bliżej stała p. barona, niż przyznawano, i że to było dziecię jakichś pokątnych miłostek jego starości. Ta pogłoska szkodziła Justce, choć była fałszywą, a miłość barona dla niej zdawała się ją potwierdzać.
Drudzy utrzymywali, co nie na lepsze jej wychodziło, że to było dziecko chłopskie, i że miało liczną rodzinę, której się okupywać musiał baron.
Ponętę więc milionów osłabiały znacznie obawy — i wstręt, jaki rodziny znaczniejsze mają zawsze do połączenia się z niestojącemi z niemi na równi.
Lecz baron dawał wieczory, przy kotylionach prześliczne podarki; podwieczorki jego i wieczerze sławne były z wytworności, bo on sam liczył się do smakoszów, bawiono się u niego po książęcemu.
Justka wśród licznego już orszaku młodzieży, który koło niej krążyć zaczynał — nie wyróżniła jeszcze nikogo. Niejednym się posługiwała, jak p. Aurelim, naprzykład; drugich, jak p. Leona chciała trochę podrażnić i zaintrygować; bawiła się innemi: żaden do serca jej nie przemówił.
Wieczorem, paplać przed Martą o swych wrażeniach — szczebiotała żartobliwie:
— Zobaczysz, że jeśli ja kiedy się jakim chłopcem zajmę, jak ty mi to przepowiadasz — to chyba takim, co będzie miał surducinę wytartą i buty pokrzywione: taki mam zły smak. Ja to czuję....
— Niechaj Bóg uchowa! kochana panienko — odpowiedziała staruszka — a coby to baron powiedział! On dla panienki księcia-by chciał wyszukać....
— Boże nas uchowaj od tego — zatrzepotała rękami Justka — a co-by na to wujaszek powiedział! co on, gdybym mu wujaszka zaprezentowała!
Śmiała się, klaszcząc w ręce.
Spotkawszy w towarzystwie najpierw Aurelego, którego nazwisko ją uderzyło, dowiedziała się że był synem tej, co jej wyzwolenie ułatwiła; to ją zbliżyło do niego, ale chłopak choć wesołością ją i trzpiotowstwem bawił, nie podobał się. Z większą jeszcze ciekawością zobaczyła Leona, którego sobie dobrze bardzo przypominała z Baranówce, jak ją nieraz straszył fuzyą nienabitą. Ten ani mógł jej poznać. Chciała zaintrygować go i może w ten sposób się pomścić na matce; lecz Leon nie bardzo się zbliżał i nie dawał, jak się zdawało — łatwo przyciągnąć.
Z całego towarzystwa młodzieży, tych dwu, najmniej może pokaźnych i wybitnych — nieco wyróżniała; reszta jej była obojętną. Widziała w nich tancerzy, wesołych towarzyszów zabaw — nic więcej.
Myślą sięgając w przeszłość, teraz do tej Sędzinki, od której tak porywczo uciekała, nie miała już Justka takiego żalu, ani takiego wstrętu jak dawniej. Czuła, że pomimo nieznośnego temperamentu, stara biedna kobieta złą nie była i celu nigdy złego nie miała w tem, co jako obowiązek spełniała.
Taksamo wdzięczność dla p. Porochowej, zamiast wzrosnąć, ostygła w niej. Zrozumiała, iż sąsiadeczka uczyniła to więcej na przekorę Sędzinie, niż przez litość nad nią.
Rabicki w drugim roku pobytu Justki w Warszawie, odwiedziwszy ją, jakieśmy mówili, powrócił do domu i nikomu ani słowa nie pisnął o tem przez czas bardzo długi, aż do spotkania się przed kościołem, w roku następnym z p. Porochową.
Tasama go zaczepiła, lecz gumienny zbył ją ogólnikami, podziękował, a o wszystkiem jak było, co się stało z sierotą, wahał się i nie chciał się spowiadać przed nią. Baron i Justka nakazali mu milczenie.
Porochowa zapomniała potem o gumiennym i naostatek dopiero po kilku leciech, właśnie po powrocie Aurelego do Zdunowa, w polu, na granicy, przydybawszy starca, poczęła go badać natarczywie.
— Znalazłeś ją, tę swoję siostrzenicę: czemuż mi nie powiesz co się z nią dzieje? Dlaczegóż robisz z tego tajemnicę? Cóż? Zwalała się? zmarnowała na warszawskim bruku? hę?
Stary aż się rzucił z oburzenia.
— Ale gdzie zaś, proszę jaśnie pani, wyrwało mu się mimowolnie, karaj Boże do wieku taką dolą jak jej! Ta-to dziś jak królowa jaka opływa.
Nieopatrzne to były wyrazy, gdyż Porochowa do innych swych przymiotów łączyła nienasyconą ciekawość. Nacisnęła więc tak na gumiennego i tak umiejętnie poczęła z niego wyciągać po słówku coraz, a coraz więcej, że w końcu stary, sam prawie o tem nie wiedząc, wszystko a wszystko jej wyśpiewał, a postrzegłszy się że źle zrobił, do nóg jej padł, prosząc o zachowanie tajemnicy.
Porochowej w początku się zdawało, że gumienny przesadza i bałamuci, ale przypomniała sobie baronównę Justynę, o której syn jej mówił ciągle, i zasłona spadła z jej oczu.
Natychmiast chciała wziąć syna na spytki, gdyż już osnuła świetny projekt ożenienia go z temi milionami, które sierota jej zawdzięczała.
Aurelego w domu nie było, gdyż rzadko tu przesiadywał, musiała też, gorączkowo marząc, czekać na jego powrót.
Zaledwie bryczka jego stanęła przed officyną, gdy jejmość podeszła niecierpliwie do niego. Aureli nie umiał sobie tego wytłómaczyć, gdy go zagadnęła żywo o Justysię. O całej tej historyi wcale nie wiedział, a matka musiała mu ją opowiedzieć i dodała, klaszcząc w szerokie, pulchne dłonie, o grubych palcach.
— Ona mnie wszystko winna! Rozumiesz! Byłaby najniewdzięczniejszą istotą.
Aureli śmiać się zaczął. Nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do historyjki Justysi, ale radowała go ona, bo dziewczę mu się podobało, a miliony uśmiechały. Wcale nie był od tego; tylko panna, jak on ją znał — nie łatwą do zdobycia mu się wydawała.
Teraz rozumiał już i on, dlaczego, gdy mówił o okolicy Baranówki i Zdunowa, panna taką okazywała znajomość miejscowości.
Cała ta powieść, jakkolwiek trącąca bajeczką, okazywała się prawdziwą. Aureli mógł z tego skorzystać.
Porochowa o tem ani na chwilę nie wątpiła i na podstawie zdobytej fantazya jej wznosiła już gmach okazały. Jedno tylko jej do myślenia dawało: dlaczego dziewczę, które tyle jej było winne, ani razu się nie zgłosiło, nie podziękowało, nie dało znać o sobie? Przypisywała to rygorowi, z jakim zapewne nad jej stosunkami czuwano.
Pomimo pozornej swej ociężałości, którą się różniła od Sędzinki, pełnej życia, ruchawej i gadatliwej, Porochowa, raz zelektryzowana czemś, niełatwo już potem dawała się i uspokoić.
Marzenia jej przybierały rozmiary najdziwaczniejsze, nadzieje rosły olbrzymio; wszystko, co sobie układała, zdawało się jej tak niechybnem, iż najmniejsze sprzeciwienie się wprawiało ją w gniewy okrutne.
Aurelemu więc ani mówić nie dawała o trudnościach: powinien był korzystać, zdobyć serce i otrzymać rękę. Ona mu miała pomagać — ona!! W siebie samą wiarę miała nieograniczoną.
— Dopiero się Sędzinka wściecze — wołała — gdy się przekona, jak Pan Bóg dobre uczynki wynagradza. Bo ja ci powiadam: to jest przeznaczone dla ciebie, to się tak składa, dotykalnie. Co tu i mówić!
Aureli się uśmiechał.
Byłaby z nim natychmiast się wybrała do Warszawy, ale dowiedziała się od niego, iż Baron ze swoją przybraną wnuczką był na wsi. Potrzeba było czekać do późnej jesieni.
Gdy się to działo w Zdunowie, Sędzinka także z wiadomością o Justysi chodziła wielce zadumana, raz kwaśna, to znowu dowodząc, iż sierotka, bądź co bądź, musi jej być wdzięczną, jeśli ma rozum.
Pomiędzy Zdunowem a Baranówką stosunki, jak dawniej, tak i teraz, ściślejszemi nie były, ale Aureli z Leonem zjeżdżali się częściej, bo się obaj jeszcze na wsi nudzili. Zbliżenie się chłopców wywoływało czasem i spotykanie się dwóch pań ze sobą. Sędzina, której nadzwyczaj trudno było utrzymać jakąkolwiek tajemnicę i nie wyspowiadać się z tego, co miała na myśli, przy pierwszych odwiedzinach Porochowej sama się z Justysią wygadała. Nie wiedziała ona, nie wierzyła w to, czy lekceważyła wciąż, iż Porochowa sierocie pomagała do ucieczki, i udała, że wcale się tego nie domyśla.
— Słyszałaś pani — odezwała się do niej — o tej historyi z Tysiąca Nocy, siostrzeniczki mojego gumiennego, Justki? Pamiętasz ją pani?
Porochowa, zmieszana, poruszyła głową.
— Tak, cokolwiek, przypominam sobie cóś... Cóż to było? — odparła niewyraźnie.
— Krnąbrny szurgot, na którego ja od rana do nocy musiałam gderać a gderać, aż mi w gardle zasychało, drapnął. Jakim sposobem dostała się do Warszawy, to tylko Bóg wie, ale oto dowiaduję się, domyślam, prawie pewną jestem, choć Rabicki kłamie i bałamuci, nie chcąc mi się przyznać, że tę Justkę wziął jakiś niezmiernie bogaty Baron, i wychowuje jako wnuczkę, dlatego, że mu straconą ostatnią prawdziwą wnuczkę przypominała. Proszęż ja pani, nie romans-że to z Tysiąca Nocy? W imię Ojca i Syna!!
Porochowa udawała, że słucha z natężoną ciekawością i uwagą, usiłując nie dać poznać po sobie, co w niej się działo. Starała się być zimną, niedowierzającą.
Sędzinka rozgadała się nadzwyczaj obszernie, wydobyła fotografią przywiezioną przez Leona.
Przyznać się musiała w końcu sąsiadka, że Aureli jej o tej baronównie mówił wiele, że ona mu się dość podobała, — ale któż mógł domyślać się nawet?....
— A no, cóż? — przerwała Sędzinka z uśmiechem — jeśli wpadła w oko panu Aurelemu, niech Rabickiemu się pokłoni: znajdzie go na toku z miotłą, a to rodzoniuteńki wuj. Tylko niech się wprzódy napewno przekona, że Baron te miliony istotnie zapisał, bo — a nużby chybiły i Justka została z panem Rabickim tylko?...
Był to niby żarcik poufały, sąsiedzki, lecz Porochowej ostrym sztyletem wbił się w serce. Śmiała się z niego, śmiała, a wnętrzności się niej poruszały. Byłaby Sędzinę biła, gdyby mogła.
— Mój Aureli — odparła, wzdychając — bardzo trudny wogóle. Tak sobie baraszkować, bawić się, tańcować, komplimenta prawić: w to mu graj; ale zakochać się i myśleć o ożenku — o, to...
— Ma rozum — zawołała Sędzinka — ja też Leonowi to mówię, ażeby się nie śpieszył, a dobrze rozpatrywał.
Ten filut dziewczyna, z mojej pomywaczki baronówna — dodała — starała się Leonka tem intrygować, że o okolicy naszej cóś natrącała. Jeżeli się nie zmieniła, nie winszuję temu, kto ją dostanie: odrazu pod pantofel i już ani się z niego wydobyć. Pojęcie przechodzi, co to była za natura uparta i nieposkromiona; dosyć powiedzieć, że puściła się tak w świat bez grosza, bez koszuli prawie, aby na swojem postawić.
— Aureli ją chwali, że się bardzo prezentuje korzystnie — odezwała się Porochowa. — Ja nie pamiętam, jak wyglądała, na fotografii niczego; ale mój syn mówi, że ma wiele wdzięku.
— Leon też nie gani jej, ale się nie unosi — przerwała Sędzina. — Otóż to ludzkie przeznaczenia i losy, nie do wiary.
— To się chyba raz w sto lat co podobnego wydarzyć może — zakończyła Porochowa, zabierając się do wyjazdu, aby dalszych rozmów uniknąć. — Sędzinka, która, już raz rozgadawszy się, pragnęła właśnie rozmowę przedłużyć, zatrzymała sąsiadkę natarczywie na herbatę.
Nie będąc czystą w sumieniu, Porochowa siedziała jak na rozpalonych węglach, gdy sąsiadka ze zwykłą sobie gadatliwością, czasem tak draźliwych dotykała przedmiotów, iż się można było obawiać smutnego tych odwiedzin końca. Tylko, że Sędzinka, jak sama sobie pozwalała wiele, tak i drugim wiele przebaczyć umiała.
Naostatek mrok zmusił do wyjazdu Porochową, która siadła do starego koczyka z córką, rozgorączkowana, a że córka w czasie, gdy starsze panie rozprawiały w salonie, bawiła się z Rozalką na osobności, Porochowa więc zaczęła od examinu, czy ona się tam co ciekawego nie dowiedziała.
Obie, matka i ona, z Baranówki wyjeżdżały z tem przekonaniem, że Sędzina, mimo żartów, jakich sobie pozwalała z pomywaczki, będzie się starała wszelkiemi sposobami Leonka namówić, aby jej serce i posag pozyskał.
Wszystko to najdziwaczniej składało się teraz. Sędzinka zaczęła ciągle mówić o Justce, nie wystrzegając się wcale, najwięcej ze swoją starą panną Hanną. Ta zwróciła się do gumiennego, pojąc go słodką wódką i słowami, aby z niego coś dobyć o Justce. Oznajmiła mu nawet pół żartem, pod sekretem, że i Leonek i Aureli Poroch obaj się chcą starać o Justkę. Rabicki zmilczał, ale ten wielki honor więcej go nastraszył, niż mu pochlebił. Znał obu paniczów zblizka i do żadnego z nich sympatyi nie miał; z biedy wolałby już Leona.
Stary powiedział sobie w duchu, iż wypada ostrzedz Justkę, aby o spisku wiedziała. Radby się był sam znowu wybrał do Warszawy, lecz potajemnie nie mógł, a jawnie nie chciał.
Z pomocą czyjąś w miasteczku stary Rabicki zebrał się na niekształtny lecz z dobrego serca list do siostrzenicy, w którym, oznajmując jej, że pewnie Aureli i Leon nadskakiwać jej będą, aby sobie pozyskać jej łaski, zaklinał, aby dobrze się miała na baczności i w niewolę nie wpadła nową.
Nad listem tym Justka, całując go, rozpłakała się: tak ją ten wuj rozczulał swem cichem zdaleka przywiązaniem i troskliwością.
Nie potrzebowała ona przestróg, a panowie Aureli i Leon, mimo wszystkich swych przymiotów, nie stali na czele tego świetnego orszaku młodzieży, który ją otaczał. Daleko niebezpieczniejsi nie czynili na niej wrażenia.
Dlaczego? Sama ona pewnie nie wiedziała, lecz pierwsze lata dzieciństwa i młodości, spędzone w walce z rzeczywistością nielitościwą, uczyniły ją nieufną, bojaźliwą, chłodną. Gdy teraz jej ktoś okazywał sympatyą, przypisywała ją rachubie i najczęściej obracała w żart zbyt gorąco objawiające się sentymenta.
List wuja rozweselił ją potem. Rada była dowiedzieć się, że Leonek z rozkazu matki ma się kochać, i obiecywała sobie żartować, bawić się kosztem jego.
Aurelemu chciała odrazu odjąć nadzieję i nie zwodzić go, bo była pewną, że trzpiot, lekkomyślny, serca jej pozyskać nigdy nie może.
Na następującą zimę, baron Raun plany wysnuwał wielkie, zamierzając liczbę dni, w których zapraszał i przyjmował, pomnożyć, powiększyć ilość balów i wieczorów, oprócz tego zaprowadzić jeszcze obiady i t. p. Wszystko to miało na celu: piękną Justysię wprowadzić w świat, obeznać ją z tem, co życie miało najlepszego i najpiękniejszego, dać jej sposobność nabycia obyczajów wykwintnego towarzystwa, a naostatek przygarnąć artystów i literatów, którzy, jak uważał, byli dla niej gośćmi najpożądańszymi.
Z tej dawnej miłości dla elementarza w Justce teraz zrodziła się miłość nauki wogóle i potrzeba czytania, która się nałogiem stała.
Nie miała zwyczaju nigdy potem się popisywać z tem, co się nauczyła i umiała, ani dla próżnostki zagajać rozmów w przedmiotach niewszystkim dostępnych: kryła się więcej, niż chwaliła z tem, co nabywała, lecz zdradzała się niekiedy mimowolnie, przez zapomnienie.
Baron miał jej niemal za złe, że się kryła z tem, co jej cześć przynosiło, lecz dziewczę, rumieniąc się, nie dawało sobie mówić o tem.
Ta poważna strona jej charakteru tłómaczy do pewnego stopnia: dlaczego młodzież nie miała w oczach jej łaski. Dosyć było zdradzić nieuctwo i lekceważenie tego, co ona kochała, aby w jej oczach upaść nazawsze.
Wszystko, cośmy o Justce powiedzieli, choć w części nam może wyjaśni jej postępowanie i dalsze następstwa.
Dom, salon Barona był w swoim rodzaju oryginalny, zewnętrzna jego fiziognomia nakazywała postawić go na najwyższym szczeblu elegancyi, zaliczając do rzędu najpierwszych domów stolicy. Zdrugiej strony przystęp do niego był tak niezmiernie ułatwiony dobrodusznością gospodarza, łatwością jego w życiu, iż towarzystwo było najdziwaczniej zlepione z żywiołów, które gdzieindziej rzadko się z sobą spotykają. Obok elegantów, jak z igły, w białych rękawiczkach i krawatach, professorowie, którzy nigdy fraków nie nosili; obok książąt i hrabiów, rysownicy i muzycy skromni, arystokracya i proletaryat naukowy — schodziły się tu i ocierały o siebie. Był to niejako plac neutralny, i nikt nie śmiał nawet okazać, że mu sąsiedztwo jakieś niespodziane niebardzo miłem było. Baron umiał dla wszystkich być tak uprzedzająco grzecznym, że nawet już nadąsanych rozzbrajał. Dla tej ukochanej Justki byłby nie wiem kogo do salonu wprowadził; a gdy mu ktoś dawał do zrozumienia, że nie było to prawidłowem i zwyczajnem, zamykał usta tem, że Justka też nie była istotą pospolitą, coś więc dla niej poświęcić się godziło.
Justka, nietylko nic nie wymagała, o nic nie prosiła tego, tak powolnego, dziadunia, ale często sama chciała ofiary dla siebie czynione powstrzymać; baron się jednak zapalał:
— A! co mi tam! — wołał — niech tam sobie ludzie mówią co chcą, niech sądzą jak się im podoba: moim pierwszym obowiązkiem i największem szczęściem widzieć twoje marzenia nawet, gdyby można, spełnione.
Łzy stawały w oczach dziewczęcia, rzucała mu się do nóg, wołając:
— Ale czemże ja się odwdzięczyć zdołam!
— Gdy cię będę widział szczęśliwą, moje dziecię, to mi sowicie wszystko nagrodzi — dodawał Baron. — Zresztą ja żadnych ofiar nie czynię; moje życie było tak smutne, tak ogołocone ze wszystkiego, coby je znośnem uczynić mogło, tak osierocone, że dziś z tobą to — raj!!
I składał ręce i płakał stary.
— Tobie ja tylko to mam do zarzucenia, aniołku ty mój, żeś nadto wstrzemięźliwa, niewymagąjąca, jakby nieufna. Powinnaś używać, zachwycać się i poić; młodość, świeżość wrażeń nie powraca.
Nie mając żadnych nigdy tajemnic dla dziadunia, Justka mu się wyspowiadała i z listu wuja i z tych przestróg tyczących się pana Aurelego i Leona.
Baron, który ze szczególną bacznością przypatrywał się wszystkim zbliżającym się do Justki, a miał poczucie ludzi aż do zbytku pobłażające, ale trafne, obu tych chłopaków nie liczył do pretendentów poważnych.
Wydawali mu się zbyt powszednimi, pospolitymi, podobnymi do mnóztwa innych, a on dla wnuczki wymagał czegoś nadzwyczajnego — kogoś, coby jej był godzien.
Ustępstwo byłby może tylko uczynił w tym razie, gdyby widział miłość gwałtowną, niedającą się pokonać.
— Ani Aureli, ani pan Leon nie są straszni — odparł, uśmiechając się, stary. — Sądzę, że ich potrafiłaś ocenić: pierwszy z nich zapowiada lekkomyślnego próżniaka; drugi, stateczniejszy, może się stać nieznośnym w życiu pedantem, a tej przywary niema czem wynagrodzić. Obaj świetnych żadnych przymiotów, w oczach moich przynajmniej, nie objawiają.
Poruszył ramionami.
Panna Jolanta i Marta, która miała całe zaufanie Justki, uproszone były przez barona, aby się starały wyrozumieć, kogo ona w licznym zastępie młodzieży wyróżniać będzie.
W roku, który upłynął, panna Jolanta i Marta nie zgadzały się z sobą. Pierwsza z nich utrzymywała, że najmilszym z młodzieży był professor Dobek, człowiek ubogi, skromny, miłej powierzchowności, ale w tłumie ginący, tak, że mało kto o nim wiedział.
Z powołania botanik, Dobek był literatem i poetą. W świecie nikt go nie znał. Dawał lekcye Justce i to go wprowadziło do domu. Młody, bo nie miał lat trzydziestu, sam jeden w świecie, żył tylko dla nauki, i pracy.
Panna Jolanta utrzymywała, że Justka z nim i przy nim tak się dziwnie ożywiała, tak była szczęśliwą, tak nienasyconą, gdy słuchała go, iż można ją było o serdeczne uczucie posądzać, ale Dobek!! Dobek nietylko pewnie się nie domyślał nic podobnego, ale oczów nie śmiał podnieść na swą uczennicę, przed którą padał, jak przed istotą jakąś wyższą, idealną, nie z tego świata.
Marta przyznawała, że Justka się dosyć zajmowała Dobkiem, że go lubiła, ale potrząsała głową, na przypuszczenie iż się z tego miłość urodzić mogła.
Mówiliśmy już z jak dziecinną otwartością Justka przed tą piastunką wieczorami, wszelką z siebie zrzuciwszy powagę, spowiadała się z każdej myśli i uczucia, a Marta, która miała macierzyńskie jasnowidzenia, twierdziła, że serce, jeśli się kiedy w niej poruszyło, to dla pana Zygmunta Nabrzeskiego.
Musimy więc powiedzieć, kto był ten wybrany, jeżeli Marta się nie myliła.
Niegdyś bardzo majętnych rodziców dziecię, wychowany przez nich starannie, osierocony i nagle zubożały, doznawszy przy pierwszem wyjściu na świat dotkliwego ciosu, pan Zygmunt pospolicie Zygmusiem zwany, (lubiony wogóle) był rodzajem dziwacznego desperata. Zdolny bardzo, utalentowany, chwytał się różnych powołań, rzucał je z kolei, i z ironią jakąś obracał się wpośród ludzi, napozór wszystko biorąc lekko.
Ale było w nim serce; zdolnym do poświęceń, okazał się w życiu nieraz; miał w sobie coś szlachetnego, odważnego, rycerskiego.
Przytem, pięknej bardzo powierzchowności, w obejściu się miły, zdobywał serca łatwo, ale nie było w nim, jak się zdawało przynajmniej, nic mogącego przyszłość zapewnić. Nadto rzeczy umiał, próbował, porzucał — i wogóle urągał się z losu tak, jak los z niego czynił sobie igraszkę.
Wiadomem było, że ten, niegdyś majętny, pieszczony, do najlepszych towarzystw nawykły chłopak, teraz dla powszedniego chleba pracował po żydach, w takich różnych dziurach obrzydliwych, iż się do nich przyznać trudno było.
Ale, że miał łatwość pracy nadzwyczajną, pojęcie bystre, zarabiał sobie na życie tak szczęśliwie, iż mu nie brakło tego, co potrzebował, aby się módz pokazać w salonach i znajdować w lepszych towarzystwach, bez których obejść się nie mógł.
Zygmuś od przypadkowego poznania panny Justyny widocznie ją wyróżniał i ona dawała mu pierwszeństwo przed inną młodzieżą, choć jego ironią, szyderstwo, dowcipowanie naganiała. On jeden umiał ją czasem smutną wprawić w dobry humor.
Była z nim swobodną może dlatego, że według pospolitego pojęcia nie kochał się w niej, nie grał roli rozmiłowanego, ale mentora. Mówił jej często bardzo otwarcie, czego kto inny nie ośmieliłby się pewnie; nie lękał się narazić; miał rodzaj pełnej uszanowania poufałości, która Justysię ujmowała.
Mentorstwo swe posuwał tak daleko, że czasami, gdy się ukazywała w salonie, krytykował jej ubiór, strofował ją za niebaczne słówko. Od niego Justka jakoś wszystko dobrze przyjmowała.
Za to w świecie nie miała baronówna obrońcy, wielbiciela żarliwszego nad Zygmusia.
— Wszystkie nasze panny ile ich jest, nie warte jej małego paluszka! — mawiał głośno. — Ma tę ogromną wyższość nad niemi, że ją dwie najdzielniejsze wychowywały potęgi, jakie mogą człowieka zolbrzymić i udoskonalić: bieda i cierpienie, a potem miłość. A powiadam państwu, co się z niedowierzaniem uśmiechacie, słuchając mojej apologii, że jej nikt a nikt nie zna. Ona tak swoję piękną stronę osłania, jak inni wady i plamy.
Gdy mu zarzucano, że jest w niej rozkochany, i dlatego wszystko mu się w niej wydaje tak uroczem, śmiał się.
— Rozkochanym nie jestem! — protestował — mam nadto rozumu, ażebym sięgał po to, co dla mnie jest niedoścignione. Ta istota, jak wiele jej podobnych, padnie ofiarą jakiegoś minotaura, którego jej baron, los, albo własne zaślepienie wybierze.
Traf raz jej dał nie do uwierzenia wielkie szczęście, a to zapowiada, iż teraz odpokutowywać za nie będzie musiała.
— Przepraszani — zarzucił mu raz jeden ze starszych panów — czy grywałeś pan kiedy w karty, czy wiesz, co to jest serya.
— A! a! wiem o niej ze słychu — odparł Zygmunt — serya szczęśliwych losów trafia się w rouge et noire, ale w życiu człowieka!!
W takich-to mniej więcej warunkach, gdy pani Porochowa wybierała się do Warszawy, salon Barona otwierał się na następującą zimę.
W Zdunowie tajono się z tem, że matka miała Aurelego odprowadzać do Warszawy, ale Sędzinka miała swych przyjaciół nawet u boku sąsiadki i wiedziała zawczasu, co knuto i jak tam spiskowano.
Ona aniby była chciała, ani mogła, odprowadzać Leona, ale opatrzyła go we wszelkie możliwe instrukcye, nabiła mu głowę owocami wieloletniego doświadczenia, uzbroiła go we wszystek ten tryumfalny oręż, którym się pospolite zdobywają serca, a że Leonek w jej oczach miał nieskończoną wyższość nad Aurelim, niewątpiła więc bynajmniej, że on sobie serce Justki pozyskać potrafi.
Z takim majątkiem, o jakim mówiono, Leon dawną świetność rodu (bo któryż ród nie był świetnym niegdyś, i nie ma o tem tradycyi?) miał odżywić, siostrę wyposażyć i zająć stanowisko, na jakie zasługiwał.
Marzyła Sędzinka i uśmiechała się zawczasu, pewna, że nadzieje te Leonek ziścić potrafi.
O synu miała wyobrażenie wysokie i wistocie usprawiedliwione, bo dokoła nie widziała nikogo, ktoby się z nim mógł porównać. Leon był praktyczny, wyrachowany, miał wiele taktu, nie zbywało mu i na pewnej zręczności w postępowaniu, a oczy matki nie mogły dostrzedz, że obok tych przymiotów nie miał w sobie nic sympatycznego, nic pociągającego.
Wybranie się Aurelego z matką, połączone było z tylu trudnościami, że się nieco opóźniło i p. Leon mógł go wyprzedzić. Z opowiadań o domu barona wnosząc, Porochowa przekonywała się, że potrzebowała co się zowie — wystąpić; zatem nietylko sama dla siebie, ale dla towarzyszącego dworu musiała wszystko sprawiać nowe. Koszta były ogromne, ale nadzieje niemniejsze: rachowała na to, iż biedne dziewczę musiało ją czcić jako swą wybawicielkę, chociaż sama ona wiedziała najlepiej, dlaczego i w jaki sposób dokonała tego dzieła, którem się teraz chlubiła. W jej wyobraźni przybierało ono teraz wcale inne barwy i fiziognomią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.