Janosz Witeź (Petőfi, 1871)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przed słońca obliczem zbiegł miesiąc w pokorze,
A puszcza faluje wspaniała jak morze,
Ze wschodu na zachód bez kresu, bez brzega,
Milczący widnokrąg w około zalega.

Nic wiatru szumnego nie wstrzyma powiewu,
Bo niema tam drzewa, ni kwiatka, ni krzewu;
W źdźbłach trawki zroszonéj słoneczny żar płonie,
I złoci jezioro w rokicin koronie.

Tam łania spragniona mknie hyżo przez trzciny,
I długą swą szyję zanurza w głębiny;
Tam mewa nad wodą powietrze w lot porze,
I pluska skrzydłami po gładkiém jeziorze.

A Janosz wciąż idzie milczący i blady,
Cień czarny a głuchy podąża z nim w ślady;
Już słońca promienie szeroko step złocą,
Lecz w sercu pasterza tak czarno jak nocą.

Około południa odpoczął po drodze;
Nic nie jadł od wczora: głód trapi go srodze;
O własnéj on sile już wytrwać nie zdoła,
I pot mu kroplisty wyciska trud z czoła.

Z torebki podróżnéj wydobył kęs chleba,
Spożywa ze łzami — i patrzą nań nieba,
Pogląda nań słońce — a niżéj od ziemi
Urocza Delibab z oczyma jasnemi.

Pokrzepion na siłach wnet pomknie w skok hyży
Nad brzegi jeziora przez trzciny się zbliży,
W kapelusz zaczerpnie przeczystéj tam wody,
I gasi tlejący żar w piersi swéj młodéj.

I głowę na miękką murawę pochyli,
Zamrużył powieki i zasnął po chwili;
Pogodnie mu w duszy, a w sercu wesoło,
I pokój sennemu powrócił na czoło.

Bo sen go przenosi nad potok mu znany,
Siadł niby przy boku dzieweczki kochanéj;
Czarniuchne oczęta całuje bez trwogi,
Grzmot nagle zahuczał — i spłoszył sen błogi.

Po stepie oczyma zatoczy w krąg siebie,
A czarne się chmury bałwanią po niebie;
Żywioły w zapasach ścierają się społem;
I mętna mu chmura znów zwisła nad czołem.

I całun żałobny w krąg przestrzeń skrył całą
I niebo piorunem szalenie zagrało,
Krzyżują się strzały po niebie szerokiém,
Rozpadły się chmury, deszcz lunął potokiem.

A Janosz na kiju obiedwie wsparł dłonie,
Kapelusz głęboko nacisnął na skronie,
I gunię włochatą odwrócił na nice
I w burzy sokolą zanurzył źrenicę.

W net burza przebrzmiała nad stepem bez brzega,
Jak rychło nadciągła, tém rychléj odbiega;
Na skrzydłach ją wicher unosi z przestrzeni,
Już tęcza od wschodu półłukiem się mieni.

Otrząsnął z dżdżu gunię i z wichrem w zawody
Podąża po stepie pastuszek nasz młody,
Choć słońce już do snu układło się w łoże,
On spieszy wciąż stepem szerokim jak morze.

Aż wreszcie w bór gęsty poniosły go nogi,
Przez knieje lesiste pomyka bez trwogi;
Po nad nim kruk kracze i skrzydły zatrzepie
I w szponach unosi skrwawione dwa ślepie.

Na knieje, na kruka nic Janosz nie baczy,
Wciąż daléj a daléj podąża w rozpaczy;
Po ścieżce samotnéj podąża dąbrową
A miesiąc mu srebrny migocze nad głową.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.