Jeździec bez głowy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Hej! Ty czarnoskóry, gdzie jest twój pan?
— Mister Pointdekster? Który? Młody czy stary? Obadwaj poszli oglądać budowę nowego płotu
— Daleko?
— Trzy, czy cztery mile stąd.
— Kłamiesz, murzynie. Posiadłości Pointdekstera nie sięgają tak daleko. Powiedz lepiej, kiedy pan twój wróci.
— Na obiad.
— Na obiad? A więc dobrze, bo już czuć w powietrzu zapach kurcząt i innego drobiu, co świadczy wymownie, że obiad gotów. Zupełnie, jak za dobrych czasów nad brzegiem Missisipi. Wiwat, mister Pointdekster! Dlaczego nie krzyczysz razem ze mną?
— Nie wiem kim pan jest dla mego gospodarza, przyjacielem, czy tylko znajomym?
— Nie poznajesz mnie? A ja kiedym spojrzał na twoją szkaradną gębę, zaraz cię poznałem.
— A prawda! Przecież to mister Stamp, dostarczający dziczyznę do naszej plantacji. Naturalnie! Pamiętam! Jestem obecnie stangretem miss Lu. Niech pan zaczeka, mister Stamp, pan zaraz wróci.
— Dobrze, poczekam — rzekł myśliwy, złażąc z konia. — A ty zajmij się moją klaczą, aby nie była głodna. Pędziłem tu na życzenie twego pana, jak błyskawica.
Nagle rozległ się srebrny głosik miss Pointdekster, która w tej chwili wyszła na werandę;
— Kogo widzę? To mister Zabulon Stamp? Nie spodziewałam się pana tak prędko. Ale bardzo jestem rada pańskiej wizycie. Papa i Henryk też będą kontenci. Proszę, niech pan pozwoli na werandę, papa zaraz wróci.
— Boże miłościwy! — zakrzyknął Stamp. — Gdym widział panią nad brzegami Missisipi, byłaś najpiękniejszą istotą na ziemi; ale dzisiaj jesteś najprzedziwniejszem stworzeniem nietylko na ziemi, ale i na niebie.
Myśliwy nie przesadzał. W swym stroju z białego przezroczystego muślinu indyjskiego młoda panienka była naprawdę czarująca.
— Ach, mister Stamp! Widzę, że w Teksasie zrobił się z pana pochlebca. Florindo, daj panu wina, prędzej. Pan lubi najlepiej xeres.
— Owszem. Pod tym względem nie zmieniłem w Teksasie swego smaku.
— Pozwoli pan z wodą mister Stamp? — zapytała Florinda.
— Nie, dziękuję, bez wody. Opiłem się dziś wody dosyta.
— W takim razie może cukru lub miodu, aby nie było takie gorzkie? — zapraszała Luiza.
— Wystarczy mi tylko pani spojrzenie, a wino będzie słodkie, — rzekł myśliwy i wychylił szklankę, nie zmarszczywszy się nawet. — A otóż chciałem pomówić z pani ojczulkiem co do pstrokatej klaczy.
— Ach, prawda, zapomniałam! I cóż pan się o niej dowiedział?
— Już schwytana.
— To doskonale! Nie miałam dotychczas przyzwoitego wierzchowca, dopiero ojciec obiecał mi kupić pańskiego mustanga. Niech mi pan jednak powie, kto schwytał tego konia?
— Łowca mustangów, naturalnie. Nikt nie potrafi jeździć konno i zarzucać lasso tak jak on, chociaż nie jest to żaden meksykańczyk, lecz taki sam białoskóry, jak ja.
— Jak się nazywa?
— Nazwisko zapomniałem, wiem tylko, że ma na imię Maurice. Łowcę mustangów Mauricea zna każdy w forcie.
Myśliwy nie zauważył z jakiem zainteresowaniem panienka wypytuje go, ale Florinda, przysłuchująca się rozmowie, dostrzegła jak na dźwięk imienia Mauricea twarz jej pani oblał gorący rumieniec.
— Zdaje mi się, że takie miał imię człowiek, dzięki któremu ocaleliśmy w stepie? — zapytała służąca.
— Jest to ten sam właśnie — rzekł myśliwy, — którego poznaliście państwo w stepie podczas burzy. Przybędzie tu przed nastaniem nocy. Wyprzedziłem go dlatego, aby zawiadomić ojczulka pani, że pstrokaty mustang został schwytany i aby ojczulek nabył go wcześniej, niż może on być przez kogoś przekupiony w drodze. Wszak pamiętam, że pragnęła pani posiadać takiego wierzchowca.
— Dziękuję panu serdecznie, mister Stamp. Ojciec zaraz wróci. Będziemy mieli dzisiaj na obiedzie gości. Idź, Florindo w tej chwili i przygotuj dla mister Stampa śniadanie — zawołała Luiza, a zbliżywszy się do myśliwego rzekła: — Gdybym była zajęta gośćmi w chwili przybycia tego pana, to proszę już, abyś pan mister Stamp, nie zapomniał o nim. Tutaj na werandzie będzie wino i wszystkie niezbędne rzeczy. Pan rozumie, mister Stamp?
— Co do wina, to oczywiście rozumiem. Ale kogo ma pani na myśli, mówiąc o jakimś panu, nie mogę pojąć na razie.
— Myślę o tym, który przyprowadzi konia!
— O, rozumiem teraz. Maurice jest rzeczywiście gentlemanem z pochodzenia i wychowania. Tylko jeśli chodzi o gościnność, to nie wiem, czy podoba mu się takie zaproszenie. Jest on dumny, jak Pointdekster i przyjmie zaproszenie tylko od pana domu. Gdyby należał do biedaków, których można przyjmować w kuchni...
— W takim razie, — przerwała Luiza — niech go pan nie zaprasza, lecz każę mnie zawiadomić o jego przybyciu, a ja go zaproszę do stołu.
W tej chwili w progu kuchni ukazał się Pluton, niosący wespół z Florindą śniadanie dla myśliwego. Luiza szybko pożegnała się ze Stampem i pobiegła na werandę.
— Przeczuwam, że jest to mój los — myślała, siedząc w swoim pokoju. Lękam się go, ale nie schronię się przed nim, nie mogę, nie chcę!