Jedna setna/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Że siedemdziesięcioletnia kobieta, dobrem nawet na pozór zdrowiem ciesząca się, nagle zachorowała i umarła: był to traf nie zbyt osobliwy, ale dla mnie, choć mu zrazu złorzeczyłem, może pomyślny. Bo bardzo przypuszczam, że gdyby ona żyła dłużej, znudziłaby mię, jak wszystko na świecie, zaniedbałbym ją i nie mógłbym teraz pysznić się przed samym sobą i tobą, że chciałem być dla kogoś bardzo dobrym. Uśmiechasz się, doktorze? Myślisz pewno, że to, co ci z takim zapałem od wielu już dni opowiadam, torby sieczki nie warte. Kaprysy zblazowanego młodzika, pańskie fantazye! Czy tak? Ostateczny wyrok w tej sprawie pozostawiam twojej dłuższej i głębszej rozwadze, a teraz, chcąc choć trochę wywyższyć się w twoich oczach, opowiem historyjkę o największym czynie mojego życia, o tem, jak pewnego razu uczyniłem z siebie ofiarę, tak, ofiarę, o jakiej nikt pewno nie przypuszcza, abym do niej był zdolnym.
Było to w południowych godzinach skwarnego dnia letniego. Urządziwszy interessa, jak się dało, i śmiertelne dziesięć miesięcy na pustyni przepędziwszy, jechałem znowu za granicę. Do stacyi kolei miałem spory kawał drogi, pośrodku której stoi karczma, być może nawet, że do mnie należąca, taka duża, murowana, ponura rudera, przed którą stangretowi zatrzymać się kazałem, aby dać wypoczynek koniom, i dlatego, że w dusznej karecie zamknięty, uczułem szalone pragnienie. Wysiadłem z karety i do wnętrza obrzydliwej rudery wszedłem, wołając o szklankę wody. Jakież jednak było i zdziwienie moje i oburzenie, gdym od rozczochranej szynkarki usłyszał, że tego prostego żywiołu natury nie posiada ona ani kropli!
Nie wiem już, dla jakich przyczyn, może z powodu natury gruntu, czy tam czego innego, karczma nie miała studni i zaopatrywała się w wodę z krynicy, o parę aż wiorst oddalonej; w tej chwili jednak nie miała jej ani kropli. Wprawdzie, nietylko szynkarka, ale wszyscy, jak byli, rzucili się, na mój widok i głos, do wiader i dzbanów, aby biedz, lecieć, przynieść; ale ja szybkości nóg ich nie ufając, zawołałem na służącego, aby odprzągł od powozu jednego z koni i galopem mi do krynicy popędził, co on też prawie w mgnieniu oka spełnił, zabierając ze sobą wiadro, które mu szynkarka nieledwie przemocą w rękę wetknęła.
Zniecierpliwiony i oburzony przeciw tak pierwotnym urządzeniom i brakom, uczułem przecież, że w grubych murach rzeźwiej nieco było dnia tego, niż na podwórzu, i choć nie bez wstrętu, ale usiadłem na obrzydliwej ławie, tuż przy oknie, czarnem od osiadłego na niem roju much. Prawie w tej samej chwili zobaczyłem przez okno zatrzymujące się u wrót karczmy jednokonne wozy, ciężko obładowane cegłami i prowadzone przez chłopów, którzy też zaraz do karczmy weszli tak, jak ja przed chwilą, o wodę wołając. Inne ich tylko, niż mnie, spotkało przyjęcie. Ostro i z góry odkrzyknęła im szynkarka, że wody niema, że woda tu droga, bo po nią aż o dwie wiorsty chodzić trzeba, że jeżeli chcą pić, to niech wódkę piją, bo ona jest tu po to, aby wódkę szynkowała, nie zaś po to, aby chłopom wodę nosiła. Było ich pięciu, czy sześciu; wszyscy bosi, prawie do koszul porozbierani, a jednak potem ociekający tak, że aż lał się on im z twardych włosów i świecił na piersiach, widzialnych z za szeroko rozwartych i mokrych od niego koszul.
Nic w tem nie było dziwnego. Skwar panował piekielny, duszny, najmniejszego podmuchu wiatru pozbawiony, a oni szli przy swoich wozach pieszo, może od kilku już godzin. Zrazu gwałtownie obstąpili szynkarkę i łajać ją zaczęli, ale wkrótce, zrozumiawszy snać, że domaganie się tego, czego istotnie nie było, nic nie pomoże, krzyknęli na nią, aby wiadro im dała, a jednego z pomiędzy siebie po wodę wyprawią. Ale ona drożyła się i z wiadrem. »Nie możecie-to wódki napić się, chamy!« Przyszłoby może do awantury, bo rozjątrzeni chłopi zaczynali pięści ściskać i oczyma błyskać, gdy przed karczmę przygalopował mój służący i do izby, w której siedziałem, wpadł z wiadrem wody w jednem ręku, a wyjętym z karety moim kubkiem podróżnym w drugiem. Chłopi rzucili się ku wodzie, ale szynkarka, mąż jej, córki, z wielkim gwałtem drogę im zastąpili.
— To dla jasnego pana woda! To jasny pan przywieść kazał!
— Jasnemu... jasnego... jasnym... z jasnym!.. — I jasny do służącego swego gromko zawołał:
— Oddać tę wodę tym ludziom!
Co za wspaniałomyślność, prawda? A kiedy oni prędko, zanim mój służący zdołał kubek w wodzie zanurzyć, naczynie pochwycili i pić z niego, jak bąki, zaczęli, mnie samego piekielne pragnienie paliło. Jaka ofiara! a? Mógłby był jasny pan kazać i teraz kubkiem zaczerpnąć wody i napić się także, ale dotknęły już jej usta ludzkie, więc było to dla niego niemożebne. Cierpiał więc, patrzał, jak inni używali, i ku największemu własnemu zdumieniu, uczuł, że to cierpienie własne w połączeniu z cudzem używaniem przyjemność mu sprawia.
Cóż się stało potem? Prawie nic, a jednak rzecz dla mnie niezapomniana. Prawie do kropli wypiwszy z wiadra wodę, chłopi wyprostowali się, szeroko odetchnęli, rękawami koszul po czołach i twarzach sobie powiedli i ciężko, powoli, jeden za drugim ku drzwiom zmierzali. Już paru nawet wyszło z izby, a inni, popychając się wzajemnie, w drzwi się wtłaczali, gdy jeden, najmłodszy i najwysmuklejszy, przystanąwszy nieco, twarzą zwrócił się ku mnie i, szybko kłaniając się, rzekł:
— Dziękuję, panie! — Przytem dość długo popatrzył na mnie oczami, które miały najczystszą turkusową barwę i pełne były takiej jakiejś głębokiej, łagodnej, nieśmiałej wdzięczności, że spuściłem powieki i zawstydziłem się ogromnie. Popatrzywszy tak na mnie, odwrócił się i za innymi odszedł. Ja zaś, po raz drugi służącego po wodę posławszy, znowu czekałem.
Nieprawdaż, że było to prawie nic? Może nawet myślisz, że to zupełnie bezmyślna historya? Jednakże, bądź łaskaw, powiedz: dla czego ja wtedy zawstydziłem się ogromnie? i dlaczego we wdzięczności, napełniającej oczy tego chłopa, uderzyła mię najbardziej jej nieśmiałość? i dlaczego, gdy wozy naładowane cegłą znacznie już oddaliły się od karczmy, uczułem w sobie namiętny, gryzący, niepohamowany żal, żem za tym chłopem nie poszedł i serdecznie go nie uścisnął? Czy uczyniłbym to, gdyby on był nagle stanął przedemną? Najpewniej nie; bo zohydziłby mię pot, który go oblewał, i tak mi on był obcym, strasznie dalekim... Niemniej namiętnie zapragnąłem był to uczynić i gorzko pożałowałem, żem nie uczynił...
Ach, śmiej się, doktorze, nie dowierzaj, myśl co chcesz! jam uczuł wtedy, że człowiek ten jest moim bratem i że może kochałbym go, gdybym go znał...
— Dziękuję, panie! Zwykłe takie słowo! czemuż tak słodkie? Spojrzenie zwykłego chłopa! czemuż tak przejmujące i pamiętne?
Jakże jasnym panem jest człowiek, któremu o szarej godzinie życia takie tylko przelotne wspomnienia świecą jako jedyne gwiazdy! W przeddzień śmierci wyciągam ku nim ręce i śpiesznie, śpiesznie je z cienkiego nieba przeszłości swojej zdejmuję, aby mieć jeszcze czas przycisnąć je do ust jak relikwie. Takiem świetnem było to niebo, a teraz wydaje mi się tak ciemnem! — Dziękuję, panie! Ja to dziękuję ci, bracie! Popatrz tylko na mnie jeszcze trochę swemi błękitnemi, pełnemi wdzięczności, oczyma... tylko nieśmiałość z nich wyrzuć, bo mię ona dręczy, a po cóż dręczyć umierającego? Kim jesteś? jak się nazywasz? gdzie stoi chata twoja? Nie wiem. Ale chciałbym zobaczyć cię jeszcze i uścisnąć. Naturalnie, że batystową chustką starłbym pot z twej twarzy, pokropiłbym cię perfumą i — uścisnął. Może pomiędzy równymi tobie, wielu jest takich, jak ty, wdzięcznych i sympatycznych... ale ja was nie znałem i już znać nie będę, bo wszystko skończone... Ach, jak mi smutno!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.