Jeździec bez głowy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.  Skorpion.

Powoli wszystko znowu ucichło. Służący umilkł, pies przestał szczekać, konie uspokoiły się. Tylko od czasu do czasu słychać było zdaleka posępny krzyk sowy, przeciągłe wycie stepowego wilka i dziwny głos podobny do warku krokodyla — chrapanie starego Stampa, który nareszcie zasnął.
Upłynęło kilka chwil zupełnej ciszy w chacie, pod szopą i na łące. Nagle rozległ się znowu przeraźliwy krzyk Irlandczyka.
— O Boże, o Matko Boska! Umieram! Ratunku!
Maurice skoczył na równe nogi.
— Zwarjowałeś, czy co? — zawołał zapalając świecę.
— Wąż! Znowu wąż! Gorszy niż ten zabity! Ukąsił mnie tutaj — jęczał wskazując na piersi, — o, jak mnie pali ta rana, jakby przykładał kto gorące żelazo!
— Już poraz wtóry nie daje nam spać ten głupi Irlandczyk! — mruknął Stamp, zjawiwszy się w progu, okręcony swoim kocem — Nie chcę pana obrazić mister Maurice, ale muszę stwierdzić, że takiego osła, jak ten pański służący, niema na całym świecie! Jeżeli nie wyrzucimy go stąd do wody, to nie da on nam spokoju całą noc!
— Ach, mister Stamp, zapewniam pana, że jest tu drugi wąż! Przed chwilą łaził po mnie.
— Wiedz o tem, Felimie — rzekł myśliwy nieco łagodniej, — że żaden wąż w Teksasie nie przejdzie przez sznur z końskiego włosia.
— Oto ślad tej gadziny! — zawołał Felim, obnażywszy piersi. — Tutaj był drugi wąż! O Matko Boska, jak mnie piecze ta rana, jak pali!
— Wąż? — zapytał myśliwy z niedowierzaniem i, ujrzawszy na piersi Irlandczyka czerwoną plamę, zawołał: To nie wąż, to coś gorszego!
— Gorsze, niż wąż! — Krzyknął przerażony Felim. — Więc grozi mi śmierć?!
— A no zobaczymy. Jeżeli uda mi się zaraz znaleźć pewną rzecz, to jeszcze ratunek będzie możliwy. Jeżeli zaś nie, to nie ręczę, mister Felim.
— Cóż to takiego? — zapytał Maurice, patrząc na czerwoną linję na piersi służącego. — Czy grozi mu naprawdę niebezpieczeństwo? — dodał, widząc, że myśliwy ma poważną zakłopotaną minę.
Stamp nie odpowiedział i wyszedł z chaty. Maurice udał się za nim, nie przestając go wypytywać.
— Jest to ślad skorpiona. Wśród rozlicznych odmian ich są niebezpieczne i jadowite.
— Czy ukąsił Felima?
— Nie sądzę. Ale wystarczy, aby taki skorpion przeszedł tylko po ciele. Następstwo może być śmiertelne.
— O Boże miłosierny! Tak pan mówi?
— Niestety, mister Gerald. Niejednokrotnie zdarzało mi się widzieć podobne wypadki, kiedy po przejściu takiego skorpiona ladzie umierali. Jeżeli nie zapobiegniemy natychmiast, to Felim dostanie febry i pomieszania zmysłów, jak od ukąszenia wściekłego psa. Znam jedyną tylko roślinę, która może Felima uratować. Trzeba ją zaraz znaleźć. Jak na złość księżyc zaszedł za chmury i będę musiał szukać poomacku. Widziałem, że gdzieś rośnie w pobliżu. Niech pan teraz pilnuje chorego, a ja zaraz wrócę.
Widząc, że gospodarz i myśliwy wyszli z izby, Felim wpadł w jeszcze większe przerażenie i z płaczem rzucił się do drzwi. Lecz Maurice wrócił w porę i zaczął go pocieszać, że nic mu złego nie grozi.
Po upływie kilku minut zjawił się Zeb Stamp, dając poznać wesołym wyrazem twarzy, że skuteczną roślinę znalazł. Istotnie trzymał w ręku zielone kolczaste szyszki, w których Maurice poznał liście specjalnego gatunku kaktusa.
— Uspokój się, Felimie — pocieszał myśliwy chorego. — Nic ci już nie grozi. Przyniosłem zbawienny balsam. Nie krzycz! Bo i tak wystraszyłeś już wszystkie zwierzęta, ptactwo i płazy w promieniu conajmniej dziesięciu mil. A teraz twoje przeraźliwe wycie może sprowadzić nam tutaj czerwonoskórych komanczów, którzy są trochę straszniejsi, niż skorpion.
Myśliwy, ściął nożem kolce rośliny, zdarł z niej skórę i rozpłatał ją na połowę. Potem grube soczyste liście kaktusa przewinął czystym białym gałgankiem i taki opatrunek przyłożył do rany, powstałej pod działaniem jadu, który zostawia po sobie skorpion, przebiegając po ludzkiem ciele.
Opatrunek podziałał niespodziewanie szybko. Felim uspokoił się i zasnął. Skorpion zapewne uciekł.
Nazajutrz wszyscy obudzili się wczesnym rankiem. Felim, jakby zapomniał o wczorajszej swojej przygodzie. Po spożytem naprędce śniadaniu zaczęto wybierać się w drogę. Przy pomocy myśliwego Felim powiązał dzikie konie, o pstrokatej zaś klaczy Maurice sam pomyślał.
W godzinę potem trzej mężczyźni mknęli przez równinę, prowadząc za sobą dzikie konie z pstrokatą klaczą na czele, Stamp zostawał trochę w tyle, nie mogąc nadążyć za rumakiem Mauricea, a pochód zamykał pies Tara.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.