Jeździec bez głowy/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.  Poskromienie dzikiego konia.

Według miejscowego zwyczaju wszyscy zaproszeni goście zamiast do salonu przeszli na taras na dachu domu. Było to świetne towarzystwo, złożone z pięknych kobiet i mężczyzn cywilnych oraz wojskowych. Pointdekster wydawał bal, więc zjechali się do nowej jego posiadłości znajomi i przyjaciele, rodowici arystokraci. Do obiadu podawano najwyszukańsze potrawy i wina. Gospodynią była piękna córka Pointdekstera, miss Luiza, więc nic dziwnego, że przyjmowała gości z uśmiechem królowej i wdziękiem bogini. A jakkolwiek otaczali ją nieodstępnie wielbiciele była względem nich obojętna, a na pochlebstwa ich odpowiadała spojrzeniem dumnem lub słowami zwięzłemi i wyniosłemi.
Był jednak ktoś, kto ani na chwilę nie tracił jej z oczu: to Kasjusz Calchun, który miał wyraz twarzy obojętny a oczy, śledzące uważnie każdy ruch i zachowanie się pięknej kuzynki. I rzecz dziwna, gdy Luiza rozmawiała z młodymi mężczyznami, prawiącymi jej komplementy, a zwłaszcza z dragońskim oficerem, Kasjusz zachowywał się spokojnie i obojętnie. Dopiero zbudziła się w nim zazdrość wtedy, gdy zauważył, że miss Poinldekster rzuca ukradkiem spojrzenia w dal, w bezbrzeżną przestrzeń prerji, podchodząc kilkakrotnie ku balustradzie i patrząc w step jakby w oczekiwaniu na kogoś. Nikt nie mógł domyśleć się nawet, o co chodzi, ale Kasjusza męczyły jaknajczarniejsze myśli i podejrzenia.
Wtem w dali, w promieniach zachodzącego słońca ukazała się kawalkada. Kasjusz odgadł natychmiast, kto jedzie na czele tej kawalkady. Wcześniej jednak obłoczek kurzu zauważyła Luiza Pointdekster.
— To dzikie konie prowadzą, — rzekł komendant twierdzy Inge, spojrzawszy przez lornetkę we wskazanym kierunku. — O tak, to łowca mustangów, który dostarcza nam dzikie konie. Kieruje się on prosto tutaj, mister Pointdekster.
— Bardzo możliwe — odrzekł plantator — prosiłem go o przyprowadzenie kilku koni.
— Rzeczywiście jest to Maurice — potwierdził Henryk, patrząc również przez lornetkę.
Czując na sobie uporczywy wzrok kuzyna, Luiza udała, że zjawienie się w stepie Mauricea nic ją nie obchodzi.
Wkrótce nadjechał Maurice Gerald. Wyglądał pięknie w siodle i prowadził za sobą na arkanie pstrokatego konia.
— Ach, jakie to piękne zwierzę! — zakrzyknęli goście, gdy koń został podprowadzony do podjazdu. Wszyscy wyszli na podwórze, aby oglądać konia zbliska. Maurice zwrócił na siebie ogólną uwagę. Henryk Pointdekster wybiegł do niego pierwszy na spotkanie i przywitał się z nim serdecznie.
Z pośród dam jedynie żona komendanta zamieniła z Mauricem słów kilka, ale tonem nieco protekcyjnym i jakby z góry. Luiza Pointdekster nie mogła powiedzieć ani słowa, gdyż byłoby to źle widziane w tak doborowem towarzystwie; mimo to zamieniła z Mauricem jedno spojrzenie i to było wystarczające.
W tajemnicy niejedna kobieta zapatrzyła się na pięknego łowcę dzikich koni. Wprawdzie ubranie miał przyprószone szarym pyłem stepowym, ale policzki poczerwieniały mu od świeżego wiatru prerji, gęste włosy połyskiwały, swobodny lekki strój obnażał mu smugłą szyję, a cała postać jeźdźca świadczyła wymownie o niezwykłej jego sile i zwinności.
— Zapewne jest to ten sam mustang, o którym wspominał mi Zeb Stamp? — powiedział mister Pointdekster.
— Ten sam, zawołał Stamp, przeciskając się bliżej ku Mauriceowi. — Ten oto młodzieniec schwytał konia przed moim przyjazdem. Całe szczęście, że nie zdążył sprzedać go komuś innemu, bo miss Luiza pozbawiona byłaby dobrego wierzchowca.
— Dziękuję panu, mister Stamp. Doprawdy nie umiem wyrazić swego uznania.
— Nic szczególnego nie zrobiłem. Przejechałem się tylko przez prerję, aby nacieszyć się widokiem, kiedy pani dosiędzie tego rumaka — to mi wystarcza za nagrodę.
— Pan mi pochlebia, mister Stamp. Proszę spojrzeć dokoła, ile jest tu dam, które bardziej zasługują na komplementy.
— Nie będę toczył sporu, ale mówiono mi, że jedna tylko Luiza Pointdekster. — rzekł bez namysłu stary myśliwy.
Tymczasem plantator zwrócił się do Mauricea.
— Zapłacę panu za tego konia dwieście dolarów, jak to obiecałem mister Stampowi.
— Nie mogę zgodzić się na pańską propozycję, — odparł z uśmiechem Maurice Gerald — gdyż konia tego nie sprzedaję.
Plantator i goście, a zwłaszcza oficerowie spojrzeli na Geralda ze zdumieniem, oceniając w duchu pstrokatego rumaka na jakieś dziesięć, a najwyżej dwadzieścia dolarów.
— Pan tak szczodrze zapłacił mi za inne konie — ciągnął tymczasem Maurice — że stosownie do irlandzkiego zwyczaju, pragnę tylko uczynić podarek komuś z członków rodziny nabywcy. Pan pozwoli?
— Owszem, mister Gerald — zgodził się plantator.
— Dziękuję panu! — rzekł Maurice, spojrzawszy z góry na otaczające go towarzystwo. — Daruję tego mustanga miss Pointdekster. Jeżeli przyjmie go, będę w zupełności wynagrodzony za te trzy dni, które mi pochłonęło polowanie na niego.
— Przyjmuję pański podarek z wdzięcznością, sir. — odrzekła młoda kreolka, wysuwając się teraz naprzód. — Ale zdaje mi się, że ten koń jest jeszcze nieujeżdżony. Proszę spojrzeć, jak on drży. Może zrzucić swego jeźdźca, więc cóż ja będę robiła z takim dzikusem!
— Miss Pointdekster ma słuszność, — zauważył komendant. — Każdy z nas widzi doskonale, że koń nie ujeżdżony. Otóż daj mu pan lekcję, mister Gerald. Będziemy mieli wspaniałe widowisko — zwrócił się do reszty gości, — zobaczymy, jak w prerji poskramia się dzikie konie. Chociaż to dzikus straszny, ale Maurice da sobie z nim radę!
Odmówić było niepodobieństwem. Stworzyła się taka sytuacja, że Maurice musiał zaprezentować swoją sztukę poskramiania dzikich koni, która jest powszechnie ceniona w prerji Teksasu. Ześlizgnął się więc zgrabnie ze swego konia i oddawszy go pod opiekę Stampa, poprosił gości, aby się usunęli z podwórza. Damy i panowie weszli na taras na dachu domu, skąd było łatwiej obserwować. Wówczas Maurice zbliżył się szybko do mustanga, owiązał mu tylko dolną szczękę sznurem z włosia i skoczył na jego grzbiet bez siodła.
Klacz z początku, poczuwszy na swym grzbiecie jeźdźca, zadrżała z oburzenia, i nie chcąc uznać nad sobą żadnego pana, stanęła dęba, aby zrzucić śmiałka. Lecz jeździec chwycił ją oburącz za szyję i przylgnął do niej całym sobą. Wtedy koń uderzył tylnemi nogami, Maurice wykonał szybki ruch i, objąwszy silnie tułów zwierzęcia, utrzymał się na jego grzbiecie. Koń nie dał za wygraną i powtórzył ten sam manewr kilka razy, aż wreszcie przekonany, że nie można sobie poradzić z siedzącym mu na karku jeźdźcem, pogalopował w step i znikł z oczu. Jedni z pośród widzów przypuszczali, że dziki koń zabije jeźdźca, inni zaś, że go uczyni kaleką. Kasjusz Calchun pragnął tego z całego serca. Natomiast Luiza niepokoiła się, jak gdyby chodziło o własne jej życie.
Upłynęło kilka chwil na denerwującem oczekiwaniu.
Nagle dojrzano w stepie znowu obłok kurzu i wśród ogólnego zdumienia Maurice Gerald przygalopował z powrotem, siedząc już spokojnie na grzbiecie dzikiego konia, co świadczyło, że mustang został ostatecznie poskromiony. Zwierzę pochyliło głowę pokornie, jakby uznając się za zwyciężone.
— Miss Pointdekster — rzekł Maurice, zeskakując z konia, — niech pani będzie łaskawa zarzucić mu na szyję arkan i zaprowadzić go do stajni sama. Koń, skoro ujrzy w ręku pani ten symbol niewoli, uzna panią za swą władczynię i ulegnie zupełnie.
Luiza nie zawahała się ani na chwilę. Wzięła arkan, zarzuciła go na szyję konia i własnoręcznie zaprowadziła go do stajni.
W uszach jej tylko dźwięczały, jak jakaś dziwna przepowiednia, słowa Mauricea:
— ... skoro ujrzy w ręku pani ten symbol niewoli, uzna panią za swą władczynię i ulegnie zupełnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.