Jeździec bez głowy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.  Zagroda łowcy mustangów.

Wzdłuż rzeki Leony ciągną się wspaniałe faliste prerje. Monotonny ich wygląd urozmaicają gęste zarośla akacji, kępy kaktusów, drzewa woskowe, aloesy, a nawet w tych miejscach, gdzie grunt jest bardziej żyzny rosną wiązy, dęby i cytryny. Niebo jest zawsze szafirowe, pozbawione chmur, a woda w rzece przezroczysta.
Dla ludzi cywilizowanych obca jest ta okolica. Natomiast włóczą się tutaj koczujące plemiona czerwonoskórych, mają swe siedliska jelenie, antylopy, króliki i grożące człowiekowi na każdym kroku węże jadowite, tarantule, skorpiony, straszniejsze, niż meksykańskie dzikie koty, pumy, jaguary i teksańskie wilki.
Ale na równi z tymi dzikimi wrogami ludzkiego życia są tu zwierzęta najszlachetniejszej rasy — konie, zwane mustangami, które żyją sobie na wolności i nie znają ani siodła, ani wędzidła. Na takie to dzikie konie, czyli mustangi, polował Maurice Gerald.
Miał on swoją zagrodę nad brzegiem rzeki Alamo, która wpada do Leony. Dom był zbudowany z pni juccowych, dach pokryty liśćmi tej rośliny, ściany zaś obite skórami koni. Chata nie miała okien, tylko drzwi zbite z desek i obciągnięte również skórą. Za domem było coś w rodzaju szopy, okrytej liśćmi, a wokół niej szeroko ogrodzona przestrzeń. Pod tą szopą stało kilkanaście koni, zapewne schwytanych niedawno, bo dzikie ich ślepia i gwałtowne ruchy świadczyły o tem, jak trudno im jeszcze pogodzić się z otoczeniem i więzami niewoli.
Wewnątrz chaty na ścianach wisiały różnokolorowe skóry, skórą również było zasłane łóżko polowe. Obok stał stół i kilka krzeseł. Gdyby nie etażerka z książkami, i gazety rozłożone na stole oraz wiszące na ścianie nieprzemakalne palto, myśliwska strzelba, róg i gwizdek, miałoby się wrażenie, że zamieszkuje tu jakiś niekulturalny człowiek.
W danej chwili w chacie znajdowały się dwie żywe istoty: rudowłosy Irlandczyk, Felim, który był służącym Geralda, i — pies. Felim miał na sobie jedwabną spłowiałą kurtkę, irlandzkie buty, czerwoną szarfę i duży szeroki kapelusz. Zwracał się właśnie do leżącego pod kominem psa z następującą przemową:
— Otóż słuchaj Tara, skarbie mój. Sądzę, że nie byłbyś przeciwny temu, aby wrócić do kraju, do naszego starego zamczyska. Tam miałeś lepiej, niż tutaj. Wychudłeś gorzej aż znać ci każde żeberko. Bóg raczy wiedzieć, kiedy naszemu panu zechce się wrócić do ojczyzny. Ale nie martw się, Tara. Pan nasz wkrótce ma jechać do kolonji i zabierze nas ze sobą. Chociaż taką miejmy pociechę. Już trzy miesiące upływa, jak nie byłem na forcie, a może spotkam tam znajomych wśród przyjezdnych irlandzkich żołnierzy. Oni naturalnie uraczą swego ziomka i tobie coś się oberwie. Jak sądzisz, Tara?
Pies zaskomlał cichutko, jakby wyrażał swą zgodę.
— Chciałbym sobie zaraz zwilżyć gardziołko — ciągnął Felim, patrząc chciwemi oczami na stojące w kącie naczynie z wódką, — ale butelka prawie pusta i gospodarz zauważyłby to. W każdym razie nie wypada dobierać się do cudzej wódki bez zezwolenia, czy nie mam racji, Tara?
Pies znowu podniósł głowę i zaskomlał.
— Tobie się zdaje, że to nic nie szkodzi, Tara? No, jak, można? Oj, nie kuś mnie, stary złodzieju, bo za nic nie wezmę do ust cudzej gorzałki. Patrz, tylko odkorkuję butelkę i powącham. Przecie pan nie będzie wiedział, a nawet jeśli się dowie, to nie może mieć do mnie za to pretensji.
Irlandczyk podniósł się i ukradkiem podszedł do butelki. Wyciągnął korek, spojrzał na drzwi, wytężył słuch, czy kto nie nadchodzi, i zaczął wąchać. Ale mimo silnego postanowienia zapach wódki tak go znęcił, że niewiadomo kiedy butelka przechyliła się zalotnie do ust Felima, wlewając w nie kilka porządnych łyków. Uraczywszy się w dostatecznej mierze tak upragnionym napojem, Irlandczyk zakorkował szybko butelkę i wrócił na swoje poprzednie miejsce.
— Toś ty, stary złodzieju, skusił mnie. — rzekł do psa. — Ale to nic. Pan nie zauważy. Przytem wkrótce pojedzie do fortu więc uzupełni zapasy. Nie rozumiem tylko, dlaczego nasz pan odkłada ten wyjazd. Mówi, że pojedzie dopiero wtedy, gdy schwyta pstrokatego mustanga, Żeby jaknajprędzej mu się to udało, bo będziemy sterczyć tutaj do sądnego dnia... Tst! Cóż to znowu?
Pies zaszczekał Ktoś zastukał do drzwi i krzyknął:
— Felimie! Felimie!
— To gospodarz —wymamrotał służący i podniósł się, aby otworzyć drzwi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.