Janosz Witeź (Petőfi, 1871)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Zgasł miesiąc za chmurą, czas płynie i płynie,
Wtém Janosz dostrzeże światełko w gęstwinie;
Poskoczył i widzi: to chaty ogniska
Słabiuchny przez szyby płomyczek połyska.

I płomyk otuchą rozjaśnił m u duszę;
— „To czarda, bez chyby: odpocząć w niéj muszę,
Gościnny przytułek wszak znajdę w tym progu,
I kości wyciągnę na garści barłogu.”

Janoszku! przezorność zawiodła cię twoja!
Nie czarda to wcale, to zbójców ostoja!
Dwunastu w tym domu przebywa ich społem,
Dwunastu na ławach zasiadło za stołem.

— „Oj lichoż mnie gnało do wilczéj téj nory!
Nie żarty: opryszki, noc, strzelby, topory!
Lecz Janosz niezwykły ustąpić nikomu,
Więc żwawo bez trwogi przekroczy próg domu.

— „Witajcie! Bóg z wami! ochoczo zawoła,”
Szeroki kapelusz uchyli z nad czoła.
Opryszki co duchu za oręż pochwycą,
I w oczy mu ostrą zabłysną szablicą.

— „Nieszczęsny! kto jesteś? — wódz krzyknie brodaty —
Ze śmiałeś zuchwale przekroczyć próg chaty;
Rodziców i żonę pożegnać już tobie,
Niechajże za tobą zapłaczą w żałobie!”

Lecz serce mężnego nie drgnęło juhasa,
Z oblicza rumiana nie zbiegła mu krasa;
Pogróżki przewódcy nie trwożą go wcale,
Postąpił krok naprzód i rzecze zuchwale:

„Kto jeszcze za siebie obejrzeć się może,
Niech progów tych stopą nie dotknie, broń Boże;
Mnie wcześnie kwiat uwiądł na ścieszce żywota,
Więc do was bez trwogi przychodzę sierota.

Pod dach mnie, gdy wola, przyjmijcie po Bogu,
Dozwólcie mi spocząć na garści barłogu;
Lub ostry nóż w sercu utopcie mi raczéj:
Toć rychléj zakończę mój żywot tułaczy”.

I blada mu trwoga nie padła na czoło,
Dwónastu opryszków otoczy go wkoło.
— Posłuchaj co powiem, przewódzca doń rzecze,
Wóz oto i przewóz! wybieraj człowiecze!

Tyś chłopak nie lada, zaprawdę chwat z ciebie!
Być dzielnym opryszkiem sądzono ci w niebie;
Masz życie za plewę, śmierć ciebie nie straszy,
Takiego potrzeba drużynie dziś naszéj.

Nam fraszką grabieże, morderstwa i trupy,
Sowicie zdobyte opłacą je łupy,
Zostańże z drużyną mój chłopcze, patrz oto
Na mnogie te beczki, w tych srebro, tam złoto.”

Już w duchu Janosza myśl nagła połyska,
Do wodza opryszków przystąpi on z bliska;
— Ja będę wam druchem, hej szczerze! dłoń w dłonie!
Frasunki żywota niech przeszłość pochłonie.”

— Cudniejszą ci przyszłość zaświeci otuchą,
Ha! przyjąć nam drucha przystałoż na sucho?
Gotujże biesiadę drużyno kochana,
W cześć bratu nowemu zajrzyjmyż w dno dzbana”.

I wszyscy w dno dzbana zajrzeli ochoczo,
Już zmysły się mącą i oczy snem mroczą;
Sam Janosz się tylko na nogach nie chwieje,
Bo drobnym on łykiem zbył częste koleje.

Pijanym oprvszkom sen twardy zwarł oczy;
Uśmiechnął się Janosz, wzrok wkoło zatoczy,
Jak izba szeroka, pod stołem, pod ławą
Zalegli w krąg ziemię na lewo, na prawo.

— Dobranoc! zawoła, ha śpijciesz na wieki!
Aż trąba wam straszna rozemknie powieki,
Nie jednym wy życia zgasili pochodnie,
Ja nocą wieczystą zapłacę wam zbrodnie.

A teraz dalejże do beczki po złoto!
Opływać w niém będziesz Iluszko sieroto,
Z rąk srogiéj macochy wyzwolę wnet ciebie,
Niech ślub nas połączy, Bóg tego chce w niebie.

Zbuduję wśród wioski prześliczną zagrodę,
Iluszko, perełko, tam ciebie powiodę,
I będziem tam żyli w miłości i zgodzie,
Jak Adam i Ewa w swym rajskim ogrodzie.

Cóż ja to wyrzekłem, mój Stwórco, mój Boże,
Do złota opryszków jaż rękę przyłożę?
Na każdéj tu sztuce znać plamę krwi czarną,
Oj takie nam skarby wyszłyby na marno!

Nie! łupów przeklętych dłoń moja nie ruszy;
Jam jeszcze nie zabił sumienia w méj duszy,
Iluszko! perełko! ty skarbie mój drogi,
Zleć Bogu w opiekę twój żywot ubogi!”

Odskoczył od beczki, pobladły mu lica,
Płonące łuczywo w dłoń śmiało pochwyca,
Ze czterech wnet rogów podpala dom stary,
I pożar wnet ciemne ogarnął obszary.

Zatliły się belki, dach runął wysoki,
Wzlatują płomienie jak węże w obłoki;
Wiatr dymu tumany po niebie rostrąca,
Aż zbladło promienne oblicze miesiąca.

Gdy płomień czerwony wybuchnął nad dachem,
Nietoperz z kryjówki wybieży z przestrachem,
I kwilą puchacze grobowo i w skrzydła
Złowrogo trzepocze gromada obrzydła.

Na wschodzie brzask dzienny już światu połyska
I domu dymiące rumieni zwaliska,
Padł promyk na zgliszcza, lecz odbiegł od mety
Ody ujrzał ohydne opryszków szkielety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.