Janosz Witeź (Petőfi, 1871)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne {{|epub}}
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JANOSZ WITEŹ.
PRZEKŁAD Z ORYGINAŁU MADZIARSKIEGO

z
PETÖFIEGO,
PRZEZ
Sewerynę z Żochowskich D.
(Wydanie Redakcyi Biblioteki Warszawskiéj).
WARSZAWA.
w Drukarni Gazety Polskiéj
przy ulicy Daniłowiczowskiéj, Nr. 619.

1871.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Апрѣля 1870 года


I.

Palącym płomieniem słoneczko uderza
Z jasnego błękitu na lica pasterza:
Powstrzymajże słonko zbyteczne twe żary,
I tak już pastuszek goreje bez miary.

Już miłość to serce przepala wskroś młode,
Zaduman, na swoją nie patrzy on trzodę;
Niech trzódka się pasie wśród łąki zielonéj,
Na miękkiéj murawie on duma znużony.

Wokoło melisy wyrosło tam wiele,
On nawet oczyma nie rzuci na ziele:
Gdzie strumień przeczysty po zwirze się toczy,
Tam chętnie spogląda, tam wrosły mu oczy.

Nie nęci juhasa przecudny blask wody,
Lecz nęcą dzieweczki cudniejsze jagody,
I kibić udatna, powiewna jak trzcina,
I włoski złociste, och! cudo dziewczyna.

Sukienkę za kostki podniosła nie śmiało,
I nóżkę w głąb wody zanurza swą białą,
I pierze nad czystym schylona potokiem,
A chłopiec z daleka pożera ją wzrokiem.

I któż on ten juhas o trzodę niedbały?
To Janosz, to młodzian dorodny i śmiały;
Któż ona, co oczy pociąga pastuszka?
To droga perełka — nadobna Iluszka.

— „Iluszko! perełko! mój kwiatku uroczy!
Podnieśże ty główkę, zwróć ku mnie twe oczy;
Iluszko! gołąbko! o spojrzyj raz przecie:
To dla mnie jedyna uciecha na świecie.

Twe oczy jak tarki, jak zorza jagody,
Wyskoczże co żywo! no, wyskoczże z wody!
Chodź do mnie na chwilkę, na chwilkę jedyną,
Niech rączkę uścisnę: chodź do m nie dziewczyno.”

— „Poszłabym ja rada Janoszku, kochanie,
Lecz rychło mi trzeba ukończyć to pranie;
Mnie pilno Janoszku, gdy spóźnię się trochę
I jakże gniewliwą przebłagam macochę?”

I śliczna Iluszka znów główkę pochyli,
Znów pierze w potoku, i spojrzy po chwili.
A pasterz nad wodę co rychło podbiega
I wabi ją okiem i ręką do brzega.

— „Chodź do mnie gołąbko, ptaszyno ty mała,
Jużeśli twe chusty bieluchno wyprała,
Macocha daleko: czyż ona zobaczy?
Chodź do mnie dzieweczko, bo umrę z rozpaczy,”

Skraśniała dzieweczka — zadrżało serduszko,
A chłopiec poskoczy „o dzięki Iluszko!”
Całuje czarniuchne jak tarki oczęta,
Kto zliczy całusy! i któż je spamięta?

II.

Czas leci a leci, przeczyste wód łono
Już barwą zachodu połyska czerwoną,
Macocha się zżyma, gniew płonie w jéj oku,
Gdzież bawi dziewczyna? prałażby o zmroku?

I chmura wezbrała na licu jéj bladem,
I klątwy przez usta sypnęły się gradem;
— „W net sama w twe ślady poskoczę na błonie,
Oj biada ci, biada, jak wpadniesz mi w dłonie!”

Iluszko! sierotko! tak, biada ci, biada;
Patrz! wiedźma piorunem nad potok przypada,
Wszerz usta rozwarła, tchną żarem jéj oczy,
W net spłoszy marzenie miłości uroczéj!

— „Bezwstydna dziewczyno! próżniaku przeklęty!
Nie godnaś ty stopą tknąć ziemi téj świętéj;
W promienne słoneczko tyś spojrzeć nie warta,
Ha! precz mi z przed oczu — ha! precz mi do czarta.”

— „Dość tego! czy słyszysz ohydny potworze,
Bo tobie na ustach sam pieczęć położę;
Jeżeli mi pisniesz choć słówko z twéj gęby,
Tą pięścią wnet wszystkie wytrącę ci zęby!

Tak pasterz swéj broni Iluszki jedynéj,
Bledziuchnéj i drżącéj by listek osiny,
I wiedźmę oczyma przemierzy — i z szałem
Jak potok wybuchnie słów groźnym nawałem.

— „Jeżeli dzieweczkę pokrzywdzisz mi drogą,
Przysięgam, twą chatę wnet puszczę z pożogą.
Dość ona się biédna mozoli dzień cały,
Za lichą zapłatę — kęs chleba spleśniały.

„Idz biédna sierotko w obronę masz słowo;
A gdy cię macocha znieważy na nowo,
Iluszko, perełko, przyjdź, pożal się szczerze,
Za krzywdę ja twoją sąd straszny wymierzę.”

I pasterz w barwistą przyodział się gunie
Na łąkę za trzodą jak wicher posunie,
Daremno! już trzody nie zgonić mu okiem:
Rozbiegły się owce po stepie szerokiém.

III.

Za siny widnokrąg już słonko zapada
A jeszcze się owiec nie zbiegła gromada;
Nad dolą swą Janosz daremno się żali,
Złodzieje czy wilcy pół trzody porwali.

Złodzieje czy wilcy! on zgubion na wieki,
Na próżno za trzodą step zbiega daleki;
Co czynić? wszak muru nie przebić mu głową:
Powraca do domu z swéj trzody połową.

Choć w duszy mu ciężko, pośpiesza jak może,
„Oj biadaż mi, biada! co czynić? mój Boże!
Okrutna to sprawa z mym panem, z mym gazdą,
Pod złą on zaprawdę urodził się gwiazdą!”

Już myśli splątanych na kłębek nie zmota,
Bo oto gromadę przypędził pod wrota,
A gazda sam czuwa u progu zagrody,
Jak co dnia on swoje obliczyć chce trzody.

— „Nie trudźcie się próżno, mój gazdo, mój panie!
Przepadła połowa... ha! Boże skaranie!
Jam ciężko strapiony, przepadłać połowa!”
Zaledwie że Janosz wybąknął te słowa,

A gazda w juhasa wzrok wlepił ponury
Brwi zmarszczył i wąsa podkręcił do gory:
— „Miéj rozum Janoszu, żart płochy nie w czasie,
Nie szukajże guza szalony juhasie!”

— „Nie płoche to żarty! mój gazdo: litości!”
A gazda na chwilę oniemiał ze złości,
Aż ryknie jak wściekły: „podajcież mi widła!
Nie ujdziesz mych szponów gadzino przebrzydła!

Ha zbóju! wisielcze! niecnoto! śmierć tobie!
Niech rychło ci z głowy kruk oczy wydziobie!
Jam w domu hodował, jam karmił tę żmiję:
Niech stryczek ci twardy kat wtłoczy na szyję.

Niech ziemia cię żywcem w wnętrznościach zagrzebie,
Bylebym już zbóju nie patrzał na ciebie!”
I gazda drąg ciężki pochwycą w dłoń mściwą,
I w głowę Janosza wymierzy co żywo.

Lecz Janosz uskoczył, pomyka w lot strzały.
Nie boi się gazdy nasz juhas zuchwały;
On krzepki toć pola dwudziestu dotrzyma,
Choć jeszcze dwudziesta nie zbiegła mu zima.

Popędził; już wicher prześciga w przestrzeni,
Bo gazda od gniewu jak wściekły się pieni
I onby mógł rękę rozmachać bez miary,
Toć gazda jak ojciec wychował go stary!

Więc zbiega aż gaździe tchu w piersi niestało,
Spowolniał téż juhas, to staje nieśmiało.
To pomknie na prawo, to w lewo uskoczy,
Sam nie wie gdzie ponieść myśl błędną i oczy.

IV.

Noc czarna zapadła, już na tle pomroku
Tysiące się gwiazdek przegląda w potoku,
Gdy Janosz przybieży do miłéj pod wrota:
Snadź chłopca tajemna przywiodła tęsknota.

Wydobył fujarkę, piosenkę zadzwoni.
I dźwięk się żałosny rozlega po błoni,
Aż rosy kroplami gwiazdeczki zapłaczą
Z litości nad dolą pasterza tułaczą.

Załosna dzieweczka śpi twardo w komorze,
Wtém piosnkę posłyszy: „Onże to, mój Boże!
Czyjażby fujarka dzwoniła tak słodko?”
To Janosz twój biédny Iluszko sierotko!

I stopką leciuchną pod wrota podbieży,
Zadrżała jak listek, swym oczom nie wierzy.
— „Cóż tobie Janoszku? twe lica się mienią,
Tyś blady i smętny jak miesiąc jesienią!”

—„Iluszko! niedola kamieniem mnie tłoczy,
Już gładkich lic twoich nie ujrzę na oczy!
— „Odwołaj te słowa Janoszku mój drogi,
Odwołaj na Boga, bo umrę od trwogi!”

— „Już ja cię nie ujrzę, ty wiosno mój duszy!
Ju ż dźwięk cię nie zbudzi mój fletni pastuszéj;
Na zawsze od ciebie w świat idę daleki,
Iluszko! perełko! bądź zdrowa na wieki!”

Powiedział jak było, przytulił do łona,
Iiuszka zajękła na poły zemdlona,
Nieszczęsny! on oczy odwraca nieśmiało,
Bo łzy mu strumieniem zalały twarz całą.

— „Iluszko! różyczko! pozostańże z Bogiem,
Gdy burza zahuczy nad cichym twym progiem,
Gdy ujrzysz jak liściem pożółkłym wiatr miota,
Niech stanie ci w oczy wygnaniec sierota!”

— „Idź miły Janoszku w świat długi szeroki,
Niech w doli tułaczéj Bóg wiedzie twe kroki,
I pomyśl gdy ujrzysz kwiat zwiędły przy drodze;
„Tak zwiędło serduszko Buszce niebodze.”

Rozbiegli się wreszcie jak listki dwa z drzewa,
W sierocéj ich piersi mróz zimny powiewa;
Dni życia pustynią przed okiem jéj łzawém,
On łzy z lic ociera szerokim rękawem.

Wciąż idzie on, idzie, nie patrzéć mu drogi,
Nie pyta gdzie błędne poniosą go nogi;
Nie słyszy choć wdzięcznie fujarki brzmią wkoło,
Choć trzody w dzwoneczki brząkają wesoło.

Oddawna już znikła wieś w nocy pomroku,
Pastusze ogniska nie świecą mu w oku;
Gdy głowę odwrócił już tylko mu w lica
Spojrzała żałośnie kościółka dzwonnica.

O! gdyby się wsłuchał kto w piersi téj tętno,
Słyszałby jak westchnął głęboko a smętno;
Żórawie pomknęły w powietrze wśród ciszy
Lecz żaden westchnienia z błękitu nie słyszy.

W noc czarną milczące przebiega obszary,
A gunia mu piersi naciska i bary,
Lecz ciężéj to, ciężéj niż gunia włochata,
Niedola kamieniem pierś młodą przygniata.

V.

Przed słońca obliczem zbiegł miesiąc w pokorze,
A puszcza faluje wspaniała jak morze,
Ze wschodu na zachód bez kresu, bez brzega,
Milczący widnokrąg w około zalega.

Nic wiatru szumnego nie wstrzyma powiewu,
Bo niema tam drzewa, ni kwiatka, ni krzewu;
W źdźbłach trawki zroszonéj słoneczny żar płonie,
I złoci jezioro w rokicin koronie.

Tam łania spragniona mknie hyżo przez trzciny,
I długą swą szyję zanurza w głębiny;
Tam mewa nad wodą powietrze w lot porze,
I pluska skrzydłami po gładkiém jeziorze.

A Janosz wciąż idzie milczący i blady,
Cień czarny a głuchy podąża z nim w ślady;
Już słońca promienie szeroko step złocą,
Lecz w sercu pasterza tak czarno jak nocą.

Około południa odpoczął po drodze;
Nic nie jadł od wczora: głód trapi go srodze;
O własnéj on sile już wytrwać nie zdoła,
I pot mu kroplisty wyciska trud z czoła.

Z torebki podróżnéj wydobył kęs chleba,
Spożywa ze łzami — i patrzą nań nieba,
Pogląda nań słońce — a niżéj od ziemi
Urocza Delibab z oczyma jasnemi.

Pokrzepion na siłach wnet pomknie w skok hyży
Nad brzegi jeziora przez trzciny się zbliży,
W kapelusz zaczerpnie przeczystéj tam wody,
I gasi tlejący żar w piersi swéj młodéj.

I głowę na miękką murawę pochyli,
Zamrużył powieki i zasnął po chwili;
Pogodnie mu w duszy, a w sercu wesoło,
I pokój sennemu powrócił na czoło.

Bo sen go przenosi nad potok mu znany,
Siadł niby przy boku dzieweczki kochanéj;
Czarniuchne oczęta całuje bez trwogi,
Grzmot nagle zahuczał — i spłoszył sen błogi.

Po stepie oczyma zatoczy w krąg siebie,
A czarne się chmury bałwanią po niebie;
Żywioły w zapasach ścierają się społem;
I mętna mu chmura znów zwisła nad czołem.

I całun żałobny w krąg przestrzeń skrył całą
I niebo piorunem szalenie zagrało,
Krzyżują się strzały po niebie szerokiém,
Rozpadły się chmury, deszcz lunął potokiem.

A Janosz na kiju obiedwie wsparł dłonie,
Kapelusz głęboko nacisnął na skronie,
I gunię włochatą odwrócił na nice
I w burzy sokolą zanurzył źrenicę.

W net burza przebrzmiała nad stepem bez brzega,
Jak rychło nadciągła, tém rychléj odbiega;
Na skrzydłach ją wicher unosi z przestrzeni,
Już tęcza od wschodu półłukiem się mieni.

Otrząsnął z dżdżu gunię i z wichrem w zawody
Podąża po stepie pastuszek nasz młody,
Choć słońce już do snu układło się w łoże,
On spieszy wciąż stepem szerokim jak morze.

Aż wreszcie w bór gęsty poniosły go nogi,
Przez knieje lesiste pomyka bez trwogi;
Po nad nim kruk kracze i skrzydły zatrzepie
I w szponach unosi skrwawione dwa ślepie.

Na knieje, na kruka nic Janosz nie baczy,
Wciąż daléj a daléj podąża w rozpaczy;
Po ścieżce samotnéj podąża dąbrową
A miesiąc mu srebrny migocze nad głową.

VI.

Zgasł miesiąc za chmurą, czas płynie i płynie,
Wtém Janosz dostrzeże światełko w gęstwinie;
Poskoczył i widzi: to chaty ogniska
Słabiuchny przez szyby płomyczek połyska.

I płomyk otuchą rozjaśnił m u duszę;
— „To czarda, bez chyby: odpocząć w niéj muszę,
Gościnny przytułek wszak znajdę w tym progu,
I kości wyciągnę na garści barłogu.”

Janoszku! przezorność zawiodła cię twoja!
Nie czarda to wcale, to zbójców ostoja!
Dwunastu w tym domu przebywa ich społem,
Dwunastu na ławach zasiadło za stołem.

— „Oj lichoż mnie gnało do wilczéj téj nory!
Nie żarty: opryszki, noc, strzelby, topory!
Lecz Janosz niezwykły ustąpić nikomu,
Więc żwawo bez trwogi przekroczy próg domu.

— „Witajcie! Bóg z wami! ochoczo zawoła,”
Szeroki kapelusz uchyli z nad czoła.
Opryszki co duchu za oręż pochwycą,
I w oczy mu ostrą zabłysną szablicą.

— „Nieszczęsny! kto jesteś? — wódz krzyknie brodaty —
Ze śmiałeś zuchwale przekroczyć próg chaty;
Rodziców i żonę pożegnać już tobie,
Niechajże za tobą zapłaczą w żałobie!”

Lecz serce mężnego nie drgnęło juhasa,
Z oblicza rumiana nie zbiegła mu krasa;
Pogróżki przewódcy nie trwożą go wcale,
Postąpił krok naprzód i rzecze zuchwale:

„Kto jeszcze za siebie obejrzeć się może,
Niech progów tych stopą nie dotknie, broń Boże;
Mnie wcześnie kwiat uwiądł na ścieszce żywota,
Więc do was bez trwogi przychodzę sierota.

Pod dach mnie, gdy wola, przyjmijcie po Bogu,
Dozwólcie mi spocząć na garści barłogu;
Lub ostry nóż w sercu utopcie mi raczéj:
Toć rychléj zakończę mój żywot tułaczy”.

I blada mu trwoga nie padła na czoło,
Dwónastu opryszków otoczy go wkoło.
— Posłuchaj co powiem, przewódzca doń rzecze,
Wóz oto i przewóz! wybieraj człowiecze!

Tyś chłopak nie lada, zaprawdę chwat z ciebie!
Być dzielnym opryszkiem sądzono ci w niebie;
Masz życie za plewę, śmierć ciebie nie straszy,
Takiego potrzeba drużynie dziś naszéj.

Nam fraszką grabieże, morderstwa i trupy,
Sowicie zdobyte opłacą je łupy,
Zostańże z drużyną mój chłopcze, patrz oto
Na mnogie te beczki, w tych srebro, tam złoto.”

Już w duchu Janosza myśl nagła połyska,
Do wodza opryszków przystąpi on z bliska;
— Ja będę wam druchem, hej szczerze! dłoń w dłonie!
Frasunki żywota niech przeszłość pochłonie.”

— Cudniejszą ci przyszłość zaświeci otuchą,
Ha! przyjąć nam drucha przystałoż na sucho?
Gotujże biesiadę drużyno kochana,
W cześć bratu nowemu zajrzyjmyż w dno dzbana”.

I wszyscy w dno dzbana zajrzeli ochoczo,
Już zmysły się mącą i oczy snem mroczą;
Sam Janosz się tylko na nogach nie chwieje,
Bo drobnym on łykiem zbył częste koleje.

Pijanym oprvszkom sen twardy zwarł oczy;
Uśmiechnął się Janosz, wzrok wkoło zatoczy,
Jak izba szeroka, pod stołem, pod ławą
Zalegli w krąg ziemię na lewo, na prawo.

— Dobranoc! zawoła, ha śpijciesz na wieki!
Aż trąba wam straszna rozemknie powieki,
Nie jednym wy życia zgasili pochodnie,
Ja nocą wieczystą zapłacę wam zbrodnie.

A teraz dalejże do beczki po złoto!
Opływać w niém będziesz Iluszko sieroto,
Z rąk srogiéj macochy wyzwolę wnet ciebie,
Niech ślub nas połączy, Bóg tego chce w niebie.

Zbuduję wśród wioski prześliczną zagrodę,
Iluszko, perełko, tam ciebie powiodę,
I będziem tam żyli w miłości i zgodzie,
Jak Adam i Ewa w swym rajskim ogrodzie.

Cóż ja to wyrzekłem, mój Stwórco, mój Boże,
Do złota opryszków jaż rękę przyłożę?
Na każdéj tu sztuce znać plamę krwi czarną,
Oj takie nam skarby wyszłyby na marno!

Nie! łupów przeklętych dłoń moja nie ruszy;
Jam jeszcze nie zabił sumienia w méj duszy,
Iluszko! perełko! ty skarbie mój drogi,
Zleć Bogu w opiekę twój żywot ubogi!”

Odskoczył od beczki, pobladły mu lica,
Płonące łuczywo w dłoń śmiało pochwyca,
Ze czterech wnet rogów podpala dom stary,
I pożar wnet ciemne ogarnął obszary.

Zatliły się belki, dach runął wysoki,
Wzlatują płomienie jak węże w obłoki;
Wiatr dymu tumany po niebie rostrąca,
Aż zbladło promienne oblicze miesiąca.

Gdy płomień czerwony wybuchnął nad dachem,
Nietoperz z kryjówki wybieży z przestrachem,
I kwilą puchacze grobowo i w skrzydła
Złowrogo trzepocze gromada obrzydła.

Na wschodzie brzask dzienny już światu połyska
I domu dymiące rumieni zwaliska,
Padł promyk na zgliszcza, lecz odbiegł od mety
Ody ujrzał ohydne opryszków szkielety.

VII.

I Janusz rodzinne porzucił już strony,
O chacie opryszków nie myśli spalonéj;
Wtém jasno coś przed nim zapłonie w oddali:
To słońce odbłyska w pancerzach ze stali.

Buńczuczno i strojno w lot pędzą huzary,
W ich gładkich to zbrojach słoneczne lśnią żary;
Parskają bieguny, zaledwie tkną ziemi,
Wiatr lekko pomiata ich grzywy bujnemi.

A Janosz zdumione zatopił w nich oczy,
I serce mu z piersi o mało nie skoczy,
Głos szepcze m u w duchu: „Dałżeby Bóg w niebie,
Niechby mnie te zuchy przyjęły do siebie.”

W cwał pomknął z kopyta on zastęp żołnierzy,
I grzmotem z ust wodza głos krzepki wybieży:
— Hej chłopcze! co tobie? wyglądasz jak sowa,
Czemuż to na piersi opadła ci głowa?

Posłyszawszy to Janusz łzą błysło mu oko,
— Jam, rzecze, wygnaniec! i westchnął głęboko;
O! dajcie mi konia i ostrą szablicę,
W twarz słońca ja wilczą zatopię źrenicę.”

— Nie w tany my idziem! wódz śmiało wyrzecze,
Lecz idziem na boje, na mordy i miecze,
W pierś Franka mężnego bisurman dziś godzi,
My Franki wyzwolim z tureckiej powodzi.

To słowo Janosza wskroś serce przebodło:
— O! dajcież mi szablę, i konia i siodło!
Niech ręce ubroczę w gorącéj krwi wroga,
Inaczéj wnet boleść dobije mnie sroga.

Co prawda, jam dotąd wiódł życie pastusze,
Chadzałem za trzodą, lecz klnę się na duszę
Jam madjar, a madjar na koniu zrodzony
Wnet stopy mu zrosną z twardemi strzemiony.”

Z ust płyną mu słowa wezbranym potokiem;
Lecz więcéj on mówi obliczem i wzrokiem,
Zar bucha z pod powiek, na licu tli krasa,
Bez trudu wódz przyjął w szeregi Juhasa.

Co wtedy czuł młodzian wypowież kto godnie,
Gdy w życiu raz pierwszy czerwone wdział spodnie;
Gdy w kurtkę huzarską ramiona obciska,
Gdy krwawą szablicą na słońcu połyska!

W lot konia w serdecznéj doskoczył uciesze,
A biegun rad z pana podkówką skry krzesze;
I cugle rzemienne pochwycił do ręku.
Niech ziemia się trzęsie, nie ruszy go z łęku!

I druchy z podziwem wlepiły weń oczy,
Za serca ich chwyta blask krasy uroczy;
Gdzie chwilkę przystaną zdążając na boje,
Wnet płaczą za nimi nadobne dziewoje.

Lecz Janosz oczyma nie rzuci na żadną,
Czyż cudze dziewice to serce owładną?
Wszak postać Iluszki panuje w niem słodka
Niech zbiegnie świat cały czyż taką napotka?

VIII.

Drużyna wciąż jedzie przez pola i jary,
Aż doszła do kraju gdzie władną Tatary,
Tu straszna bez chyby niedola ich czeka,
Już głów psich tysiące dostrzegła zdaleka.

A książę tatarski ze straszną psią głową
Przystąpi i groźne wyrzuci z ust słowo:
— Zuchwałe madjary zwalczycież nas mieczem?
My silni bo mięsem karmieni człowieczem.

Zadrżeli madjary, co czynić, mój Boże!
Tatarów jak mrowia, i któż ich przemoże?
Na szczęście w pobliżu posiadał kęs ziemi,
Poczciwy król negrów z murzyny czarnemi.

Król szczerą otoczył opieką madjary;
Bo kiedy węgierskie przebiegał obszary,
Lud dzielny, odwiecznym praojców zwyczajem,
Ugościł go szczodrze nad białym Dunajem.

Serdeczną gościnność król negrów wspomina,
Każdego madjara on kocha jak syna,
Do Hana Tatarów zagadnież tak słowy:
— Niech moim madjarom nie spadnie włos z głowy.

Daremno, mój bracie, tak troszczysz się srodze,
Toż oni kamieniem nie staną ci w drodze,
Jam dobrze ich poznał, szlachetne to plemię,
Pozwólże im panie przez twoje przejść ziemie!

— Czegóżbym ja tobie odmówił, mój druchu!
Tatarski han rzecze ukojon już w duchu,
I listy żelazne rozeszle na gody,
— Niech dzielnym Madjarom nie zrządzi nikt szkody.

I nikt też husarom nie zrządził nic złego,
A przecież radośnie do granic dobiegą,
Bo w smutnym tym kraju Tatarzyn sam w biedzie
Je tylko mdłe figi i mięso niedźwiedzie.

IX.

W lot zastęp husarski granicę przeskoczy,
Z gór swoich Tatarzyn za wojskiem szle oczy;
Gdy Włochów szerokie przebiega w cwał kraje,
Gdzie zdobne w rozmaryn zielenią się gaje.

Tuć uszła przygody madjarska drużyna.
Mróz tylko siarczysty krew w piersi jéj ścina;
Wszak zima tu wieczna! lecz w pełnéj swobodzie
Mkną dzielnie wojacy po śniegu i lodzie.

Bo ludy madjarskie hartowne z przyrody,
Ich z tropu nie zbiją ni mrozy, ni lody;
Zsiadają wnet z koni gdy krew im zakrzepła
I niosą na barkach bieguny dla ciepła.

X.

Z Włoch snadno do Polski przybyli szerokiéj,
A z Polski w kraj Indów — nad Ganges głęboki;
Do Franków krainy kęs drogi już mały,
Lecz pochód skaliste wstrzymują zawały.

Gdzie pomkniesz, tam okiem wciąż wzgórza i wzgórza,
Szeregiem się piętrzą jak groźne przedmurza;
Im bliżéj od granic tém wyżéj w obłoki,
W chmur kłęby spowite sięgają opoki.

Strudzone Madjary, skwar srodze ich nuży;
Zrzucili dolmany: nie wytrwać im dłużéj.
Tuż słonko nad niemi, kto przed niém uciecze?
Godzina m u drogi, więc piecze a piecze.

Jedyną im strawą powietrze z pod nieba,
Tak ciężkie i twarde, że stanie miast chleba;
W słonecznym upale spragnieni ochłody,
W garść chmurę ściskają: trysnęły z niéj wody.

Do góry olbrzymiéj dotarli już szczytu,
W noc tylko iść mogą, od zmierzchu do świtu,
Wciąż nowe im stają zapory w śród jazdy,
Bieguny w pochodzie trącają o gwiazdy.

Wśród gwiazd tych promiennych, gdy jadą w noc ciemną,
Tak Janosz w swój myśli rozmawia tajemno:
„Gdy gwiazda od nieba oderwie się złota,
Wszak kres się zakończy ludzkiego żywota.

Bezbożna macocho! toż szczęście dla ciebie;
Ze nie wiem gdzie czyja tkwi gwiazda na niebie;
Twą gwiazdę, oj wiedźmo, strąciłbym ja śmiało,
Byś dręczyć przestała gołąbkę mą białą”.

Już snadniéj im z góry zestąpić wysokiéj,
Tu trawka zielona, tu huczą potoki;
Powietrze tu lżejsze, skwar słońca mniéj pali:
Wtém cudny kraj Franków zaoczą w oddali.

XI.

Kraj Franków bogaty w winnice i strugi,
To istny Kanaan, ach! Eden to drugi;
Więc ostrzy nań zęby i szpony nań jeży
Bisurman krwi głodny i żądny grabieży.

Nim zastęp madiarski podążył w te strony,
Już Turczyn szerokie zapuścił zagony;
Po skarby kościelne wyciąga dłoń chciwą,
I z wina piwnice wypróżnia co żywo.

Już łuna pożaru nad krajem połyska,
Krew płynie potokiem, w krąg sterczą zwaliska;
W około królewski gród Turcy otoczą,
Z rąk ojca porwali królewnę uroczą.

Król wygnan z stolicy w rozpaczy, w przestrachu
Po kraju się włóczy jak żebrak bez dachu;
Gdy dzielna drużyna wlepiła weń oczy,
Po licu walecznych łza perłą potoczy.

Król smutno do wodza przystąpił na drodze:
„Oj! druchu mój, rzecze, los trapi mnie srodze!
Jak Darjusz jam w skarbcu miał złota bez miary,
Dziś nędza mnie gniecie!” — zapłakał król stary.

A wódz się pokłonił, i z wiarą zawoła:
„O królu, precz troskę odegnajże z czoła,
Za łupież, za mordy Bóg Turki ukarze,
Zagramyż im w basy: potańczą zbrodniarze!

Przez noc tę odpoczniem, sen siły nam skrzepi,
A jutro na wroga uderzym tem lepiéj;
Toż skoro na niebie połyśnie nam zorza,
Odbijem twe kraje od morza do morza”.

Król głucho zajęknął: „Ach! córka jedyna!
Któż zdoła ją wydrzeć ze szponów Turczyna?
Powróćcież mi dziecko, a w słuszną, podziękę,
Kto z was ją; przywiedzie, otrzyma jéj rękę!”

Wielkaż to podnieta, już błogą nadzieją
Wrą serca Madjarów, już głowy goreją;
Każdemu przed oczy połyska los pewny,
Lub zginie, lub rękę posiędzie królewny.

Poszeptu nadziei sam Janosz nie słucha,
Jéj blask mu nie wniknął uroczo w głąb ducha;
On planów na przyszłość zuchwale nie kreśli;
W Iluszce utopił marzenia i myśli.

XII.

Już słonko migocze promyki złotemi,
Któż widziéć i słyszéć to zdoła na ziemi,
Co Boże słoneczko zobaczy, posłyszy,
Gdy ziemię o brzasku promieniem tknie w ciszy.

Już trąba bojowa pobudkę zadzwoni,
Rycerstwo piorunem poskoczy do koni;
Ten siodła bieguna, ten szablę zrdzewioną,
Naostrza o kamień, aż iskry zapłoną.

I stary król Franków gotuje się w pole,
Już skrzydła do lotu rozwija sokole;
Wódz mężnych huzarów zdaleka to zoczy
Co żywo do króla z pokłonem przyskoczy:

„O królu! w ukryciu być tobie przystało,
Tyś siwy jak gołąb, twe ramie omdlało;
Wiem dobrze, czas nie zmógł wspaniałéj twéj duszy,
Lecz kark twój nagina, i barki w proch kruszy.

Błagamy cię panie, zleć Bogu twe sprawy
I naszéj szablicy zaufaj téż prawéj;
Nim słonko zapadnie za lasy, za wzgórza,
Na karku najezdców my pomkniem jak burza!”

W net lotnych biegunów doskoczą Madjary,
I pomkną jak wicher za Turkiem w obszary;
Przez usta herolda już krwawe ślą słowo,
A sztandar walecznym szeleści nad głową.

I herold powraca: do boju grzmi hasło,
I okrzyk skrę w piersi rozbudza niezgasłą;
Huk, wrzawa szalona, chrzęst zbroi, szczęk stali:
Krew bucha, trup mostem na trupa się wali.

Spienione rumaki tną dzielnie z kopyta,
I głucho grzmi tętent; znać ziemia krwi syta
Przywtarza mu jękiem, drga bólem jéj łono,
Bo dziatwy zbroczona posoką czerwoną.

Z rąk paszy błysł buńczuk do góry wzniesiony,
Siedmioma końskiemi przystrojon ogony;
Brzuch paszy rozdęty jak okseft od wina,
Nos istny ogórek, wzrok mętny, twarz sina.

Gdy hasło zahuczy, w lot pasza brzuchaty
Rozstawia dokoła szeregi i czaty,
I nie drgną szeregi jak dzielnym przystało,
Choć w pierś ich huzary uderzą nawałą.

Straszliwa to walka! wnet zamęt się wkradnie,
Tureckie szeregi splątane bezładnie;
Z ich czoła kroplami wytryska pot krwawy,
Aż rosą czerwoną spłynęły murawy.

Ha! dzień to gorący! w opałach dziś Turek,
Już trupów tureckich wzrósł duży pagórek;
Już pasza buńczuczny nie płonnie się straszy:
Wtem Janosz zuchwale przyskoczy do paszy.

Z Janoszem nie żarty... szalona to głowa!
„Héj paszo buńczuczny! zagadnie w te słowa,
Na chłopa jednego toż ciebie za wiele:
Ja wnet cię szablicą na dwoje rozdzielę!”

Jak rzecze tak czyni, odpłatał pół brzucha,
Z pod ostréj szablicy krew z pluskiem wybucha;
Spadł pasza z bachmata oblany krwi rzeką
A buńczuk mu z ręku odskoczył daleko.

Tureckie żołdactwo pobladło od trwogi,
Oh uczu!” wykrzykną, zawrócą i w nogi,
I wichrem szalonym popędzą w obszary,
Za niemi tuż dzielne tną w pogoń huzary.

Oj rąbiążto, sieką, wciąż sypią się głowy
Jak ścięte makówki, w krwi pluszczą tułowy;
Ostatni jak widmo umyka przez błonia,
A Janosz mknie za nim, wypuścił w cwał konia.

I któż to ów Turek? syn paszy rodzony;
Cóż trzyma w objęciach? z pod białéj zasłony
Wybiega włos płowy, i kibić powiewna:
O nieba! to ona!.. zemdlona królewna!

Mknie Janosz, a oczy jak węgle mu świécą,
Nad głową Turczyna połyska szablicą.
„Nie ujdziesz mi, woła, gadzino ty wściekła,
Ja duszę twą czarną w lot wyślę do piekła”.

Umyka bisurman, wtém biegun się zwinie,
Upada jak długi. „Nie ujdziesz Turczynie!
Patrz, koń twój bez życia, nie pomknie już błoniem,
A młodzian zawodzi nad martwym swym koniem.

„Litości, rycerzu! zawoła boleśnie,
Jam, rzecze, tak młody, mnie zginąć zawcześnie!
Tak cudnie się snuje dni moich nić złota,
Ach! wszystko mi zabierz, lecz nie bierz żywota!”

„Precz tchórzu nikczemny, o ciebie nie stoję,
Tyś nie wart bym szablą ugodził w pierś twoją,
Idź z wieścią, rzekł Janosz, do kraju, do braci,
Opowiedz coś widział, jak zbrodnie Bóg płaci”.

I Janosz co żywo z bieguna uskoczy,
I podjął królewnę, popatrzył jéj w oczy,
Ach! cudneż, bo modre jak błękit niebieski,
W źrenicach by gwiazdki migoczą dwie łezki.

I hoża królewna kwiat istny w rozkwicie,
Zawoła: „Rycerzu! ach dzięki za życie!
Za cześć mą, za sławę, młodzianie, ach dzięki!
W nagrodę masz prawo zażądać mój ręki”.

Już w żyłach Janosza zakipi krew młoda,
I walka wre w sercu, krew przecie nie woda;
Lecz w piersi wzburzonéj wnet szala się zważy:
Perełka Ilużka tam czuwa na straży.

„Królewno! wyrzecze, różany ty kwiecie,
Pospieszmy do króla, niech ujrzy swe dziecie;
On jeden twym losem rozrządzać ma prawo.”
I znikli na stepie, owiani kurzawą.

XIII.

Mknie Janosz po stepie z królewną uroczą,
Nad pole bojowe o zmroku doskoczą;
Słoneczko wlepiło jaskrawe swe oko,
W murawę trupami zasłaną szeroko.

Oj! snujeż się głucho cień śmierci tam blady,
I kruków spadają żarłoczne gromady;
Żałośnie téż słonko zstąpiło z przestworza,
I z cichém westchnieniem zapadło w głąb morza.

Przy polu bojowém po stronie tam prawéj
Jest wielkie jezioro o wodzie złotawéj,
Dziś całe skraśniało, bo Madjar w wód łonie
Z posoki tureckiéj czerwone mył dłonie.

Już króla powiedli huzary ku górze,
Gdzie stary gród baszty utopił w lazurze;
Spokojnie próg zamku przekroczył król stary,
Bo czaty na basztach sprawują huzary.

Zaledwie rycerze na zamek się wtłoczą,
W net Janosz przywodzi królewnę uroczą;
Jéj lica się płoną, blask dziwny w jéj oku,
Wygląda jak tęcza przy mętnym obłoku.

Gdy miłą zdaleka zobaczył król córę,
Rozbłysło radością oblicze ponure;
Całuje dzieweczkę i w oczy i w lica:
Jak róża skraśniała królewska dziewica.

„Gdy niebo mnie łaską tak szczodrze obdarza,
Gotujcie wieczerzę, wołajcie kucharza;
Mięsiwa i wety na stoły niech kładą.
Walecznych rycerzy ugośćmy biesiadą”.

„Nie trzeba kucharza, nasz królu a panie!
Ochoczo do króla wyrzekną dworzanie:
My rzecz tę załatwiem, gdy zechcesz skiń głową,
W jadalnéj komnacie masz ucztę gotową”.

Te słowa huzarom radośnie brzmią w uchu,
Za królem do sali zdążają co duchu;
Na miłych król gości po dwakroć nie woła,
Już stoły zastawne obsiedli dokoła.

Jak szabla przed chwilą, nóż w ręku im błyska,
W lot smaczne mięsiwo zmiatają z półmiska;
I nie dziw że głodni, trudziliż się szczerze:
Toż warci spożywać królewską wieczerzę.

Z ust do ust koleją zakrążą puhary:
„Waleczny Witezie” zawoła król stary,
I czarę złocistą w prawicę pochwyci:
W krąg stołu Madjary stanęli jak wryci,

I ucha z uwagą nakłania drużyna.
Król do ust wziął czaszę i łyknął z niéj wina:
Zachłysnął się biedny, a kaszel go dusi,
Aż głosem ochrzypłym te słowa wykrztusi:

„Mów śmiało, kto jesteś rycerzu, bez trwogi,
Coś wrócił mi córkę, klejnocik mój drogi.”
„Przezwano mnie, królu, Janczem kukurydzą;
Prostacze to nazwy: mnieć one nie wstydzą”.

Tak Janosz królowi spowiada się szczerze.
Odpowie król na to: „Szlachetni rycerze!
Wszak tego junaka odwaga nam znana,
Janoszem Witeziem mianuję młodziana.

Waleczny Janoszu tyś wrócił mi dziecię,
Jedyną dni moich osłodę na świecie;
Więc tobie poślubić przystało dziewoję:
Na tronie królewskim zasiądźcież oboje.

Na owymto tronie styrałem ja siły,
Trud zorał mi czoło, włos troski zbieliły;
Kłopotom chęć szczera podołać nie może:
Dziś twarde me brzemię na barki twe złożę.

I czoło twe złotą uwieńczę koroną,
Bogate klejnoty i perły w niej płoną:
Mnie starczy na zamku maleńka komnatka,
Gdzie z cichabym dosnuł dni moich ostatka.”

I umilkł i wina znów popił król stary,
Wzrok wlepią w Janosza zdumione huzary,
A Witeż nasz głowę przed królem pochyli,
Pochwycon za serce tak rzecze po chwili:

„O! dziękiż ci, dzięki, za dobroć twą, Panie!
Mych drobnych to zasług zbyt świetne uznanie,
Toż wdzięczność za łaski m a dusza czuć zdolną,
Lecz darów twych, królu, mnie przyjąć nie wolno.

Dlaczego mi dary odrzucić wypada,
Za wieleby mówić... Ha! trudnażbo rada,
Na długą opowieść nie pora przy stole,
Więc przebacz mi królu — zamilczéć ja wolę.”

„Mów, synu! Kto mieczem szermierzy tak śmiało,
Takiemu zuchowi czyż milczeć przystało.”
Nalega król stary, nalega drużyna
I Witeź nasz dzielny opowieść zaczyna:

XIV.

„Od czegóż to zacząć? nasamprzód jak widzę
Wyjaśnić mi trzeba nazwę Kukurydzę.
Na polu odkryto sierotkę nieznaną
I ztąd Kukurydzy przezwisko mi dano.

W dzień letni Gaździna poczciwa niewiasta,
Przez pole zielone do wioski szła z miasta;
Było to w słoneczny poranek na wiosnę:
Wtem z bruzdy posłyszy kwilenie żałosne.

Płakałem okrutnie — przystąpi zdziwiona,
Podnosi mnie z brózdy i tuli do łona,
I w sercu poczciwém myśl jasna zaświeci:
„Wychowam sierotkę, Bóg nie dał mi dzieci.”

„Lecz Gazda był człowiek ponury i srogi;
Gdy biedna Gazdzina przyniosła mnie w progi,
Na wstępie gniewliwym powitał mnie wzrokiem,
I z ust mu przekleństwa trysnęły potokiem.

Poczciwa niewiasta drży cała i nie wie
Jak męża ukoić w straszliwym tym gniewie.
„Ej, ojcze! zagadnie, miałażbym chroń Boże,
Biédnemu dzieciątku dać zmarniéć na dworze?

Dobytkiem nam pięknym poszczęścił Bóg z nieba,
Więc chłopczyk w próżniactwie nie będzie jadł chleba;
Są konie i woły i owce, toć z czasem
Nasz mały Bogdanek zostanie Juhasem.”

Wszak słowo na serce upada jak rosa!
Lecz zawsze on na mnie spoglądał z ukosa,
Za lada swawolę on karcić gotowy,
Wciąż gromi i chłoszcze, to biczem, to słowy,

Wśród pracy i chłosty wyrosłem w pacholę,
A chmury przyćmiły sierocą mą dolę;
Jedyna mi gwiazdka nad głową migocze,
Bieluchna gołąbka, dziewczątko urocze.

Mogiłę jéj matki, już trawa zarasta,
Już nowa w dom męża wstąpiła niewiasta.
Nie długoć i ojciec zmarł z bólu i troski:
Dzieweczka z macochą mieszkała wśród wioski.

Pociechą mi całą ta biédna sierota,
Jedyną różyczką wśród kolców żywota;
Mógłżem ja mój Boże, nie kochać jéj żywo,
Gdy serca nam sprzęgło sieroctwa ogniwo.

Bym mógł ją zobaczyć chwileczkę przed progiem,
Nie dałbym tej chwilki za kołacz z twarogiem.
O! jasnoż w niedzielę słoneczko mi świeci,
Gdy w pląsach na łące zgromadzą się dzieci.

A kiedym na chłopca wzrósł krzepko i pięknie,
Ej serce mi puka, pierś mało nie pęknie;
A gdy ją uścisnę, drżę cały jak listek
Że mógłby świat dla mnie zapadnąć się wszystek.

Bezbożna macocha wciąż krzywdzi niebogę,
Niech Bóg jéj przebaczy, ja bronię jak mogę;
Gniew wiedźmy przeklętéj odganiam ja czarem,
Gdy w pomstę niekiedy zastraszę pożarem.

I mnie téż biednemu przypadły psie chwile,
Kiedyśmy Gazdzinę złożyli w mogile,
Boć ona mnie wiernie do dni swych ostatka,
Przed Gazdy razami słoniła jak matka.

Ja serce mam twarde, kowane ze skały,
Nie często z mych oczu łzy wrzące tryskały;
Lecz na grob Gazdziny stoczyłem ich tyle,
Aż kwiaty na cichéj zakwitły mogile.

I miła Iluszka, mój klejnot jedyny
Zawodzi też ciężko na grobie Gazdziny:
Bo dobra niewiasta serdecznie a słodko
Z daleka nad biédną czuwała sierotką.

„Czekajcie-no dzieci — mówiła z uśmiechem,
Pożenię was jeszcze, toż kochać nie grzechem,
I dola wam jasna po Bogu zaświeci,
Będzie to z was para — czekajcie-no dzieci.”

Ze słów tych radości my patrzem na siebie,
Byłożby to, było — jak słońce na niebie,
Bo nigdy jéj słowo nie padło na marno:
Cóż kiedy nieboga śpi w ziemi pod darną!

Gdy biédnéj Gaździnie zawarła śmierć oczy,
Ta ziemia cmentarna co piersi jéj tłoczy,
I nasze nadzieje stargała z kolei:
Lecz miłość nie zgasła, choć zbrakło nadziei.

Inaczéj zrządziły wyroki snać Boże,
Nad głową promienne pobladły nam zorze;
Raz oto na stepie zgubiłem pół trzody,
I srogi mnie Gazda wypędził z zagrody.

Jam musiał pożegnać gwiazdeczkę mą złotą,
W świat długi, szeroki, poszedłem z tęsknotą,
I wlokłem się smutno to polem, to jarem,
Aż oto z pasterza zostałem huzarem.

Gdzie wiatr mnie zapędził, toć nie wie Iluszka,
Lecz ona drugiemu nie odda serduszka;
Ja wiernym téż będę gołąbce méj białéj,
Choć losy mnie od niéj daleko zagnały.

Więc nie licz ty na mnie, urocza królewno,
Bo choćbym Iluszki nie dostał, to pewno
Mogiła mnie raczéj na wieki przytłoczy,
Nim skłonię ku innéj me serce i oczy.”

XV.

Tak Janosz bohatér zakończył swą mowę,
Na lica królewny łzy trysły perłowe;
Słuchają huzary z pod twardych pancerzy,
Gorącém współczuciem pierś męzka uderzy.

Król rzecze: „Mój synu, ja stałość twą chwalę,
Do związków z mą córką nie zmuszam cię wcale;
Lecz pozwól, bym w zakład wdzięczności bez miary
Obsypał cię hojnie w królewskie me dary.”

Na dworskie pachołki znacząco król skinie,
Z komory okutą przynoszą wnet skrzynię;
Na rozkaz królewski dworzany z szczodrotą
Garściami z niéj sypią w ogromny wór złoto.

„Janoszu, król rzecze, wybawco méj córy
Zabierzże to złoto za morze, za góry;
Czyn zacny opłacić te skarby czyż mogą?
Żyj w szczęściu, w miłości z Iluszką twą drogą.

Zatrzymałbym ciebie Witeziu mój młody,
Lecz tęsknisz do miłéj, by ryba do wody:
Więc ruszaj! Wy dzielni zostańcie rycerze,
Po trudach bojowych ugościm was szczerze.”

I woli królewskiéj zadosyć się stało.
Rad Janosz powitać gołąbkę swą białą,
Pożegnał królewnę, w skok dopadł do brzegu,
Pchnął łódkę na fale: nie ścignąć jéj w biegu!

Król z dworem Janosza sam powiódł nad morze,
I rozległ się okrzyk: „Witeziu! szczęść Boże!”
I wszyscy za łódką wzrok wiodą po fali
Aż we mgłę owiana zniknęła w oddali.

XVI.

Po morzu bezdenném pomyka łódź nagle,
Pomyślny wiatr hyżo w płócienne dmie żagle;
O! nagléj młodzieńcza rozpuszcza myśl wodze,
Bo nic jéj zapory nie stawia na drodze.

Czarowny to wątek myśl mota i mota,
„Iluszko, perełko, gwiazdeczko ty złota,
Co powiesz, gdy z cicha zapuka do chaty
Z dalekiéj wędrówki twój Janosz bogaty?

Pospieszam do ciebie, ach! długież mi chwile,
Jam tyle przewalczył, przecierpiał ach tyle!
Dziś za to szczęśliwi, w dostatkach, bez troski,
Bez łaski niczyjéj żyć będziem wśród wioski.

Pokrzywdził mnie gazda, niech Bóg mu przebaczy!
Wszak szczęście mi przyniósł mój kosztur tułaczy;
Oj w dobrą godzinę wygnał mnie za wrota,
Ja szczodrze mu za to posypnę garść złota!”

Tak Janosz bohater przemyśla wspaniale,
A łódka mknie żywo po wody krysztale;
Lecz ziemi madziarskiej nie ścignąć powieką,
Bo ona za morzem daleko! daleko!

Stał Janosz o zmierzchu milczący na łodzi,
A łuną ognistą widnokrąg zachodzi;
„Źle — rzekną do siebie majtkowie strwożeni,
Coś krawędź się nieba jak węgiel czerwieni.”

Lecz w uchu Janosza przebrzmiało to słowo,
Bociany mu nagle furknęły nad głową;
Czyż z jegoto ziemi, ta chmara skrzydlata,
Za słonkiem, za ciepłem, przed zimą odlata.

I tęskno oczyma za śladem ich goni:
„Gdzież moja Iluszka, ach! mówcież mi o niéj;
Od latek dzięcięcych wasz klekot mi znany:
Co słychać w méj ziemi? powiedzcież bociany?”

XVII.

I spełnił się wyrok złowrogo skreślony:
Na nieba krawędzi, wiatr zadął szalony,
Kipiące bałwany zjeżyły się górą,
I burzą smagane zajękły ponuro.

Drżą majtki, padł postrach na serce sternika,
Łódź krucha po morzu samopas pomyka;
To porwie ją fala, to w głąb ją zanurzy,
Daremny wysiłek, nie wytrwać im dłużéj.

Świat tonie w pomroku chmur kłębem owiany,
Zabrzmiało: bój w niebie staczają Tytany,
Grom bije za gromem. Oh! biadaż ci łodzi!
Wnet piorun ognisty w twe czoło ugodzi.

Już fala kołysze twe szczątki rozbite,
Już trupy schłonęło dno morza niesyte;
Gdzie Janosz bohatér? gdzież Witeź zuchwały.
I jegoż bałwany bezdenne porwały?

I jemu śmierć straszno spojrzała już w oczy,
Lecz niebo Witezia opieką otoczy;
Cudownym go z nurtów wydźwignie sposobem,
By fala na wieki nie była mu grobem.

Uniosła go woda wysoko do góry,
Że głową do czarnéj dosięgnął aż chmury;
I błysła mu w duszy nadzieja zbudzona,
I chmurę oburącz pochwycił w ramiona!

Przyczepi się do niéj, co siły wystarczą,
Ach! ona w téj dobie jedyną mu tarczą;
Ku morzu ją ściągnął z przestrzeni wysokiéj
I wdarł się po chmurze do szczytu opoki.

O! wtedy rozbitek w proch cały się korzy,
Dziękuje za życie, bezcenny dar Boży;
Choć skarby przepadły nie troszczy się o to:
On złoto za żywot oddaje z ochotą.

Ze szczytu opoki pogląda zuchwale,
A gryfy tam gniazdo usłały na skale;
Tam matka żer w dziobie przyniosła dla dzieci:
W umyśle Janosza myśl nagła zaświeci.

I chyłkiem co żywo ku gniazdu podbieży,
Z nienacka na ptaka piorunem uderzy;
Żelazną ostrogą zakole pod boki:
Ptak skrzydła rozpostarł i pomknął w obłoki.

Zwykłegoż-by jeźdźca gryf nie zniósł na grzbiecie,
Lecz Witeż mu szyję ramiony oplecie;
Zrozumiał ptak nakaz, w lot z wichrem w zawody,
Unosi go hyżo nad pola, nad wody.

Przebiegli moc krajów, wtém zorza zrumieni
Pół nieba odblaskiem słonecznych promieni;
Dzwonnica kościółka błysnęła w pomroczu:
Drgnął Janosz, łzy strugą spłynęły mu z oczu.

„To wioska rodzinna. O Boże! mój Boże!”
Z radości tchu piersią pochwycić nie może,
I gryf téż znużony, więc skrzydły ciężkiemi
Lot z jasnych obłoków skierował ku ziemi.

Na wzgórzu zieloném przysiada on z cicha,
Krew płynie mu z boków, pierś ledwie oddycha;
Zsiadł Janosz, mgłą mętną zabiegło mu oko
I poszedł ku wiosce zadumań głęboko.

„Zabrała mi woda me skarby, me złoto,
Lecz niosę ci serce Iluszko sieroto!
Wszak dosyć dla ciebie gołąbko ty biała,
Tyś długo Janosza w tęsknocie czekała”.

I z nową do wioski pospiesza otuchą;
Wóz w drabiach nad głową zatętni mu głucho:
To beczki snać puste na wozie turkoczą,
Wieśniacy do winnic zdążają ochoczo.

Nie patrzy na ludzi, co żywo ich mija
I ręki mu ręka nie ściśnie niczyja;
Snać nikt go nie poznał, lecz w duszy mu słodko.
„Ty poznasz mnie, rzecze, Iluszko sierotko!”

I przebiegł podwórko, już stanął u proga;
Zawarte drzwi sieni: gdzież ona nieboga?
Pomału do klamki przyłożył dłoń drżącą,
Pobladły mu lica, pierś bije gorąco.

Otworzył, i zcicha próg chaty przekroczy;
Wbiegł: twarze nieznane! „Czyż mylą mnie oczy?
Znów chwyta za klamkę. „Taż chata? oh nie ta!”
„Kogóż tu szukacie? zagadnie kobieta.

„Iluszki, sierotki” , odrzecze nieśmiało.
„Gdzieindziéj wam szukać dzieweczki przystało!
Co widzę? to Janosz, to pasterz z téj wioski!
Jak dziwnie zmieniły was trudy i troski!

No, wejdźcież do chaty, spocznijcież w mym progu;
Niechajże was z drogi ugoszczę po Bogu”,
I sadza Janosza na ławie dębowéj,
Z pod serca słodkiemi zagadnie go słowy.

„Ej miły Janoszu, wy dobrze mnie znacie,
Jam z matką mieszkała w sąsiedniéj tam chacie;
Do miłéj Iluszki biegałam co chwilka,
Znać chybia wam pamięć: toż zbiegło lat kilka!”

„Gdzież ona, Iluszka, powiedzcież mi o niéj?”
Kobieta zapłacze, twarz ręką zasłoni:
„Gdzie twoja Iluszka? powiedzieć mam tobie?
O bracie Janoszu! Iluszka już w grobie?”

Jak gromem rażony nie płacze, nie jęczy,
Dębowéj się tylko uchwycił poręczy,
A potém oburącz pierś chwyta wzburzoną,
By wydrzéć z niéj boleść co szarpie mu łono.

I siedzi milczący, i zimny jak z głazu,
Chce mówić, lecz w ustach nie schwycić wyrazu;
Na czole mu gładkiém ból żyły wypręża,
„Ach mówcie, bełkocze, Iluszka u męża!

Wszak lepiéj u męża niż w chłodnéj mogile!
Na moją gwiazdeczkę popatrzę choć chwilę”
I czyta na zbladłém obliczu kobiety
Snać prawdą co rzekła: umarła niestety!

XVIII.

O krawędź on stołu wsparł głowę zbolałą
I łzy mu strumieniem zalały twarz całą,
Od czasu do czasu boleśnie drgną wargi
I z serca głęboko wybieży głos skargi:

„O! czemuż nie padłem wśród walki, mój Boże?
I czemuż mi grobem niestało się morze?
I pocóż się rodzić, ach! pocóż mi było?
Ody ziemia dziś dla mnie szeroką mogiłą!”

I zmysły mu trzeźwi łez struga obfita,
Jak ze snu ockniony znów bada i pyta:
„Cóż było Iluszce gołąbce jedynéj?
Dlaczego umarła? mów, jakiéj z przyczyny”.

„Oj życie zbyt ciężko dopiekło niebodze!
Nieludzka macocha trapiła ją srodze;
I ona téż słusznéj doznała zapłaty,
O kiju żebraczym toć wyszła z téj chaty.

Pierś choréj śmiertelne zbiegały już dreszcze,
Do ciebie ostatnią zwracała myśl jeszcze,
„Janoszku! mówiła, choć umrę bez ciebie,
Bóg dobry? on kiedyś połączy nas w niebie”.

I smutny łez padół rzuciła bez trwogi,
Sąsiedzi w cmentarne ponieśli ją progi,
I ziemią na oczy sypnęli jej łzawo:
Dziś w okół mogiła zarosła murawą”.

„Niech na grób co prędzéj popłyną łzy moje!
Ach idźmyż tam idźmy!” I poszli oboje:
Odbiegła kobieta, on został zbolały
Na grobie Iluszki, gołąbki swéj białéj.

I myślą przebiegał wiosenne te chwile,
Gdy zrywał z nią kwiatki, uganiał motyle;
Nim oczy jéj błysły, nim drgnęło serduszko,
Dziś lodem pierś skrzepła! „Tyś w grobie Iluszko!”

Już za step szeroki słoneczko zapada,
Wyjrzała z za chmury księżyca twarz blada;
Srebrzystą półkulę jesienne mgły ćmiły
I Witeż od drogiéj odstąpił mogiły.

Powrócił raz jeszcze: na grobie wśród darny
Wyrosnął krzak róży na ziemi cmentarnéj,
On zerwał kwiat jeden. „O Boże mój, Boże!
Toż z prochów Iluszki wyrosłeś ty może!

Towarzysz mi wiernie ubogi mój kwiecie,
W dalekiéj, w samotnéj pielgrzymce po świecie;
Ach! pójdęż gdzie błędne poniosą mnie oczy,
Nim śmierć je całunem na wieki pomroczy”.

XIX.

Szedł Janosz, dwaj druchy zdążają z nim w ślady:
Ból, pierwszy towarzysz ponury i blady,
A drugi miecz rdzawy, co ostrzem szerokiém
Krew z piersi tureckich wytaczał potokiem.

Przebiega on z nimi wsie, bory i miasta,
Siłakroć już księżyc maleje, to wzrasta;
Już lody stopniały i wiosna już bliska
A ból mu wciąż serce jak ściskał, tak ściska.

O! puść mnie! zawoła, puść bólu szalony!
Po głębi-ś mi łona krogulcze wpił szpony;
Ty życia nie wydrzesz! daremna otucha;
Precz bólu nikczemny nim zwątlisz mi ducha!

Śmierć, widzę o bólu! nie zdąża swym torem,
Lecz składasz ból w sercu zwątloném a choręm;
Ty praco! ty dodaj smutnemu podniety,
Przy tobie ja prędzej dobiegnę do mety!”

I strząsnął ból z serca jak widmo złowieszcze,
Niekiedy Janosza nawiedzi on jeszcze;
Lecz pierś go z pogardą odtrąci szeroka
I tylko łzy kroplę dobędzie mu z oka.

I łzami też Witéż dopełnił już miary,
A brzemię żywota wziął dzielnie na bary:
Przez lasy, przez góry, oh niesie je, niesie.
Raz późno wieczorem napotkał wóz w lesie:

Wóz to był garncarski, zgrząsł w bagnie po koła,
Szamocze się garncarz, pot ciecze mu z czoła;
Tnie konie, przyzywa pioruny i czarty:
„Ja z miejsca nie ruszę!” wóz mówi uparty.

„Dzień dobry garncarzu”! nasz Witeż wyrzecze,
A stary mu nato: „Szalonyś człowiecze!
Oj czartu dzień dobry, mój bracie rzecz lepiéj,
A niech się odemnie to licho odczepi”.

„Gniewacie się ojcze, gniew próżny nie nada!”
„I jak się nie gniewać? héj! biadaż mi, biada!
Tym szkapom przeklętym okładam wciąż boki,
A wozu nie dźwigną z kałuży głębokiéj!”

„Jest rada na wszystko, lecz mówcież mi bracie
Gdzie wiedzie ta droga? czy pewno ją znacie!”
I ręką ukazał na prawo ślad drogi
Zarosłéj w ciernisku, w piołuny i głogi.

Staremu od grozy włos powstał nad czołem,
Drgnął cały, źrenice stanęły mu kołem,
— „Tam — rzecze — ród mieszka olbrzymów straszliwy;
Kto poszedł tą drogą, nie wrócił z niéj żywy!”

„Wy o mnie — rzekł Witeż — nie trwóżcie się wcale,
A teraz do pracy!” — Poskoczy zuchwale,
Pochwyci za dyszel drabiasty wóz duży,
I wnet go jak pióro wyciągnie z kałuży.

A garncarz osłupiał: — „Prawdaż to, mój Boże!”
I oku własnemu dać wiary nie może;
Nim przyszedł z obłędu, nasz Witeż tymczasem
Do kraju olbrzymów zapuścił się lasem.

Wciąż idzie a idzie, jak wicher pomyka,
A przed nim kraina bezludna i dzika.
Wnet przybiegł na kresy: tu strumień w pomroczy
Szeroki jak rzeka po skałach się toczy.

Na kresach stał olbrzym, snać pilną straż trzyma,
Bez trwogi nasz Witeż wzrok wlepi w olbrzyma;
Do góry w obłoki wzniósł głowę i oko,
Jak gdyby na basztę poglądał wysoką.

I strażnik wnet czujny ślad zwietrzył człowieka,
Zaryczy piorunem, aż wstrząsła się rzeka:
— „Ha! człowiek się widzę poruszył wśród trawy,
Na miazgę cię zdepczę robaku plugawy!”

I podniósł już nogę. Oh! w proch go wnet zetrze,
A Witeż szablicę wyrzuci w powietrze;
Aż w pięcie olbrzyma utkwiła jak szydło:
Padł, woda porwała potworę obrzydłą.

„Ha! wszystko, rzekł Janosz tak poszło jak chciałem,
Toż most mi szeroki zbudował swém ciałem;
Od dalszéj mnie drogi moc żadna nie wstrzyma!”
I przebiegł wnet potok po grzbiecie olbrzyma.

Nim olbrzym ramiona wydźwignął z potoku,
Nasz Witeż jak strzała zaskoczy go z boku;
Wzrok wlepi do góry, zamierzy dłoń dziarską,
I przeszył kark wroga szablicą huzarską.

Powalił się strażnik, krew raną mu płynie,
Nie sprawiać mu czatów w olbrzymów krainie;
Bo czarnym mu kirem zachodzi blask słońca,
Na czujny wzrok padła noc wieczna bez końca.

I woda czerwoną skraśniała posoką,
Uderza z łoskotem w pierś jego szeroką.
Już głowę kudłatą pochłania głąb fali;
Gdziesz Janosz bohatér? zobaczym to daléj.

XX.

On śmiało się wdziera w głąb puszczy zielonéj
I często, oh często, przystanie zdumiony,
I wokół oczyma zatacza chciwemi,
Bo takich on cudów nie zaznał na ziemi.

Wysokoż tu dębów wybiegły konary,
Nie zgonić ich okiem przez kłęby mgły szaréj;
A z liścia co głucho nad głową szeleści
Wykroisz siermięgę i kaftan niewieści.

Ulata nad wodą komarów ćma długa,
A wielkie jak woły, zaprzągłbyś do pługa!
Gdy z brzękiem szalonym Janosza oskoczą.
Wydobył miecz z pochwy, i rąbie ochoczo.

Dopiéro-ć żórawie! oj! z temi nie żarty:
Stał jeden o milę na pieńku oparty,
Przysiągłbyś gdy skrzydła rozpostarł dwa duże.
Iż chmura po modrym pomknęła lazurze.

Przed okiem Janosza co chwila cud nowy,
Wtém przyćmił mu słońce gród strasznéj budowy;
Dwie groźne wieżyce wzniósł śmiało nad chmury:
Tu władzca olbrzymów zasiada ponury.

Nasz Witeż poskoczył, już stoi przy bramie,
Okrutnaż to brama zaprawdę, nie skłamię
Gdy powiem... ej ludzkież określi ją słowo,
Musiała być wielka, król nie tknął jéj głową.

„O zamku, rzekł Witeż, dobiegły mnie wieści,
Lecz radbym zobaczył co wewnątrz się mieści;
Wyrzucą gdy zechcą, o życie niestoję:
Pochwycił za klamkę, wnet pękły podwoje.

Oj byłoż co widzieć! U króla biesiada,
Król siedzi za stołem, z nim synów gromada;
Co jedli, któż zgadnie? pokarmem ich skały,
A głośno im w zębach kamienie chrupały!

Gdy spostrzegł to Janosz, do siebie sam powié:
„Nie bardzo zazdroszczę bankietu królowi!”
Wtém mocarz nań zwróci oblicze łaskawe,
Przy sobie z opoki wskazuje mu ławę.

„Gdyś przyszedł tu, rzecze, biesiadujże z nami,
Jak skały nie połkniesz, my połkniem cię sami;
Lub na proch w moździerzu utłuczem wnet ciebie
I miałki ten proszek posypiem na chlebie”.

Zrozumiał nasz Witeż że żartu w tém nié ma,
Przystąpił uprzejmie do króla olbrzyma:
„Nie gardzę twą łaską, mój królu, wyrzecze,
Choć uczta zbyt twarda na zęby człowiecze.

Gdy żądasz, twéj woli niech zadość się stanie,
Lecz błagam o jedno: każ królu, a panie,
Na drobne okruchy porąbać te skały,
By kołkiem mi twardym w gardzieli nie stały.”

Król w kęsy funtowe, rozkruszy opokę,
Sam kęsy nakłada na misę szerokę:
„Masz drobne kluseczki, jedz, gościu, bez trwogi,
A potém na wety dostaniesz pierogi!

„Ty sam je gryść będziesz, lecz wyjdą ci bokiem.”
I czoło Janosza zabiegło pomrokiem,
A krople mu potu po licu pociekły
I kamień w prawicę porywa jak wściekły.

Ugodził olbrzyma, głaz utkwił mu w czole,
Mózg nagle po wielkim rozprysnął się stole;
W słup oczy stanęły, twarz króla się mieni:
„Masz godną zapłatę za bankiet z kamieni,”

A syny królewskie zawodzą i jęczą,
Ból ścisnął im serce żelazną obręczą;
Łża żalu gorąca wytryska z pod powiek,
W łzie jednéj olbrzyma skąpałby się człowiek.

Wtém starszy wyrzecze:— „Rycerzu bez trwogi,
Coś piérwszy z śmiertelnych przekroczył te progi,
W krainie olbrzymów ty władnij wspaniale:
Składamy ci berło, my wierni wasale.”

„Niech krajem olbrzymów dłoń twoja zawłada!”
Powtórzy za bratem olbrzymiąt gromada.
I z czołem pokornie ku ziemi schyloném,
Głębokim Witezia uczcili pokłonem.

I berło, królewskie wręczyły mu syny.
— „Zastrzegam — rzekł Janosz — warunek jedyny,
Podążyć wnet muszę za góry, za lasy,
Niech inny król wami zawładnie w te czasy.

„Ktokolwiek to berło z rąk moich odbierze,
Ja żądam, olbrzymy, wytrwajcież mi w wierze;
Gdy znagli przygoda czy we dnie, czy nocą,
Na znak mój, wy z chętną przybieżcie pomocą.”

— „Weź królu, nasz panie, świstawkę tę małą,
Nadźwięk jéj pośpieszym jak wiernym przystało.”
I starszy mu olbrzym świstawkę w dłoń składa,
I chórem przyklaśnie olbrzymiąt gromada.

Kto żyje, przed królem głęboko się korzy,
A Janosz świstawkę w kaletę położy;
Mgła zbiegła mu z czoła, duch w nową moc rośnie,
I progi olbrzymów przekroczył radośnie.

XXI.

Znów idzie a idzie, nie zliczyć mu czasu;
Im daléj on kroki zapuści w głąb lasu,
Tém grubsza mu chmura zapada na oczy,
Aż ziemię noc czarnym całunem otoczy.

„Noc-że to? zapyta zdumiony boleśnie,
Czy światło mych źrenic zagasło tak wcześnie?”
Nie noc to, nie światło zagasło mu w oku,
Lecz zaszedł w kraj straszny wiecznego pomroku.

Nie dojrzeć tu nigdy, ni gwiazdy, ni słońca,
Wciąż idzie omackiem w ciemności bez końca;
Nad głową mu czasem przeleci coś z góry,
Snać grobów mieszkaniec to puszczyk ponury.

Inaczéj-li skrzydło szeleści puszczyka,
Czarownic to chmara na miotłach pomyka;
Tu kraj ich odwieczny, więc w gnieździe tém swojém
Ze świata obrzydłym gromadzą się rojem.

Tu, z djabły pospołu siadają do rady,
Tu pole ich harców, tu miejsce biesiady;
Za chwilę uderzy sabatu godzina,
Więc zdąża na miotłach wiedźm straszna drużyna.

Przed czarną pieczarą złożyły wkrąg miotły,
Już usty jak miechem dmuchają pod kotły;
Przez szpary jaskini żar krwawy połyska,
Za światłem nasz Witeż przystąpił tam z bliska.

Cichutko, pomału, na palcach się skrada,
I oko do szpary ciekawie przykłada.
Oj! dziwyż tam , dziwy, zaklęcia i czary!
Swym oczom bohater nie może dać wiary.

Bab istnie jak mrowia: w kotliska tam duże
Wrzucają ropuchy, łby kocie i szczurze,
Padalce, i węże, i trupich głów wiele,
I u stóp szubienic wykwitłe trójziele.

I któżby policzył plugawe te śmieci?
Tu, w mózgu Janosza myśl nagła zaświeci:
„— Ha wiedźmy przeklęte! będziecież mi rade,
Co sprawię, to sprawię porządną biesiadę!

Ody zadmę w świstawkę, na dźwięk ten uroczy
Posłusznych olbrzymów pułk cały przyskoczy.”
I Witeż do torby poniesie dłoń skórę,
Lecz nagle w pomroku napotkał zaporę.

I cóżto? — Ha! mioteł i łopat rzęd długi,
W krąg sterczą pod skałą tuż jedna przy drugiéj,
Dalekoż, daleko w głąb puszczy je niesie,
Niechajże ich wiedźmy szukają po lesie!

A potém w świstawkę zadzwoni na hasło,
Zrywają się wiedźmy — ognisko wnet zgasło;
Przyskoczą co żywo olbrzymy jak draby.
„— Hej! Janosz zakrzyknie, pochwycić te baby!”

A baby z jaskini wybiegły jak z procy,
Swych łopat i mioteł szukają po nocy.
— „Gdzież miotły? — wołają — ach! kędyż łopaty?
W net kogut zapieje, czas wrócić do chaty.”

I baby po miotły dalejże do lasu,
Lecz dzielne olbrzymy nie tracą też czasu;
Co który za babę pochwyci omackiem,
Jak rzuci nią w ziemię rozpłaszczy wnet plackiem.

Ilekroć téż wiedźma żywota dokona,
Rozjaśnia się czarna niebiosów opona;
Już błysła jutrzenka i oto w jéj ślady
Przez m glistą osłonę przegląda dzień blady.

W net Boże słoneczko nad ziemią zaświta,
Wszak ziemia schłonęła krwi brudnéj do syta;
Już wiedźmę ostatnią rwie olbrzym za bary,
Wnet poznał nasz Witeż twarz strasznéj poczwary.

— „Macocho przeklęta! nie ujdziesz mi przecie,
Ja sam cię niecnoto wygrzmocę po grzbiecie!”
I wyrwał ją krzepko z prawicy olbrzyma
— „Nie ujdziesz mi babo!” i w garści ją trzyma.

Wtém z rąk mu wyślizła, szatańskie to psoty,
— „Nieś biesie! zawoła — sadź ostro przez płoty!”
Furknęła, w powietrzu schwyciły ją draby;
Podrzucą nią w górę, ni śladu już baby!

Gdzież wiedźma? Dnia tego, oj! dziwyż to, dziwy!
Legł w wiosce Janosza jéj kadłub nieżywy;
Tak nędznie skończyła dni pasmo żebracze,
Nad wiedźmy mogiłą kruk nawet nie kracze.

A kędy plugawy gad pełzał wśród cieniu,
Już ziemia się kąpie w słoneczném promieniu.
Na rozkaz Janosza olbrzymy gromadą
Łopaty i miotły na wielki stos kładą.

Wnet proch z nich rozniosły płomienie i dymy
A Janosz swe wierne pożegnał olbrzymy:
Niebawem w dwie drogi rozeszli się łzawo,
Olbrzymy szli w lewo, szedł Janosz na prawo.

XXII.

Wędruje bohatér wciąż daléj a daléj,
Już piersi hartownéj ból żarem nie pali;
Choć spojrzy na róże zatkniętą u boku,
Ni śladu łzy w męzkiem nie dojrzéć już oku.

Tę rosę tak miłą, on uszczknął wśród darny,
Nad grobem Iluszki na ziemi cmentarnej;
Gdy serce zatęskni a w piersi wrą burze,
On wnet się ukoi, niech spojrzy na różę.

Szedł Janosz, słoneczko już znikło z przestrzeni.
Już tylko odblaskiem widnokrąg rumieni,
I zorzę wieczorną wnet pomrok zagrzebie,
I księżyc półsierpem zabłysnął na niebie.

A Janosz wciąż idzie, zgasł księżyc w pomroku;
Nasz Witeż znużony powstrzymał téż kroku:
Omdlały mu nogi, brak w piersi tchu prawie,
Toż głowę na miękkiéj utulił murawie.

I zasnął głęboko, gdzie zasnął nie zważa;
Sen zwarł mu powieki wśród ciszy cmentarza.
Bo stary to cmentarz, oj dziwnież on stary,
Przyćmiły go bujno jodłowe konary.

Już północ... już kwili pieśń smętna puszczyka,
I oto grób każdy paszcz straszną rozmyka,
Gdzie powieźć oczyma, ohydny trup w bieli
Wymyka się w górę z grobowca gardzieli.

Już gędźba piekielna zabrzmiała w pomroczy,
Hej żwawo trup z trupem w krąg młyńca zatoczy,
A ziemia od grózy zatrzęsła się cała,
Nic Janosz nie słyszy, śpi twardo jak skała.

Aż widmo go blade dostrzegło z daleka,
— „Ha! człowiek! zakrzyknie: czyż stopa człowieka
Śmie deptać zuchwale proch ziemi cmentarnéj:
Porwijmy go druchy, zakopmy w grób czarny.”

Ohydnym go wieńcem otoczą w około,
Już z piersi mu trupich mróz powiał na czoło;
Wtém nagle kur zapiał, trup w ziemię się chowa,
Na starym cmentarzu znów cisza grobowa.

Gdy Janosz się zbudził, już widma złowieszcze
Wróciły do mogił; pierś zbiegły mu dreszcze:
Źdźbła trawki kroplistą pokryły się rosą,
Wstał Witeż, podąża gdzie oczy go niosą.

XXIII.

Wciąż idzie pod górę, już dotarł do szczytu,
Wtóm błyśnie jutrzenka zwiastunka przedświtu.
Zatrzymał się chwilę: oh! dziwyż tam, dziwy!
Po świecie szerokim zatoczył wzrok chciwy.

Wnet skona jutrzenka na jasnym błękicie,
Słabiuchno milcząco dogasa w niój życie;
Spojrzała ku słonku i tęskno się żali...
Już po niéj... wtém zorza pół nieba zapali.

Na wozie złocistym już słońce się toczy,
Skąpało swe lica w wód fale uroczéj,
A morze odbija w przestrzeni bez końca
I błękit obłoków i złoty blask słońca.

Wiatr skrzydła utulił, nie zadrżą tóż fale,
Pląsają wkrąg rybki w wód modrym krysztale;
Gdy słonko promykiem o łuskę ich strzeli,
Bezcenne rubiny w lot prysną ze skrzeli.

Przed chatą ubogą stał rybak nad brzegiem,
Miał brodę do kolan, wiatr spruszył ją śniegiem;
Wnet siatkę rybacką zarzuci w głąb toni:
Przystąpił doń Witeż i głowę pokłoni.

„Gdy pięknie poproszę zagadnie, wy może
Zechcecie mnie ojcze przeprawić za morze,
Choć nie mam ja złota ni srebra, lecz za to
Niech wdzięczność serdeczna wam będzie zapłatą.”

A starzec odrzecze: „Bez srebra i złota
Mnie w ciszy i pracy dnie biegną żywota.
Ni głód mnie dobodzie, ni zimą chłód zziębi,
Lnu nie brak na świtę, są rybki w wód głębi.

Lecz jakżeś tu przybył? Mów bracie mój młody,
Gdy oku śmiertelnych nie znane te wody.
Przestrzenie bez granic ich fala zalega:
To sławny Operencz bez miary, bez brzega!”

„Operencz!” zawoła nasz Witeż zuchwale,
Tém lepiéj! w świat cudów ja przebrnę przez fale!”
I trud mu szalony dodaje podniety,
„Mam sposób!” i dobył świstawkę z kalety.

I rozległ się podźwięk świstawki uroczéj,
Aż ziemia zadrżała. W lot olbrzym przyskoczy:
„Możeszli zgruntować tę głębię tajemną?
Zapyta bohatér — dalejże w bród ze mną!”

„Czy mogę? oh dla mnie zapory świat nié ma!”
Siadł Janosz wysoko na barkach olbrzyma,
Pochwycił za włosy, oj grubeż jak liny!
„W net królu przebrniemy przez morskie głębiny!”

XXIV.

I puszczą się w drogę, nie tracić im chwili,
Co stawi krok olbrzym przestąpi pół mili;
Potrzykroć się miesiąc przemienił w swym biegu,
A olbrzym z Janoszem nie doszedł do brzegu.

Coś błysło z za modréj niebiosów zasłony:
„Patrz! ziemia! rzekł Janosz, kres drogi skończony!”
1 olbrzym utopił wzrok w jasném przestworzu:
„To, rzecze, maleńka wysepka na morzu.”

„A jakaż to wyspa? bohatér zapyta,
„Kraj Tundrów, słoneczko już daléj nie świta;
Za Tundrów krainą świat kończy się panie,
A dalej mrok wieczny, bezdenne otchłanie.”

„W kraj Tundrów mnie ponieś mój wierny lenniku,
Niech oko napasę tam w cudach bez liku ”
„Uczynię co każesz, lecz krok to zuchwały.
Nie ręczę, mój królu czy wnijdziesz tam cały!

Czy widzisz tam panie te baszty i wieże?
Moc strasznych potworów zamczyska bram strzeże.”
„Nieś śmiało olbrzymie!” gniew błyska mu w oku,
„Co będzie to będzie, nie cofnę ja kroku!”

I olbrzym posłuszny nie piśnie już słowa,
Lecz w duchu pomyśli: „nie moja w tém głowa!”
Postawił Witezia u bramy na skale,
Sam chyżo do domu zawrócił przez fale.

XXV.

Przy piérwszéj tam bramie sprawują wraz czaty
Trzy straszne niedźwiedzie, grzbiet u nich kudłaty,
Pazury na łokieć, oj! ślepież im świécą;
Wnet Janosz łby straszne pozmiatał szablicą:

„Dość na raz tych godów!” nasz Witeż zawoła,
Z krwi otarł szablicę i otarł pot z czoła;
Potrzeba mi spocząć, noc prześpię na ławie,
By sił mi w jutrzejszéj nie zbrakło rozprawie.”

Jak rzecze tak czyni. Nazajutrz o świcie
Pod drugą mknie bramę. Wykuta w granicie:
Tu stoją na straży trzy lwiska straszliwe,
W kły dzwonią, zjeżyły pazury i grzywę.

Zakasał rękawy, szablicą połyska,
Wnet piana im kłębem potoczy się z pyska;
Zacięcież się bronią, trwa długo bój wściekły,
Aż krwawe im strugi z pod serca pociekły.

Podniecon zwycięztwem nie spoczął jak wczora,
Na nowe zapasy chęć wiedzie go skora;
Nie prędkoż to słonko utonie w pomroczy,
Do trzeciéj téż bramy piorunem poskoczy.

Oj dziwy tu, dziwy! ratunku, mój Boże!
Krew zcierpła mu w żyłach, tchu złapać nie może:
Tu czuwa smok-olbrzym — nie żartuj z tą wartą,
Schłonąłby sześć wołów paszczęką rozwartą.

Z Janosza zuch dzielny, wykręci się wszędzie,
Bo nigdy mężnemu na szczęściu nie zbędzie;
Powalił kudłacze, ze smokiem rzecz djabła,
Na niego nie starczy ni dzida ni szabla.

Rozdziawił smok paszczę od ucha do ucha,
Wyciągnie łeb straszny, dym z gardła mu bucha;
Krok ledwie Janosza od smoka już dzieli:
Poskoczył jak z procy w głąb smoczéj gardzieli.

Domacał się serca, podsłuchał gdzie biło,
Tam szablę po głownię z olbrzymią pchnie siłą;
Smok runął jak długi, w straszliwe kły zgrzyta,
I umilkł: już po nim... wyciągnął kopyta.

Oj długo się Janosz, oj ciężko szamocze,
Nim w górę przez żebra przewiercił się smocze;
Lecz wybrnął zwycięzko: do jutra nie czeka,
Przez bramę kraj Tundrów zobaczył z daleka.

XXVI.

W téj cudnéj krainie lśni wieczny blask słońca,
Kwiat wiecznie zakwita wśród nocy bez końca;
Jutrzenka wciąż igra na czystym lazurze
Tam ciszy nie mącą ni wichry, ni burze.

Tam Tundry dni pędzą w niewinnéj rozkoszy,
Tam doli szczęśliwéj cień śmierci nie spłoszy;
Im nigdy się życia uroki nie prześnią,
A karmią się tylko miłością i pieśnią.

Nie płacze tam żałość ponura i blada,
Lecz rosą łza szczęścia na ziemię upada;
Przez kwietną murawę przesiąknie w jéj łono,
I ziemia ją wraca w dyament zmienioną.

Tam w Tundrów krainie rój dziewic uroczy,
Wyprzędza nić długą z swych złotych warkoczy;
Na kłębek je mota i składa w głąb ziemi,
Zkąd ludzie je garśćmi dobędą pełnemi.

A czysta dłoń chłopców uroczo tam mota,
Ów rąbek tęczowy cenniejszy od złota;
Z promieni co biją z ocz drogiéj dziewoi,
I chmurny nim błękit śmiertelnym przystroi.

Gdy Tundry wysnuły nić długą przędziwa,
Na ławach kwiecistych rój młody spoczywa;
I wonią czarowną kołyszą ich kwiaty,
I wietrzyk im do snu przygwarza skrzydlaty.

Oj cudaż im we śnie majaczą i dziwy!
Przeczuciem je tylko zgaduje świat żywy,
Sny owe pojęła twa dusza spragniona,
Gdyś drogą raz pierwszy przycisnął do łona!

XXVII.

Do kraju tych czarów bohatér nasz wchodzi,
Olśniony, utonął wśród blasku powodzi;
Nieśmiało oczyma zatoczy wkrąg siebie,
„Gdzież jestem? zapyta — na ziemi czy w niebie?”

Pogodą niewinną wzrok dziewic tu świeci,
Przybiegły ku niemu swobodnie jak dzieci;
Ich słówka tak miłe, ich uśmiech tak słodki,
W głąb wyspy Janosza prowadzą szczebiotki.

Wnet oczy cudami napoił do sytu,
Już dusza młodziana zbudzona z zachwytu;
Ból w serce się zakradł, z pod powiek łzy płyną,
Bo wspomniał Iluszkę perełkę jedyną.

„Tu żyć im tak błogo! ja tylko sierota
Sam depczę, zbolały dróżynę żywota;
Mnie tylko na duszę lodowo chłód wieje,
Bom w sercu uroczą pogrzebał nadzieję!”

Wśród Tundrów krainy jezioro połyska,
Nasz Witeż do brzegu przybieży tuż z bliska:
I odjął od piersi kwiat róży uszczkniony
Na grobie Iluszki z murawy zielonéj.

„O skarbie nad skarby, ty kwiatku mój blady!
Utoruj mi drogę, ja pójdę w twe ślady.”
I do ust kwiat zwiędły przyciska w zapale
I rzuca w jezioro: uniosły go fale.

O nieba! cud cudów! czyż mylą go oczy?
Iluszki wziął postać kwiat róży uroczy;
W lot Janosz się rzuci w głębokie wód łono:
W objęcia porywa dziewicę ocknioną!

Cudowneż jezioro! ach woda w niém żywa,
Rozprasza mrok śmierci, do życia przyzywa;
Kwiat zrodzon z jéj prochów, gdy fale go schwycą,
Z wód łona uroczą wypłynął dziewicą.

Spłonęły jagody, uderzy serduszko:
„Tyżeśto, zawoła, perełko, Iluszko!”
I usta przycisnął, spalone z tęsknoty
Do czoła dziewoi gwiazdeczki swéj złotéj.

Oj pięknaż, bo piękna nadziemskim urokiem.
Dziewice rozkosznym ogarną ją wzrokiem,
I dźwięki srebrnemi z ust bieży im słowo:
„Niech żyją król Janosz z Buszką królową!”

I wieki przebrzmiały, a w Tundrów krainie,
Żałoba nieznana, łza z oka nie płynie;
Tam życie kwiecistym wianeczkiem się toczy
Z Janoszem Witeziem Iluszce uroczéj!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.