Buńczuczno i strojno w lot pędzą huzary,
W ich gładkich to zbrojach słoneczne lśnią żary;
Parskają bieguny, zaledwie tkną ziemi,
Wiatr lekko pomiata ich grzywy bujnemi.
A Janosz zdumione zatopił w nich oczy,
I serce mu z piersi o mało nie skoczy,
Głos szepcze m u w duchu: „Dałżeby Bóg w niebie,
Niechby mnie te zuchy przyjęły do siebie.”
W cwał pomknął z kopyta on zastęp żołnierzy,
I grzmotem z ust wodza głos krzepki wybieży:
— Hej chłopcze! co tobie? wyglądasz jak sowa,
Czemuż to na piersi opadła ci głowa?
Posłyszawszy to Janusz łzą błysło mu oko,
— Jam, rzecze, wygnaniec! i westchnął głęboko;
O! dajcie mi konia i ostrą szablicę,
W twarz słońca ja wilczą zatopię źrenicę.”
— Nie w tany my idziem! wódz śmiało wyrzecze,
Lecz idziem na boje, na mordy i miecze,
W pierś Franka mężnego bisurman dziś godzi,
My Franki wyzwolim z tureckiej powodzi.
To słowo Janosza wskroś serce przebodło:
— O! dajcież mi szablę, i konia i siodło!
Niech ręce ubroczę w gorącéj krwi wroga,
Inaczéj wnet boleść dobije mnie sroga.
Co prawda, jam dotąd wiódł życie pastusze,
Chadzałem za trzodą, lecz klnę się na duszę
Jam madjar, a madjar na koniu zrodzony
Wnet stopy mu zrosną z twardemi strzemiony.”
Z ust płyną mu słowa wezbranym potokiem;
Lecz więcéj on mówi obliczem i wzrokiem,
Zar bucha z pod powiek, na licu tli krasa,
Bez trudu wódz przyjął w szeregi Juhasa.
Co wtedy czuł młodzian wypowież kto godnie,
Gdy w życiu raz pierwszy czerwone wdział spodnie;
Gdy w kurtkę huzarską ramiona obciska,
Gdy krwawą szablicą na słońcu połyska!
W lot konia w serdecznéj doskoczył uciesze,
A biegun rad z pana podkówką skry krzesze;
I cugle rzemienne pochwycił do ręku.
Niech ziemia się trzęsie, nie ruszy go z łęku!