Jaryna/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jaryna
Podtytuł Ostapa Bondarczuka część 2ga
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzionek wiosenny świtał zaledwie na niebie pogodnem, a już nie zmrużywszy nawet oka, Alfred po długiej nocnej rozmowie, w dalszą wybierał się drogę; czując, że krewni zabitego chciwi zemsty, gnać go będą zajadle i chwycić mogą, jeśli nie pośpieszy się za granicę. Ostap po nocnych zwierzeniach i przyrzeczeniu, które na nim wymógł przyjaciel, bezsilny, wątpiąc o sobie, smutny, patrzał na wyjazd Alfreda z założonemi rękoma i zdawał się cofać z bojaźnią przed wielkością ofiary, jakiej po nim wymagano.
Alfred to wiedział i nieustannie to prośbą, to zaklęciem, to słowem przyjaźni wymagał zapewnienia i powtórzenia przyrzeczeń.
— Słuchaj — mówił raz jeszcze na wsiadaniu trzymając go silnie za rękę — dałeś mi słowo, jedziesz natychmiast objąć opiekę nad Misią i Stasiem; jeśli się cofniesz, zgubisz ich i zgubisz mnie. Nie mam nikogo prócz ciebie; tyś dla nich i dla mnie krewnym, ojcem, opiekunem, przyjacielem, wszystkiem. Brzemię wielkie ale i ty w oczach moich wielkim jesteś, dźwigniesz je.
— Lub upadnę pod niem.
— Nie upadniesz — zawołał Alfred — nie upadniesz, tyś silny.
— Bóg to wie — smutnie całując przyjaciela i cisnąc dłoń jego, odparł Ostap — jedź spokojny, uczynię co tylko będę mógł, poświęcę się nie oglądając na siebie, na jutro, na nic. Jeśli ta ofiara jak tyle innych na świecie, zostanie daremną, nie mnie miej za złe. Biorę za świadka tego, który widzi wszystko, że krwi nawet mojej nie pożałuję dla was.
W milczeniu ścisnęli się raz jeszcze i Alfred szybko popędził konia, nie chcąc więcej patrzeć na twarz przyjaciela. Tak w tej chwili bladość jej, zasępienie, srogim dla niego były wyrzutem.
Ostap pozostał w ganku przykuty do progu, osłupiały, w tym stanie znużenia umysłowego, w którym ciężko jest otrząść myśli i przyjść do siebie. Cały prawie dzień spłynął mu na rozmyślaniu o przyszłości, na rozpatrywaniu zostawionych przez Alfreda papierów, na planach i mierzeniu się z ciężarem, jaki mu w spadku pozostał.
Ku wieczorowi, niepodobny do siebie, spracowany wytężeniem myśli i uczuć, powlókł się biedny pod dębowy krzyż swój, spojrzał na ten znak, przypominający nam codziennie wielką ofiarę boską i łzy dawno nieznane mu, jak dziecięciu puściły się z oczów obficie.
— Mistrzu poświęceń i mistrzu cierpienia — zawołał z głębi duszy — naucz mnie co mam czynić. Ty widzisz, że mi nie żal niczego, że drżę tylko przed ogromem powinności, ale się jej spełnić nie wzdrygam. Kieruj mną, żebym nie zachwiał się, nie osłabł, nie upadł.
I mówiąc te słowa, rzucił się na kamień bezsilny, na wpół omdlały.
— Dobry wieczór! — odezwał się wesoły głosik Jaryny, który zabrzmiał dziko i sprzecznie w uszach Ostapa.
Podniósł głowę, spojrzał, nie wiedząc w początku, ani kto mówił, ani co powiedziano do niego, potem powoli wpatrując się w twarz uśmiechniętą wieśniaczki, odpowiedział jej przywitaniem, ale tak cichem, że ledwie dosłyszeć go mogła.
Łatwo jej było dostrzedz, że Ostap nie był w zwyczajnym stanie duszy: twarz, oczy, głos zdradzały niezwykłe poruszenie, boleść, znużenie, popatrzyła na niego dziewczyna i z uczuciem spytała:
— Co to wam?
— Mnie? nic, jak widzicie.
— O! coś wam jest! Wszakżeście nie chorzy?
— Nie, nie.
— A cóż to się wam stało?
— Co? tak jak nic. Tylko mi żal tego spokojnego jaru, tej cichej chatki mojej i was wszystkich.
— Dlaczego żal? żywo pochwyciła Jaryna przysuwając się ku niemu.
— Bo wszystko to opuścić trzeba.
— Jakto? dlaczego opuścić? ja was nie rozumiem.
— Jutro, za dni kilka najdalej, pojadę.
— No! i powrócicie.
— Któż wie jadąc, czy powróci?
— Alboż możecie odjechać daleko, na długo?
— Muszę.
— E! to wy mnie tylko straszycie, to być nie może, to być nie może, nie, nie.
— Tak przecie jest.
Jaryna puściła z rąk skopek, który trzymała, spojrzała obłąkanym wzrokiem i zakrzyknęła:
— Jakto! to wy doprawdy... to ty doprawdy odjeżdżasz?
— I daleko, i na długo — rzekł Ostap.
— A ja! zawołała dziewczyna — a ja! —
Słówko to wyrwało się jej z ust, mimowolnie, prędkie jak myśl, niepostrzeżone przez nią samą. Gdy usłyszała własny głos, zawstydziła się, spuściła oczy, zapłakała spłoniona rumieńcem, nie śmiejąc ani już podnieść wzroku, ani się odezwać; pierś jej tylko silnie się poruszała wstrzymywanem uczuciem. Ostap z litością patrzał na nią i dumał coś, dumał, dumał w sobie, aż zbliżywszy się ku niej i wziąwszy ją za rękę, posadził na kamieniu przy sobie.
Pierwszy to raz dotknął się jej dłoni, pierwszy raz biedna Jaryna poczuła się tak blisko jego, i wielki smutek który przed chwilą wyrwał jej z ust tyle mówiący wyraz, stopił się w szczęściu bez granic. Rodzaj miłego obłąkania zawrócił jej głowę, oczy łzą jeszcze zaszłe zaćmiły się, usta uśmiechnęły, ręce pod dotknięciem jego zastygły i zadrżały. A Ostap? — on przecie był zimny jak kamień na którym siedział i drżenie Jaryny nie przeszło do jego piersi, w której była tylko smutna litość, on tylko myślał i rachował prawie samolubnie, a dziewczę ani się dorozumiewało, że miało być tylko kółkiem nieznaczącem, potrzebnem do obrotu osnutych przyszłości planów.
Wstydząc się i płoniąc Jaryna podniosła oczy na niego: spodziewała się w nim znaleźć więcej wyrazu i inne uczucie, a chłodne tylko zamyślenie powiało ku niej z wejrzenia Ostapa. Wstyd powtórnie ją ogarnął, ukryła czarne swe oczy, z których łza gorzka wytrysła. Przed chwilą szczęśliwa, zażądała umrzeć gwałtownie, porwała się, Ostap ją lekko za rękę powstrzymał.
— Jaryno — rzekł tym głosem, któremu była posłuszną jak dziecię słowom ulubionej matki — widzę, że tobie może, choć trochę za mną żal będzie?
— Trochę! — szepnęła dziewczyna z oburzeniem — mówisz trochę! na co żartować? po co kłamać? Jabym, jabym — umrzeć chciała, gdyby się to godziło — tak mi żyć będzie ciężko bez ciebie.
— Świat wielki — ludzi wiele, tak ci się dziś zdaje a jutro zapomnisz — rzekł nie bez wzruszenia Bondarczuk.
— Kobieta nie zapomina.
— Póki kocha — smutnie mówił Ostap — ale Jaryna słów jego niedosłyszała, tak była cała ogarniona dziwnem położeniem swojem i zbliżeniem do niego.
— Więc trochę potęsknisz za mną? spytał znowu. —
Dziewczę milczało.
— Ale za miesiąc, za dwa, za cztery, z jesienią przyjdą swaty ze wsi sąsiedniej, od Wójta, od Tymona, od Starosty, z bogatej chaty, od ładnego parobka i Jaryna pójdzie za mąż.
— Nie! — krótko ale stanowczo odezwała się podnosząc oczy — nie.
— A jak rodzice każą?
— Nie każą, a gdyby kazali, to im do nóg upadnę i wyproszę się.
— A jak pan każe.
— Ucieknę a za mąż nie pójdę.
— Dla czego?
— Na co kłamać? na co dłużej bałamucić? — zawołała gorąco — nie pójdę za nikogo, bo nie pójdę za Ostapa.
— Ale Ostapa nie będzie.
— Będę czekać aż powróci.
— A gdyby nie wrócił?
— No alboż to życie długie? Dni długie a życie krótkie — mówiła ciszej.
— A gdyby — rzekł z wahaniem i powolnie Ostap — gdyby Ostap na odjezdnem poszedł do matki i do ojca, i poprosił ich o ciebie, i zaprowadził cię do cerkwi.
Dziewczynie głosu zabrakło, rzuciła się mu na szyję i krzyk tylko dziwny, dziki, coś nakształt głosu zwierzęcia, wyszedł z jej piersi.
— Słuchaj mnie — rzekł zimno i z pewnym smutkiem Ostap — będziesz moją żoną, ale na długo musisz pozostać sama, bo ja ztąd oddalić się muszę, zabrać cię z sobą nie mogę i — nie wiem czy powrócę nawet.
— Po cóż ten ślub? — smutnie spytała Jaryna — zobaczyć tylko słoneczko i na wieki zaślepnąć.
— Któż wie? może i wrócę, a wówczas będziemy tu żyli razem na Chutorze — i — Niedomówił, bo to życie, które dla Jaryny świeciło słoneczkiem, dla niego wydawało się chmurą czarną. Załamał ręce, westchnął, zamilkł.
Jaryna była w stanie bliskim obłąkania; w głowie jej mięszały się czarne i jasne myśli, nadzieje i strachy; nie rozumiała co się z nią działo, nie mogła sobie wytłumaczyć słów ukochanego, ani jego obietnic, ani groźb które w nich brzmiały.
Ostap tymczasem bolał, cierpiał i myśl jego była gdzieindziej, mówił w sobie:
— Ani w jej, ani w mojem sercu nie zgasło to uczucie, które zwykle młodość rozpala, a lata gaszą powolnie. Przeżyliśmy nadzieję zapomnienia się wzajemnego. Oboje nie jesteśmy jeszcze tak swobodni, tak obojętni, żebyśmy się zbliżyć mogli bez wzdrygnienia, bez niebezpieczeństwa... Alfred aż nadto wyraźnie powiedział mi sto razy. Uciekł pełen wiary we mnie, nie chcę się splamić, nie chcę go zawieść. Cóż pocznę? oto stanę przed nią winowajcą, stanę takim, żeby mnie kochać nie mogła; ukażę się jej zdziczałym, zardzewiałym samotnością, obojętnym; niepewnym przeszłości jakbym jej nigdy nie rozumiał, ukażę się jej szczęśliwym, pojadę do niej mężem pięknej Jaryny. Ona mną pogardzi, litować się będzie, kochać nie potrafi, porówna mnie z Alfredem i serce jej skłoni się ku oddalonemu.
Zimny ten rachunek gwałtownej namiętności, która wrzała dotąd w sercu jego, był najwyższego poświęcenia się znamieniem. Prawdziwie, tylko wielka dusza do takiej ofiary była zdolna, do ofiary która już sobą całe obejmowała życie. Umrzeć dla kogo w chwili podniesionego wysoko uczucia daleko łatwiej, niż poświęcić mu z rozmysłem wszystkie dni swoje do ostatka, dni tęskne, czarne, ciężkie, nieprzebyte. Potrzeba mu było poniżyć się tem poświęceniem w oczach jedynie ukochanej; a resztę pozostałych lat spędzić z Jaryną, której nie kochał, dla której czuł tylko chłodną litość, a brał na siebie obowiązek uszczęśliwić ją. Myślał wprawdzie, że szczęście prostej kobiety, nie wiele wymagać będzie — niezależności trochę, swobody i dobrego mienia, a czasem pieszczonego słowa.
Na dwie części rozdzieliła się ta wielka ofiara sięgająca aż do grobu. Odtąd ani spoczynku, ani wytchnienia, ani łzy pożądać mu nie było wolno; powinien był cierpieć, udawać szczęście i z wesołą twarzą płonąć na stosie własną nałożonym ręką.
Po przestanku milczenia, odezwał się do Jaryny która sama nie wiedząc czego, płakała: — Dopóki ja nie powrócę; ty tu zostaniesz na Chutorze moim, będziesz mi gospodarzyć i czekać tu na mnie.
— Tu? — spytała z trochę weselszym uśmiechem — o, to przynajmniej dobrze, ale na cóż wam jechać?
— Potrzeba, potrzeba koniecznie, o to nie pytaj.
Dziewczyna ruszyła ramionami.
— Jutro — dodał Ostap — przyjdę po ciebie do ojca i matki.
— A! i do pana! — cicho rzekła wieśniaczka — wszak bez pana nic nie będzie, jestem jedynaczką u ojca.
— Prawda! Tu nawet może być trudność.
— O! i ja tak myślę! Kilka już razy do drugiej wsi mnie chcieli dawniej jeszcze, póki ja was nie zaznałam. Rodzice byliby wydali, bo się taki dobrze trafiło, ale pan nie pozwolił.
— Czemu?
— Boby taki robotnika stracił ze wsi — odpowiedziała Jaryna — a nasz pan wielki gospodarz!
Noc nadchodziła szybko, i dziewczę opatrzywszy się nareszcie, że jej w chacie niespokojnie oczekiwać będą — porwała się z kamienia i pożegnała Ostapa, pobiegła niedowierzając jeszcze temu co słyszała, co niosła z sobą do chaty. Ostap pozostał w miejscu, korzystając z ostatnich może w życiu jeśli nie szczęśliwych, to swobodnych godzin, w których mógł być sam z sobą, z myślami i z nierozwaloną jeszcze w gruzy przeszłością.
Nazajutrz rano potrzeba się było wybierać do rodziców Jaryny i do dworu, gdyż wyjazd do Skały gdzie nań oczekiwała żona Alfreda naglił, a przed wyborem w tę podróż, Ostap musiał i postanowił być żonatym. Powiedział sobie, że stanie przed Michaliną i odzierając się z wszelkiego jaki dla niej mógł mieć uroku, dobrowolnie, chciał żeby nawet podobieństwo nie zostało dawnemu uczuciu odżyć w nowych stosunkach.
Trzeba więc było spieszyć, bo interesa Alfreda, opuszczona żona i dziecię, otoczone tylko nieprzyjaciołmi, prędkiego prosiły ratunku.
Ze dniem więc wczesnym wsiadł na mierzyna swego Ostap i podolskiemi parowy i łanami zielonemi pobiegł do wsi, do rodziców Jaryny.
Zastał ich oboje u wrót chaty, bo stary Kuźma dopiero się na pole wybierał, dłubiąc coś koło wozu; żona podawała mu torbę z chlebem i słoniną, i flaszę z wodą; córka stała we drzwiach chaty.
Kuźma był podżyłym już człowiekiem, lat blizko pięćdziesiąt, barczysty, wzrostu słusznego, opalonej twarzy, czarnego podgolonego włosa; spuścisty wąs nadawał mu poważną minę. Znać było że życie zeszło mu w pracy, bo i ręce namulane i twarz ogorzała a zmarszczkami poorana, dowodziły tego. Łagodny, pokorny, nie daleko poglądający się w przyszłości, rad był swojemu życiu, nie wiele żądając od losu byleby mu na polu urodziło, w oborze nie chorowało i na jarmarku się powiodło. Dzień od dnia ciągnął sobie życie, nie myśląc o niem, nie bardzo łamiąc głowę nad jutrem i szukając zawsze sposobu upatrzenia sobie czegoś dobrego nawet w tem co dla niego było przykre i gorzkie.
Żonę, dobrą kobiecinę, ale ruchawą, niespokojną i do zbytku kłopoczącą się wszystkiem, zawsze strofował za te frasunki bez powodu, za lamenta nad każdem zabranem przez jastrząbia kurczęciem; za strachy przedwczesne i niepotrzebne. Ile razy Kulina poczęła rozwodzić przed nim żale, odpowiadał swoją piosenką zwyczajną:
— A Pan Bóg?
Kulina była suchą kobieciną, z żywemi bardzo oczyma, roztropnem wejrzeniem; ale twarz jej nosiła ślady schorowania i skłopotania, cerę miała wyżółkłą, usta zbladłe, i często kaszel przerywał jej mowę.
Ostap zbliżył się do nich, a jak tylko go ujrzeli, otoczyli go radośnie witając każdy po swojemu. Kuźma uśmiechnął się szeroko, wołając: Bóg zapłać! przecieżeście o nas pamiętali! — A Kulina bijąc się po głowie dodała: Właśnie nie mamy go czem tak przyjąć jak potrzeba i jakby się chciało. To zawsze nieszczęśliwe!
— No! batku — rzekł poważnie zdejmując czapkę, Bondarczuk — służyłem ja wam jak mogłem, a teraz do was z prośbą przyszedłem, nieodmówcież mi na wzajem.
Stara uderzyła się po twarzy. — Nieszczęście! czego to on zażąda. Kuźma odkrył także podłysiałą głowę i trąc w ręku barani kołpak odezwał się:
— Nie godzi się tak mówić — co każecie to zrobimy, albo to my tacy ludzie, żeby nas potrzeba jeszcze prosić?
— Posłuchajcie, słowo jedno i o wszystkiem wiedzieć będziecie. Ja już starych naszych obyczajów zapomniałem i nie mam komu jak Bóg przykazał przyjść do was o to prosić, czego od was chcę, przyszedłem więc sam i z gołemi rękoma, darujcie, choć to nie o mało co chodzi. Ja kocham waszą Jarynę, i proszę o nią u was za żonę.
Kuźma aż czapkę z rąk wypuścił a stara plasnęła w dłonie obracając się ku córce.
— Ej! czyż to prawda! — zawołali oboje; a dziewczyna ukryła się za uszak chaty.
— Jużciż z taką rzeczą żartować się niegodzi — rzekł poważnie przybyły — pomiarkujcie, pomyślcie, ludzi się poradźcie, a co wam Bóg natchnie, odpowiedźcie. Powiem wam szczerze, że mi z tych stron odjechać potrzeba na pół roku; może na rok cały, nie wiem. Przed wyjazdem chcę się ożenić, oddam wam mój Chutor i będziecie sobie na nim tymczasem gospodarowali.
— I żenicie się i jedziecie zaraz! — spytał Kuźma coraz bardziej zdziwiony!
— Nieszczęście! — mruczała stara Kulina — od tak zaraz i porzuci nieboraczkę.
— Muszę odjechać; pomyślcie no i pomiarkujcie co mi odpowiecie.
— Juściż co tu myśleć, albo co tu darmo udawać! — rzekł gospodarz patrząc na żonę, która w pół z radości, wpół z zakłopotania płakała — chybaby szalony mógł wam odmówić; a toć to szczęście o jakiem się nam i na wielkanoc nie śniło!
I poczęli zbliżywszy się ściskać go i całować.
— Więc mogę mieć nadzieję, że mi nie odmówicie?
— Chowaj Boże! Jak tylko Jaryna zechce — rzekła matka — to ją sobie bierzcie w imię Boże i pobłogosławim. Tylko jak ja sobie tu dam radę z weselem? szeptała cicho.
— Ona i rozumna i posłuszna dziewczyna — przerwał ojciec — ja o niej ani wątpię. Jużciż nikt nie odrzuca dobrego, kiedy mu się samo stręczy.
W tej chwili Jaryna ukazała się na progu.
— Ej! chodź i no doniu — zawołał Kuźma — chodź no tu a powiedz. — Ale co to i pytać! — Spojrzał ojciec na córkę i dodał spluwając:
— Albo to ona już nie wie o co chodzi? oj! oj! niedarmo chodziła krówki doić na Chutor do was!
I pogroził palcem obojgu.
— Na Boga, nie myślcież no nic złego ojcze — przerwał Bondarczuk surowo — nie myślcie. Wasza córka o niczemby nie wiedziała do dziś dnia, gdybym jej sam dopiero wczoraj nie powiedział, a do ołtarza, pójdzie z wiankiem i wstążką krasną bez sromu.
— No! to i za to chwalić pana Boga! — rzekł stary — bo żeby jak się to dobrze kończyło, a taki zawsze markotnoby było, żeby się kiepsko zaczynało, a ludzieby palcami pokazywali. A nu Jaryno, mówże, albo cię...
— A co ja mam mówić? — I obróciła się trochę do ściany spoglądając z pod oka. A matka dodała:
— Gadaj bo! nieszczęście, udaje małe dziecko!
— Ot wam szczęście się trafia — mówił ojciec — dobrzy ludzie o was proszą, juściż nie głupia odmówić?
— Jak każecie, tak będzie, szepnęła po cichu.
— Dobrze powiedziała, dobrze — zawołali rodzice oboje.
— Ale my tu radzim i swadzim a o najpilniejszem nie pomyśleli; — rzekł Kuźma chwytając się za głowę.
— Nieszczęście! — mruczała Kulina wedle zwyczaju.
— O czemże? spytał Ostap.
— Ba! a toć pan we dworze o niczem nie wie jeszcze?
— Jużciż nie zabroni?
— Bóg to wie! — smutnie odezwał się Kuźma, i Kulina dodała.
— Oj! nieszczęście! już ja wiem, że to będzie nieszczęście!
— To moja rzecz — rzekł szybko Ostap — kiedy tylko wasze mam słowo, pojadę po resztę do dworu.
I przybierał się już wsiąść na koń, ale to tak spieszne zaswatanie, bez swatów, bez kieliszków; bez zwykłych swadźby obrzędów jakoś nie w smak poszło staremu Kuźmie, który wszystkie stare zwyczaje bardzo przywykł szanować i wesela bez tych odwiecznych jego ceremonij nie pojmował.
— E! poczekajcie no, bo — rzekł wstrzymując Ostapa — a cóż bo tak się spieszycie? we dworze zwyczajnie jak we dworze, spią jeszcze na drugi bok; a i my tak rozejść się nie możemy, bez zapoin, bez sąsiadów, bez wszystkiego.
— Obejdziemy się — smutnie odpowiedział poglądając na Jarynę Ostap — słowo daliśmy sobie i dosyć, a wam ojcze coście się do pługa wzięli, to by i na pole nie od rzeczy.
— Wy bo myślicie, że to już ja tak z pilnej potrzeby myślałem z pługiem na pole, parobek że jest, poganiacz jest choć oba najęci, bo mnie P. Bóg swojego chłopca nie dał. Mogliby oni pójść z pługiem i chudoby nie zamęczą, popasą w porę, to wiem, ale człowiekowi w domu z założonemi rękoma siedzieć markotno. Ot, pomyślałem sobie, jakoś to weselej będzie wyjść w pole, i powoli za wolikami pochodzić, a popatrzeć, jak też to się śliczna ziemia kraje i odwraca gładko, jak to się ptaszęta Bóg wie zkąd zlatują do skiby po robaczki, jak to tam w polu, i na niebie. — Mnie nie żaden mus do roboty, jest komu pójść za mnie, ale tak jak drugi co to woli do góry brzuchem leżeć nie lubię. Człowiek przy robocie poczciwieje i jakoś mu w sercu spokojnie. Więc na dziś poślę chłopaków, a zapoiny zrobim. Toćby nam i wstyd było, bez ludzi, bez sąsiadów, pokryjomu tak robić. — I taki się nie godzi, taki ja wam swatów dobiorę uczciwych i musimy zapić.
— Koniecznie?
— A koniecznie! — rzekł stary z uporem. — Co to my żebraki czy co, co się pod płotem swatają? E! taki potrzeba po ludzku i nie żałując.
— Ja pewnie nie pożałuję, kochany Kuźmo, ale widzicie ja od tych zwyczajów już odrosłem, i mnie pilno, bo droga za pasem.
— Alboż to opóźni? rzekł stary i poskrobał się w głowę nic nie rozumiejąc wyjazdu; lecz powiedziawszy sobie że widać już i nie powinien był rozumieć tego, ruszył się za swatami, za wódką i za całym obrzędem dziewosłębów. Dzięki miłości jaką Bondarczuk miał u ludzi i ciekawości, którą wzbudzało to niespodziane ożenienie jego, zebrali się rychło potrzebni i niepotrzebni i z wielką pociechą starego Kuźmy, odbyło się wszystko wedle odwiecznego rytuału. Nawet Jaryna której z oczów radość patrzała i duma, udawała nieźle i smutek i opór. Tego po niej wymagał zwyczaj; zwyczaj zbudowany na prawidłach, który przy każdym wyjątku tak dziwnym i uciążliwym się zdaje!
Nareszcie około południa, rzucając wszystkich w chacie Kuźmy podweselonych i szczęśliwych, a Kulinę mocno zakłopotaną z powodu srokatej kury, którą zabić wypadło; Ostap ubrany dość wytwornie i już nie po chłopsku, gdyż miał zawsze suknie drugiego swego stanu przygotowane na przypadek potrzeby; niepodobny do siebie i wedle Kuliny, wyglądający jak JW. graf, skierował się ku dworowi.
W istocie spojrzawszy na Ostapa, nikt by go o pochodzenie z gminu nie posądził, tak długie życie w innej strefie towarzyskiej wykształciło jego powierzchowność, a uprawa umysłowa, wybitnie piętnowała się w szlachetnych rysach jego twarzy. Przy męzkiem obliczu, przy wielkiej sile i odwadze, wielka też dobroć serca malowała się na pogodnem jego czole i w oczach niebieskich. Chód, ruch, obejście nie miały w sobie tej nieśmiałości jaką daje zwykle wygórowana miłość własna, obawiająca się upokorzenia na każdym kroku. Śmiały był, bo wszystko przewidział i wszystko znieść był gotów.
Przenieśmy się teraz do tego dworu ku któremu zmierzał, i zajrzmy we wnętrze jego.
Na pagórku, u stawu w gęstych zielonych drzewach, stał pałac; gdyż dom o piętrze, otoczony podobieństwem ogrodu angielskiego, zwykle się u nas zowie pałacem. Z dwóch stron jego, jak dwa ramiona wychodziły dwie żółte ukolumnowane jak sam pałac, oficyny. U wejścia w podwórze podnosiła się ogromna monumentalna brama z latarniami, z budką dla odźwiernego i złoconemi główkami żelaznych sztachet. Nad nią zwieszała się z jednej strony brzoza, z drugiej szumiała czarna jodła.
W pośrodku między oficynami, pałacem a bramą, rozścielał się zielony strzyżony starannie trawnik; a parafjański kompas marmurowy, z iglicą bronzową, pokryty kapturkiem blaszanym, nie wiem czemu, wygrzewał się na słońcu, czekając na próżno, żeby kto przyszedł do niego z zapytaniem o godzinę. Największy porządek i czystość widać było wszędzie; ale porządek i czystość otrzymane wielkiemi wysiłki i posunione aż do przesady. Ścieszki wiodące do pałacu umiecione były z pyłu nawet, dalsze pozagrabiane w różne wymyślne desenie; w ganku kilku milczących sług stali jak na straży w granatowych frakach i żółtych kamizelkach.
Panem tej wsi, kilku innych, pałacu, oficyn i ogrodu był jeden z tych licznych dziś u nas dorobkiewiczów, którzy mają wszystkie wady dawnej arystokracji przesadzone jeszcze, a nie posiadają żadnego z jej wielkich przymiotów. Ojciec pana Suzdalskiego był synem ekonoma; sam zajmował się interesami panów i wyszedł na pana, zostawując synowi dwa klucze, pół miljona kapitału i stosunki! Ożenił się bowiem chociaż syn ekonoma z hrabianką P. z którą familja nie wiedziała co zrobić z powodu jakiegoś młodocianego przypadku, niepotrzebnie rozgłoszonego.
Urodzony z hrabianki dzisiejszy dziedzic Kalinowiec, Myszkowiec i Tarnogóry, już się liczył do arystokracji miejscowej, popisywał z herbami i wzdychał najszczerzej nad upadkiem dzisiejszym tej klasy, do której jak sądził, miał prawo się rachować. Ożenił się z majętną panienką równie wysoko o swojem państwie rozumiejącą, chociaż dziad jej był także plenipotentem, i swobodnie pędził żywot błogi, gospodarując zapalczywie, gospodarując de race, drobnostkowie, pracowicie, a co więcej skutecznie. Wszystkie pozory państwa i pańskości zachowywał najściślej i nigdy pewnie nie myślał tyle o katechizmie co o prawidłach rodzaju życia jaki prowadził: ale po za tą zasłoną kryło się w nim skąpstwo, chciwość, bojaźń utraty majątku i żądza gorąca powiększenia go jeszcze.
Pan Adolf Suzdalski starzał się powoli w tym ciągłym utrapionym boju, walcząc z chętką pokazania się i nastawienia się, a strachem nadwerężenia fortuny. Z jednej strony zmuszony tracić, z drugiej usilnie się zaraz sztukował; połowę godzin poświęcał panowaniu, puszeniu się i wygrywaniu roli przyjętej, drugą oddawał rachunkom, wzieraniu w drobnostki i spekulacje przemysłowo-gospodarskie.
W czasie naszej powieści, pan Adolf miał już czterdzieści lat z górą, żonę trochę od siebie młodszą, syna w Berlinie, i córkę z guwernantką w domu. Cztery razy do roku, na imieniny swoje, i żony, na zapusty i Nowy rok przyjmował u siebie pierwsze towarzystwa i występował po pańsku, co się nazywało w jego języku — od ananasów; resztę czasu gospodarował, jeździł po folwarkach lub odwiedzał sąsiadów aby im pokazać wytworny ekwipaż, konie prześliczne i liberje co roku wymyślniejszą, której najwyższym stopniem były tak zwane fraki, od akselbantów.
Jako człowiek, pan Suzdalski złym nie był, nie był dobrym, miał nawet chwile poruszeń szlachetnych i poczciwych, ale wszystko w nim psuły dwa popędy gwałtowne, z sobą sprzeczne, jeden ku pańskości, drugi ku skąpstwu a więcej może chciwości.
Żona jego była o tyle szczęśliwą o ile nią zwać się może kobieta, której na niczem nie zbywa (zwłaszcza przy gościach nawet na czułości mężowskiej, także od wielkiej gali występującej na plac.) Która ma troszeczkę swojej woli a pozornie zupełną swobodę; której mąż rączki całując i pieszcząc nie kocha przecie, ale też i nie bije.
Dzieci, kochał pan Suzdalski bardzo czule, także najwięcej dla oka ludzkiego; bo był przekonany, że serce czułe oznaką wykształcenia, należało do dobrego tonu jak drażliwe nerwy; wychowywał je wspaniale, także żeby wszyscy wiedzieli, że niczego dla nich nie żałuje. W sercu jego nie było wielkiego przywiązania ani do żony, ani do dzieci, ani do nikogo, i nie był temu winien, bo tak go Bóg stworzył a okoliczności uczyniły zimnym i twardym. Miał przecie, jakieśmy powiedzieli czasem poruszenia dobre choć rzadko, i jak na zimne stworzenie nie dopuszczał się ostateczności, do których mógłby dojść inny z jego charakterem; broniło go przestrzeganie ścisłe przyzwoitości. To bóstwo ludzi świata naszego stało przed nim na straży ustawicznie; na ustach miał ciągłe pytanie: Czy to przyzwoicie? w myśli rozważał bez ustanku przyzwoitości i nieprzyzwoitości; a nigdy głębiej nie zajrzał i nie spytał siebie: Czy to godziwa rzecz lub niegodziwa? Z tych kilku słów łatwo zmiarkujecie, jakim był człowiekiem pan Suzdalski.
Dwa czy trzy razy wprzódy, Ostap miał zręczność zbliżyć się do niego; wieść o jego lekach daleko się rozeszła; oryginalny pozór, mieszkanie ustronne, obyczaje pustelnicze, obudzały ciekawość i wystrychnęły go w oczach tłumu na jednego z tych lekarzy cudownych, którzy we wszystkich krajach gmin ku sobie pociągają. Często z pańskich domów przysyłano po niego, a raz i p. Suzdalski do chorej wezwał go córki; ale Ostap który w tej chwili siedział u łoża ubogiej kobiety, matki siedmiorga dzieci, odpowiedział słudze: Możecie poczekać, lub po innego posłać doktora; pan, znajdzie ich wielu zażąda, ubogi ma mnie jednego. Jego córka potrzebna zapewne i światu i rodzicom, ale potrzebniejsza matka sierotom.
Odpowiedzi tej zuchwałej, nikt nie śmiał powtórzyć panu Suzdalskiemu, który pomimo to, z powodu nieprzybycia już się oburzył i piorunował na szarlatana, któremu łaskę zrobił że go wezwał. Tymczasem Ostap upewniwszy się o swoją chorą, sam pieszo przyszedł do Kalinowiec; to rozstroiło ojca i matkę, a gdy się wyleczenie mało co cierpiącej córki powiodło, po pańsku nagrodzić go chcieli, ale pieniędzy nie przyjął.
— Nie potrzebuję — rzekł panu Suzdalskiemu — jeśli mi czego zabraknie w domu; przyślę do pana.
To niezwykłe obejście, wszelkim przyzwoitościom przeciwne, nikogo bardziej zdziwić i przejąć nie mogło nad pana Suzdalskiego, czciciela przyzwoitości i formy. Opowiadał o tem szeroko, zdumiewał się i ostatecznie tłumaczył to sobie po swojemu, oryginalnością przybraną w celu zrobienia sławy. Ale gdy po dwóch leciech Ostap pozostał w cichym zakącie jak był; p. Suzdalski nie wahał się ogłosić go rodzajem warjata. Wezwano go przecie raz drugi do samej pani, potem znowu do pana, który chorował na wątrobę ile razy nie tak mu się powiodła spekulacja jak ją sobie osnuł. Ostap był w Kalinowcach kilka razy, zawsze darmo, zawsze dość sobie hardo postępując i coraz mniej zrozumiany od tych ludzi, którzy mu przecież pewnego szacunku odmówić nie mogli. Tajemniczość jaka go osłaniała, różnie o nim domyślać się dawała prawo.
Nie bez nadziei więc, szedł Bondarczuk do dworu. Chociaż i nie bez obawy zawodu. U wrót zaraz, wskazano mu, że JWPan znajdował się w oficynie na sobotnej sessji ekonomicznej. Tam się więc za nim skierował Ostap i w przedpokoju postanowił czekać końca narady tak ważnej. Znano go w okolicy, mało kto od niego nie doznał jakiego ratunku, wszyscy go kochali; a posądzając o znachorstwo, wszyscy się też go obawiali potrosze. Chciano zaraz dać znać panu że przyszedł, ale Ostap nie dozwolił na to; sesja wkrótce się skończyła i Jaśnie Wielmożny wytoczył.
Była to postać dosyć przyzwoita: nie piękny, nie brzydki, nie mały, nie słuszny, nie bijący niczem w oczy, chyba, może zamyśloną chmurną miną, która pańską być miała; pan Adolf Suzdalski w ogólności 47]podobniejszy był do swego plenipotenta niż do siebie. Ubrany przyzwoicie ze ścisłem zachowaniem przepisów mody, pory roku i dnia, trochę podłysiały, szczupły ale krzepki, blady, z fizjognomią zwyczajną, zmęczoną i niesympatyczną, z wargą dolną oddętą, przypominał aktora małej trupy, odegrywającego rolę orderowego pana. Zobaczywszy Ostapa przyjął go dosyć grzecznie ale z nieukrywanem podziwieniem, które go ogarnęło na widok tak niespodziewanego gościa. Gdy jeszcze lekarz witając go szepnął, że chce się widzieć z panem prezesem (tak go pospolicie tytułowano) na osobności, Suzdalski zmięszany, chociaż zawsze pan siebie, zaprosił go nie do pałacu, ale do izby, w której przed chwilą odbywała się sesja ekonomiczna.
Zasępione oblicze zdradzało wewnętrzny niepokój Jaśnie Wielmożnego, który poczynał obrachowywać w myśli ile za wszystkie nieopłacone wizyty lekarz żądać może, i wiele mu dać wypadnie dla utrzymania przyzwoitego tonu, i jak to niewygodnie płacić razem wszystko...
Pierwsze wyrazy Ostapa utwierdziły gospodarza w tem fałszywem mniemaniu; Bondarczuk bowiem począł skwapliwie od wyrazów:
— Służyłem panu gdym mógł, teraz ja mam do pana prośbę.
— Z całego serca panie, uczynię jej zadosyć; cóż pan każe?
Co pan każe? wymówione było z widocznym strachem i niepokojem.
— Z dziwną przyszedłem prośbą.
— Z dziwną? Pan powiada, przyznam się... że, sądziłem...
Ostap nie dał domówić i przerwał:
— Proszę mnie nie posądzać, żem przyszedł dopominać się o dawniej mi ofiarowane i odrzucone nagrody, za kilka chwil poświęconych państwu — nie — nie — nie o pieniądze tu idzie.
— Nie o pieniądze! chwała Bogu pomyślał pan Suzdalski ośmielając się — Ale to coś dziwnego? cóż to być może?
— Niech pan usiądzie i pozwoli mi usiąść również; kawał drogi zrobiłem pieszo, i jestem zmordowany. Powiem panu szczerze i otwarcie, kto jestem i czego chcę.
Nowy postrach wyraził się na twarzy siadającego pana; dziwna myśl przepłynęła mu przez głowę, otarł się chustką i wzdychając zamilkł przyzwoicie, z pozorem rezygnacji. Ostap krótko opowiedział mu treść swojego życia. Na wiadomość, że mówił z chłopem, z prostym chłopem, że chłop dotykał ręki jego córki, żony; porwał się z krzesła Suzdalski, zaczerwienił, ale trzymając w granicach przyzwoitości, nic nie powiedział nieprzyzwoitego.
Ostap widząc to wrażenie, nie zdawał się na nie uważać i mówił dalej nie wstając:
— Dla niezależności w społeczeństwie pozyskałem uwolnienie od poddaństwa i dosłużyłem się będąc lekarzem wojskowym tego, co panowie nazywacie szlachectwem.
Na wyraz: dosłużyłem się szlachectwa! uśmiechnął się nieznacznie pan, ruszył ramionami, ale śmiech swój starał się schować co najprędzej i pokrywając go potrzebą wmięszania się w opowiadanie, spytał:
— Ale w czemże ja panu tu pomocnym być mogę?
— Rzecz dla pana mała. Chcę się żenić z jedną z poddanek pańskich; chodzi o uwolnienie jej, o pozwolenie pańskie.
Suzdalski na chwilę ogłupiał, nie pojmując, żeby człowiek, który się dźwignął z wieśniaczego stanu, chciał znowu do niego zbliżać i na nowo bratać.
— Jakto? doprawdy? — spytał.
— Tak jest — odparł Ostap — a że to panu może wedle dzisiejszych i zwyczajów i rachunków i wyobrażeń robić szkodę, gdy mu wezmę jego poddankę, zatem przyszedłem go prosić, żebyś, jeśli się panu zdawać będzie obrachowawszy ubytki, przyjął odemnie wynagrodzenie za nią i za jej rodzinę, którą żądam wykupić.
Dziedzic tak zagadnięty, gdy się spodziewał, że Ostap odezwie się do dawnych swych posług, był w dziwnem zakłopotaniu: z jednej strony państwo szeptało do ucha, z drugiej chciwość, z trzeciej odzywała się duma, a najciszej ale coś przecie gadało i pokorne sumienie.
— Jakto panie? — spytał Suzdalski — pan by mnie chciał zapłacić za nich?
— Jeśli pan tego zażąda — rzekł Ostap.
— Ale cóż to jest za dziewczyna? — spytał dziedzic z ciekawością.
— Jaryna, córka Kuźmy z Myszkowiec.
— Jaryna Kuźmianka! a wiem — rzekł pan — a wiem, to najpiękniejsza podobno we wsi dziewczyna. Nie zły wybór! ale tam do tej chaty potrzebaby koniecznie pryjmaka, bo chata upadnie.
— Więc w razie gdyby upadła, ofiaruję stratę wynagrodzić, bo oczewiście upadnie.
— Ale — zaczął Suzdalski, zapominając o państwie — to są nieporachowane rzeczy. Po trzy dni męzkiej pańszczyzny licząc, że inne obowiązki pominę, już mamy sto kilkadziesiąt dni, rachując gdyby po złotemu tylko najmniej...
— Ziemia panu zostaje.
Pan prezes zawstydził się trochę, zamyślił, zafrasował, i już miał odpowiedzieć po pańsku, gdy mu na myśl przyszło, że w Myszkowcach rąk bardzo mało i zawołał naiwnie:
— Co to, jedna chata w Myszkowcach, to strach!
— Wszystko się da porachować, próbujmy — przerwał Ostap. Pan się znowu powstydził.
— Ale — odezwał się z uśmiechem wyrobionym pracowicie — czyż to panu tak koniecznie żenić się z włościanką?
— Niech pan będzie łaskaw i o nic nie pyta, co to szkodzi komu, że sobie kupię żonę? Proszę pana prezesa o warunki.
— Więc pan byś zapłacił?
— Tak dalece gotów jestem, że mam przy sobie pieniądze.
— Ale toby nie mało wypadło — rzekł dziedzic patrząc Ostapowi w oczy.
— Jestem gotów na nie mało.
— Hm! hm! ależ się pan pokochał!
Ostap westchnął boleśnie; a panu się zdało, że zgadł w istocie, ruszył ramionami i pomyślał sobie: Ot tobym go pociągnął, gdybym sumienia nie miał! Ale nie, nie, toby było nieprzyzwoicie! Choć to chłop, ale zawsze nie wypada; nie brał odemnie nic za recepty.
Zawahał się znowu i chciwość poddała pytanie:
— No i cóżbyś pan naprzykład gotów dać Kunicy i za tych tam ludzi?
— Co pan każesz?
— A tak, żeby rubli z tysiąc, hę?
I rozśmiał się znów patrząc w oczy Ostapowi.
— Ja myślałem, że pan powiesz najmniej dwa lub trzy tysiące, rozumie się uwalniając rodziców mojej Jaryny — rzekł Bondarczuk — i byłem gotów!
— Co? dać trzy tysiące rubli za nich? — krzyknął łamiąc ręce pan prezes.
— I nie byłoby drogo — mówił zimno Ostap — wszak płacim za konia araba po kilka tysięcy dukatów, czemużby podolska dziewczyna przynajmniej tysiąc nie miała być warta?
— Jakto? — zdumiony coraz bardziej a chciwy choć hamujący się przerwał pan Suzdalski — pan nawet masz z sobą gotowe pieniądze?
— Oto one są — rzekł dobywając asygnat z paczki Ostap, i poczynając je liczyć — widzi pan płacę natychmiast, a pan prezes także nie zwlekając da im wszystkim uwolnienie, nieprawdaż?
Na widok pieniędzy wielki był frasunek dziedzica; wziąść za człowieka opłatę, jakoś wstyd okrutny i nieprzyzwoitość straszna; nie wziąść a stracić ludzi, boleśny uszczerbek w majątku; odepchnąć proszącego nie wypadało, mając dla niego pewne obowiązki. Cóż tu było począć?
Jeszcze, gdyby tak wedle zwyczaju przedawała się ziemia osiadła; byłoby to wcale co innego; nie sprzedaje on naówczas ludzi, ale raczej zapewniony czynsz ziemi; tu zaś jak bydlęta szacować poddanych i kazać za nich sobie płacić?
— Ale w Myszkowcach ludność tak mała! — powtórzył zamyślony prezes.
— Więc tylko droższa!
— Tak, widzi pan, ale ja — sprzedawać ludzi osobno nie mogę, nawet prawo mi nie dozwala.
— Uwolnić ich tylko, prawo tego panu nie broni, owszem ono ku temu zachęca.
— Za pieniądze?
— To zależy od woli.
— A pan by zapłacił? — znów, niedowierzając jeszcze dodał dziedzic.
— Nietylkobym zapłacił, ale płacę! wiele? — spytał Ostap rachując po raz drugi.
— Ale to być nie może! — nie proszę pana. — W istocie, dodał ciszej Suzdalski — strata dla mnie jakkolwiek mała ale dotkliwa, chata choć nie siemienista ale zawsze pańszczyznę, i to nawet ciągłą, odrobi; grunt mi zostaje, ale cóż ja z nim robić będę, gruntu mam do licha! Sprzedać tak ludzi, to śmiech tylko ze mnie będzie.
— Daję panu słowo, że rzecz zostanie tylko między nami. Pan ich uwolnisz nic więcej.
— A pan byś nikomu nie powiedział nawet, żeś za nich zapłacił?
— Nikomu, nawet im samym! — odparł Bondarczuk — bo powiem panu szczerze, nie chciałbym ludzi zawstydzić w oczach ludzi.
Prezes nie zrozumiał słów lekarza i cały w myśli wzięcia pieniędzy, oczów z asygnat nie spuszczał.
— Więc jakżeby to zrobić? — dodał cichutko.
— Ja panu płacę w cztery oczy, nikt nie wie, nikt wiedzieć nie będzie. Pan prezes jedziesz ze mną do powiatowego miasteczka i zeznajesz dobrowolnie uwolnienie całej chaty.
— Trzy dusze.
— Podług państwa tylko jedna, stary Kuźma: dwie kobiece się nie liczą. I tysiąc rubli.
— Mało.
— Półtora? dosyć? nie — dwa? mało? — trzy nareszcie — oddam co mam i kończmy.
Prezes nagle coś sobie przypomniał, zadumał się, zawstydził, pomiarkował i rzekł śmiejąc się, ale ciągle patrząc na asygnaty. — Żartowałem! żartowałem!
Odszedł od stolika, powrócił ku niemu, szedł jeszcze, zbliżał się znowu, aż wreszcie zebrawszy się na siły, zawołał, przybierając poważniejsze oblicze.
— Mam dla pana obowiązki; żądasz koniecznie uwolnienia tych ludzi, pieniędzy wziąć od pana nie mogę. No — uwalniam ich. — Cóż pan na to?
Sądził że Ostap przynajmniej do nóg mu się rzuci, ale on skłoniwszy głowę, podziękował tylko milczeniem, potem dodał:
— Masz pan mnie obowiązanego sobie na życie całe!
Suzdalski dziwnie usta wykrzywił jakby mówił: Tylko! ale już się nie cofnął.
— Wszystkie koszta — rzekł — spiesznie podchwytując — papier, prośby, podatki gruntowe i t. p. to pan naturalnie załatwi.
Wnuk ekonoma, syn plenipotenta przebił się przez kruchą pańską powłokę i zrzekał się większego zysku, a drobnostki upuścić nie potrafił.
— Jutro będę w powiatowem miasteczku, skończymy!
Ostap oddalił się z przykrem w sercu uczuciem wywołanem całą tą sceną; nie mógł potępiać, bo nie było za co, nie mógł przecież nie litować się nad biednym, który więcej robił dla oka ludzi, niż dla własnego sumienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.