Jeździec bez głowy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.  Pstrokaty mustang.

Felim nie omylił się — to wrócił łowca mustangów, Maurice Gerald. Był on razem z koniem cały czarny od kurzu i sadzy. Prowadził za sobą schwytanego w stepie mustanga. Była to klacz niezwykłej piękności, kształtu, o szerokich piersiach i cienkich zgrabnych nogach, o skórze pięknej maści koloru brunatnego, nakrapianej, jak futro jaguara, czarnemi i białemi plamami. Gerald trzykrotnie polował na nią i zawsze bez skutku, dopiero teraz udało mu się schwytać to śliczne zwierzę na brzegu rzeki Alamo. Wrócił więc do domu zadowolony i promieniejący.
Znawca koni, były koniuszy irlandzki, Felim, nie mógł napatrzeć się na konia i znaleźć dość słów na wyrażenie swego uznania. Postanowiono nie wstawiać klaczy na noc do szopy razem z innymi końmi, lecz poprostu przywiązać ją do drzewa w pobliżu domu.
Gerald powiedział służącemu że klacz jest jeszcze nie ujeżdżona, i że liczy na poskromienie jej dopiero po powrocie z fortu, w czasie odpoczynku. Służący zapytał nieśmiało:
— Proszę pana kiedy pan pojedzie do fortu?
— Jutro. Wyjedziemy o świcie, ażeby wieczorem stanąć już na miejscu.
— Ogromnie jestem rad, że wrócimy tam nareszcie, ale nie tyle chodzi o mnie, ile o pana, mister Maurice. Whisky jest już na wyczerpaniu, nie wiem, czy ze dwa łyki zostało na dnie butelki.
— Nie, martw się, Felimie — odrzekł Maurice z uśmiechem. — Whisky na dzisiaj nam starczy i zapewne na jutrzejszą drogę. Bądź spokojny, stary! Przywiążmy najprzód naszą klacz, a o zapasie wódki pomówimy potem.
Gerald zaśmiał się i zeskoczył z konia.
Klacz zaprowadzono do cienia i przywiązano do drzewa.
Zmęczony Gerald wyciągnął się wygodnie na połowem łóżku z końskich skór i próbował zasnąć. Nikt nie wiedział, na co był mu potrzebny pstrokaty mustang, a on tymczasem polował na niego w ciągu trzech dni. Zresztą, nie bacząc na zmęczenie, nie mógł uleżeć spokojnie, to jakaś myśl napastowała go stale. Gdyby nie dzisiejsza zdobycz, należałoby sądzić, że chęć pojmania upatrzonego w stepie konia podrywa go z miejsca. Ale wszak pstrokaty jest już na uwięzi, a Maurice nie może znaleźć chwili spokoju.
Podpatrujący go od pewnego czasu służący Felim postanowił nareszcie zbadać rzecz całą i zapytał:
— O, Matko Najświętsza, co się z panem dzieje, mister Maurice? Widzę, że nie może pan zamknąć oczu od chwili powrotu do domu i okazuje w swych ruchach tyle niepokoju. Czy czasem nie zakochał się pan w jakiej meksykańskiej dzieweczce? Chociaż ród Geraldów nie można posądzać o to!
— Głupstwo, stary! Zdaje ci się tylko.
— Nie, wcale mi się nie zdaje. Pan się często zapomina, a w zapomnieniu bredzi jak we śnie i powtarza ciągle czyjeś ponętne imię... jakby Luiza...
— Mówię ci, że nic mi nie jest. Zapewne wymawiam przez sen imiona osób, które zdarzyło mi się spotkać we dnie.
— Prawdopodobnie. Mówił pan, ażeby kobieta ukryła się za firanki, gdyż grozi jej jakieś niebezpieczeństwo...
— Rzeczywiście, co to się człowiekowi majaczy we śnie. Zadziwiające!
— Ja sam się dziwię. Naturalnie mój pan nie zawróci sobie głowy przeciętną amerykanką. Cóżby na to powiedziała złotowłosa i błękitnooka panienka, która przebywa w odległości dwudziestu mil od zamku Baallah?
— Czyś ty zwarjował, Felimie?
— Nie, mister Maurice, lecz chciałbym jaknajprędzej wydostać się z tego Teksasu. Co za przyjemność sprawia panu życie w pustyni i polowanie na mustangi, kiedy po śmierci swej ciotki zostanie pan spadkobiercą wspaniałego majątku i zamku Baallah?...
Gerald zaśmiał się, ubawiony słowami starego.
— Słuchaj, Felim, to wszystko dobre, ale nie miałem nic w ustach od rana. Co tam zostało w śpiżarni?
— Został tylko czarny chleb i zimne mięso. Pozwoli pan? A może przedtem szklankę grogu?
Felim wziął srebrną czarkę i skierował się do spiżarni, gdy wtem zaszczekał i radośnie zaskomlił pies, Tara.
— Zapewne to Zeb Stamp — rzekł Felim i otworzywszy drzwi, witał po chwili gościa.
Do chaty wszedł mężczyzna wysokiego wzrostu w butach ze skóry krokodyla, w szarym kapeluszu i w kurtce z jelenia. Za szerokim pasem miał zatknięty długi myśliwski nóż, z boku wisiało pudełko ze śrótem i prochem, za plecami widać było prostej konstrukcji strzelbę.
Przybyłego nazywano Zabulon Stamp, a w skróceniu „Stary Zeb Stamp”. Liczył sobie nie więcej nad lat pięćdziesiąt; wczesne swe lata spędził w dziewiczych lasach w pobliżu ujściu Mississipi, następnie przeniósł się do zachodniego Teksasu, gdzie nadal uprawiał swe rzemiosło, polowanie.
— Dobry wieczór! — rzekł, wchodząc.
— Witamy! — zawołał Maurice, podniósłszy się z łóżka. — Proszę siadać.
Myśliwy z pewnym trudem siadł na krześle, które było tak niskie, że gość miał kolana prawie pod brodą, a strzelba sterczała mu nad głową, jak dzida.
— Piechotą, jak zwykle, mister Stamp? — zapytał gospodarz. — Pan zdaje się nigdy nie poluje konno?
— Konno polują jedynie głupcy — odrzekł myśliwy.
— Lecz w Teksasie jest to przyjęte.
— Niech sobie będzie, ale piechotą upoluję więcej jednego dnia niż konno w ciągu tygodnia. Nie mówię tu o panu. Pan to co innego. Łowca mustangów musi mieć rączego konia. A jakże ja pójdę na niedźwiedzia z koniem, albo na jelenia? Wystraszy się zwierzynę na całą milę wokoło. Na wypadek jednak, gdybym miał polować na mustangi, biorę ze sobą konia. Dziś właśnie przyjechałem.
— Niech więc Felim przywiąże go gdzie w cieniu, bo wszak pan u mnie zanocuje?
— Z tym zamiarem jechałem tutaj. O konia nie kłopoczcie się, sam go przywiązałem.
— W takim razie zjemy kolację. Przykro mi tylko, że mam taki skromny posiłek. Felim zabierał się do przygotowania siekanej dziczyzny.
— Mogę pana wybawić z kłopotu. Po drodze zabiłem indyka, jest tam przywiązany do siodła. Niech Felim przyniesie.
— Doskonale. W ciągu tych kilku dni czekałem na ciekawego mustanga i, wyjeżdżając z domu, nie brałem ze sobą strzelby. Z tego powodu spiżarnia stoi pustkami.
— Jakiego mustanga? — zapytał myśliwy.
— Brunatnego koloru z białemi plamami.
— Wyobraź pan sobie, że i ja przyjechałem tutaj z powodu tego mustanga.
— Czy być może?
— Widziałem w prerji plamistego mustanga, ale nie mogłem zbliżyć się do niego nawet o pół mili. Otóż chciałem razem z panem urządzić na niego polowanie. A jaki powód zaraz opowiem. Ostatnim razem, gdym bawił nad Leoną, spotkałem tam pewnego bogatego plantatora, z którym się znalem przedtem, jeszcze za bytności swojej nad brzegami Missisipi. Nazywa się Pointdekster.
— Pointdekster?
— Tak, znają go tu prawie wszyscy. Był wówczas zamożnym, chociaż i dzisiaj nie jest biednym. Posiada stu czarnych niewolników. Z nim razem przybył bogaty kuzyn, Calchun. Plantator ma córkę, ogromną amatorkę koni. Kiedym się zdradził, że widziałem plamistego mustanga, panienka dopóty prosiła ojca, aż obiecał dwieście dolarów temu, kto przyprowadzi owego rumaka. Oczywiście, natychmiast osiodłałem swoją starą klacz i przyjechałem do pana. Niechże pan nareszcie schwyta tego mustanga jaknajprędzej i uprzedzi innych, którzy zapewne polecą na dwieście dolarów.
— A proszę, niech pan pozwoli ze mną, mister Stamp — rzekł Gerald i skierował się ku drzwiom.
Myśliwy poszedł za nim.
— Czy nie ten sam, którego pan widział, co? — zapytał Maurice, wskazując na przywiązanego za domem konia.
— Ależ ten sam, ten sami — zawołał myśliwy ze zdumieniem. — To pan już go schwytałeś? Tym lepiej. Dwieście dolarów pańskie. Niema co mówić! Koń jest wart te pieniądze. Jakież to piękne zwierzę! Napewno spodoba się miss Pointdekster.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.