Janosik Nędza Litmanowski/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Żył Marduła Franek w strapieniu srogiem i opuszczeniu nieludzkiem w lochu u pana Rzeszowskiego, gdy zwłoki starca zabrano. Rezygnacja go ogarnęła i melancholja tak ciężka, iż całemi dniami i nocami, podobnie jak zmarły starzec, z głową na piersi zwisłą siedział bez myśli już prawie, bez czucia.
— Pomału to i ja gadać zabacem — myślał — i sto roków tak przezyjem, bez té portki niescénsne...
Wtem pewnego dnia klucz w zardzewiałym zamku drzwi do lochu zazgrzytał i przy blasku latarni, którą niósł odźwierny, ukazał się postawny mężczyzna z ręką za pas wetkniętą, w czapie z zawiasami i szerokich hajdawerach i rzekł:
— Możesz iść.
Marduła nie zrozumiał.
— Wto? Kany? — zapytał.
— Ty; gdzie ci się podoba — odpowiedział mężczyzna.
— Wolnyk!? — wrzasnął Marduła.
— Wolnyś.
Marduła buchnął do nóg panu, ten zaś odsunął go mocną ręką i powiedział:
— Nie mnie dziękuj, jeno Bogu Najwyższemu i jaśnie wielmożnej pannie Agnieszce Rzeszowskiej, kasztelance Wojnickiej, która za wojewodzica Sieniawskiego zamąż wychodząc, ojca w dniu zrękowin swych o wypuszczenie więźniów ubłagała.
— Je kaz tys ona? — wrzasnął Marduła. — Cobyk jom za nogi obłapiéł!
— Módl się za panną kasztelanką i o błogosławieństwo Boże dla jej potomstwa proś i ruszaj z Bogiem.
Marduła się zebrał i poszedł.
Zataczał się, jak pijany, gdy wyszedł na powietrze. W łachmanach go z zamku puszczono, a gdy się z za rzeki poza siebie obrócił i czarne małe okna u dołu murów ujrzał, o mało nie omdlał ze zgrozy.
W okropnem odzieniu, z włosami niżej bark, z brodą blisko pępka, szedł, jak dziad, o kawałek chleba prosząc, aż mu się na prawdziwego dostatnio odzianego dziada w polu trafić udało. Tego obdarł do koszuli, samego zaś u suchej wierzby uwiązał, aby za nim z wrzaskiem nie leciał, i puścił się w dalszą podróż. Ale nie ku domowi naprzód skierować się postanowił.
Maszerował on ze sakwami dziadowskiemi i kijem prosto pod Kalwarję Zebrzydowską, gdzie go sołtys na kradzieży portek złapał i dragonom pana Rzeszowskiego oddał.
Po paru dniach wędrówki zaszedł na miejsce pod wieczór.
Zastał sołtysa, jak był, tylko podstarzałego nieco; prosił o nocleg, pozwolono mu go. W zmizerowaniu więzieniem wyglądał na starca, poznania się nie obawiał.
Po wieczerzy, którą mu dano, cuda jął opowiadać.
— He! — zaczął. — Kiebyście wy wiedzieli, poco ja haw prziseł!
— No poco, poco? — zapytał ciekawie sołtys.
— He, kie mi moze nie uwierzicie — ociągnął się Marduła.
— No ino gadajcie, gadajcie dziadku, będziemy widzieć.
— Idem ja zdaleka, ze świentego miejsca, aze od Grobu Krystusowego.
— Joj!
— Miałek hań objawienie.
— W Imie Ojca i Séna!
— Ukazał sie mi świenty Tobijas i pedzial mi tak: jest hań sołtys pod Kalwaryjom Zebrzydowskom, grzéśnik straśny —
— E, coby ta!
— Djabli sie o niego jus pytajom —
— Rany Boskie!
— On ukrziwdził straśnie cłeka —
— No bez co? Jako? Kiedy?
— Hłopa piéknego, młodego, co portki u niego wyzycyć przyseł, z parobkami dobił i zołmirzom pana Rzesowskiego dał.
— Wyzycyć? Prawda! Ukraść! I kie to ta było! Dawno! — odmarknął sołtys.
— E dy mnie Świenty tys wcora rano nie gadał — obruszył się Marduła. — Trzy roki ze Ziemie Świentéj idem. Bez dwanaście mórz jek płynon i dwa sta rzek jak morze głębokik jek przeseł; a jyno trzy mosty na nik béły.
— Jejejej!
— I pada mi ten świenty Zahareus...
— Dyjeście mówili Tobijas?
— Tobijas sie nazywał na ziemi, a w niebie to go zaś Zahareusem wołajom, bo ta i was po śmierzci niebedom wołali: Wojciehu! — jyno: podź haw, grześniku zatracony! — odpowiedział niestropiony Marduła.
Sołtys westchnął.
— Pada mi — mówił Marduła — icie dziadku ku temu sołtysowi pod Kalwaryjom i powiciez mu tak: hłop sie obiesił ze zalu i sytkie jego grzyhy na niego spadły z hłopa. A to béł złodziej, drapieźnik, łupierz, bitnik, zabójca i gwałciciel.
Sołtys głowę zwiesił.
— Za to sytko, co ten hłop porobiéł, bedzie ten sołtys na tymtu świecie odpowiadał, niby na ik. Djabli sie o niego pytajom, co sie biéda ognać, padał mi ten świenty.
— No to cóz radzić? Cóz radzić?
— Co radzić? Źle. A znacie wy tego sołtysa?
Popatrzył sołtys na żonę, żona na niego. Wtem Marduła oczy przysłonił i wrzasnął:
— Ze coz to!?
— Co? Gdzie? — spytał przerażony sołtys.
— E za wami! E hań! Cy cień stoi?
— E gdzie?
— E hań, za plecami! Rany Boskie! W imie Ojca i Syna i Ducha Świentego! Jamen! Jamen! Jamen!
I Marduła począł czynić krzyże w stronę sołtysa.
— Cóz tam!? — krzyknęła wystraszona sołtyska.
— Djaboł hań stał! Lewdy jek go odegnał!
Sołtys skulił się i pot mu urosił czoło, a Marduła żegnał i powtarzał: Jamen! Jamen! Jamen!
— Niéma go jus? — szepnął sołtys.
— Niéma. Uciók przed krzize, a pote ja tu mam wode, co jom Panjezus w Kanie Galilejskiej nie dopiéł — i pokazał flaszkę z wódką, którą w sakwie dziadowskiej namacał.
Sołtys się skulił w dziesięcioro i w przerażeniu drżącym głosem pytał:
— A nie pedział wam Świenty, jako sie sołtys ratować ma i cyby sie jako djabłu nie wykupił?
A Marduła z powagą na to:
— Pedział mi świenty Tobijas tak: niek sie sołtys wybicować da, coby go bez tydzień baba miała po cym smarować, a pote pieńdziesiont dukatów na okfiare księdzu na msom do kościoła na Obidowom do Krziza niek zaniesie.
— Je skondze ja tys takie piéniądze weznem? — jęknął sołtys.
— Toście to wy som jest!? — krzyknął Marduła zdumiony, usuwając się w świątobliwem zgorszeniu na bok.
Sołtys głowę zwiesił.
Wtem Marduła jak wrzaśnie, jak chluśnie wódką w okno:
— Djaboł zaźrał!
— Do okna!?...
Po niedługiej chwili legł sołtys na ławę. A Marduła, że osłabiony się czuł, dał kostur swój sołtysce, a co wycięła męża, wołał:
— Tęzéj ze! Tęzéj ze! Djabły wyskakujom jak śmieci ze zarna we młynku! O! O! Tu je! Tu dwa! Kielo to tego! Jesce ze go! Jesce ze go! Ze dy tu pełna izba grzyhów!
Dwa tygodnie Marduła u sołtysa siedział, jadł, pił, łgał i do sił wracał, a chłopi się do niego schodzili, nad którymi modlitwy odprawiał, błogosławił, złe zażegnywał. Jak do cudownego obrazu chłopi ciągnęli i po rękach go całowali, a znosili jadła, napitku, przyodziewy, domek postawić chcieli, byle ich tylko nie opuszczał.
A Marduła miał prosto z nieba wiadomości jak prorok.
Pewnego dnia spojrzał wgórę, zobaczył burzę, ciągnącą od Krakowa: powiada niby do siebie, ale tak, żeby go wszyscy słyszeli:
— Wiedziałek, ze tak bedzie...
— No co? No co? — pytają się ludzie, co ku Mardule procesją szli.
— Ociec zły... Pokłopocili sie ze syne... To zawdy tak — mówi Marduła, kiwając ręką z rezygnacją.
— Wtory ociec? Jaki?
— E to tak. Panu Bogu to jus dawno markotno o to, ize nie Jego kwalom, ba Pana Jezusa. Ja, pada, stworzéł świat, ludzi i syćko, powié to wto: niek bedzie pofalony Bóg Ociec? Ba jyno syćko: niek bedzie pofalony Jezus Krystus! A coz on proci mnie? Jakby mnie, pada niebéło, toby i jego niebéło. A jak wto rzeke wkiełźnie do kałuze, abo do młaki, o to wtedej: Boze ratuj! Abo do biédy wpadnie, źle mu wyhodzi: Boze jedyny, nie opuscajze mnie! A jak se ślebodno idzie, dobrze mu: niek bedzie pofalony Jezus Krystus! Je pokiel ze to tego bedzie?
Chodzi po niebie, pomrukuje, a Duk Świenty za nim na skrzidłak lace i w usy mu: gru gru gru! gru gru gru! — bo tys Paniezusowi zazrości.
Jaze Pana Jezusa cysto piéknie nagniéwali oba, stanon wej proci nik i pada: Je kiz to sto dziadów! Kieby nie ja, toby ani telo niebéło! Bo by béli na świecie ino sami zydzi i Turcy! A jesce ta Ociec jako Ociec, ale ty Duhu Świenty nie podwódź, ba rad bydź, co cie do Świentej Trójce rahujom, hoćjeś ptak! Furces, laces, a coś zrobiéł? Cyś sie to ukrzizować dał? Abo byś znał zmartwykpowstać? Pockaj! Niek cie oskubiom i zamurujom, cy trzeciego dnia wyjńdzies! Niebój sie! Zielone Świątki mas po moik Godak i po Wielgiej Nocy — kieby moik Świąt niebéło, to twoik jesce ani telo! Wtoby ci kadziéł po kościele, kieby nie ja!? Ja sie pada doprociwiéł, coby w Męce Pańskiej nic nie hybiało, a tyś za tela, pada, grok dzióbał po niebie! A Ociec to tys zawdy taki pokłębny! Jak mie niémieli ludzie kwalić, to ik nietrza béło stwarzać! Ba haj! Cy ja pytał o nik? Cy mi to końcem trza béło na krzizie wisieć? Ja by sie był zaobesał przez tego! Wiera haj! Moze nié!?
Telom zwadę zrobili, co cud! Przileciała Matka Boska, słuha, za Synem stanena. Takiście skrzętny, pada do Pana Boga, jak i mój Józef! Syćko mu źle! Cyście jus taki stary, jak i to moje Świente Józefisko?
A Pan Bóg straśnie nierad widzi, kiedy mu o starości radzom. Icie, co sie robi? Jakie chmury carne idom? Bo sie Ociec ozpajédził, pada: staryk? Ale mi wej jesce nic nie hybia! Młodego przeskoce! Potrafi to wtore s was? Kie łupnie pierunami! Widziało sie, że sie niebo zawali. No i icież: burza idzie, jak straf. Syćko z tego...
Kiwali chłopi głowami w niemem zdumieniu na objawienie.
A gdy sołtys konie sprzedał, woły sprzedał, a Marduła się podpasł i do sił wrócił, ruszyli razem w las, ku Obidowej, z ofiarą po grzechów odkupienie, bo się djabły mimo biczowania ukazywać w oknie nie przestały. A gdy głęboko już w lasach i pustkach kilka mil od Kalwarji byli, Marduła sołtysa za kark ułapił, na ziemię zwalił, piętą w potylicę kopnął, drugi raz poprawił i pistolet, który sołtys za pas na drogę wraził, wyrwawszy, do łba mu przytknął i wrzasnął po zbójecku:
— Daj piniaze!
W śmiertelnem przerażeniu i zdumieniu sołtys woreczek z pieniędzmi oddał, a Marduła ze trzydzieści razy kosturem go jeszcze po dopiero co wysmarowanych miejscach potężnie przeciągnąwszy, krzyknął:
— Djabli cie odstompili, bestja, cok skróś tobie tele roki w hereście wysiedział!? Pockajze, oni cie haw najdom! Héba ci świenty Tobijas Zahareus pomoże!
Chwycił ledwo żywego sołtysa i związawszy mu pasem z własnych jego spodni nogi, głową go na dół na konarze powiesił i w las skoczył.
A gdy się u matki swojej pokazał, to go poznać nie mogła.
Odzienie dziadowskie, broda po pępek, a złotemi i srebrnemi pieniędzmi stół zasiał. Zaraz przyszedł ogromny Gałajda z nożycami, któremi owce strzygał, i Mardule włosy urównał i brodę obciął, a potem go ogolił, głowę mu pod pachę wmiesiwszy i mocno trzymając. Potem mu nowe swoje portki olbrzymie odprzedał, a potem zaraz Marduła portki ręką przytrzymując, bo mimo pasa zjechać chciały, między dziewki poleciał, ale już ani jednej znajomej panną nie zastał, gdyż wszystkie zamąż powychodziły.
Wyprawił więc ucztę w karczmie na Ustupie, aby się o nim znów głośno stało i o przygodzie swojej ze sołtysem pod Kalwarją Zebrzydowską, o więzieniu, o starcu w niem, o uwolnieniu, o tem, jak sołtysa wypłacił, szeroko i głośno opowiadał. Dobiegły te wieści Maryny Toporównej i w sercu jej zawrzało.
Sobek Topór po powrocie z wypraw Janosikowych natychmiast się z Hanką Bulcykówną ożenił, Maryna zaś mały dom osobno pobudowawszy, samotna siedziała, o wyjściu zamąż słyszeć nie chcąc, choć się mimo nędzy powszechnej, klęsk i moru wielu parobków o jej rękę głosiło. Ale Maryna odtrącała każdego i w posępności chodziła, a rada była tylko Krzysiowej muzyki słuchać, który też od Janosika do domu do Byrki powrócił.
Zastał Byrkę stęsknioną Krzyś i zaraz po dawnemu na wieczerzę krapkę kapusty dostał i pod nogę jej potem wlazł.
Zły czas skończyć się nie chciał. Wiosnę całą tak lało, że potoki górskie ziemię z zasiewem znosiły i wszystko gniło, a co zrosło, niebywałe po tych deszczach susze wypalać jęły. Zapowiadał się głód jeszcze większy, niż był w zimie.
Ale Maryna nie dbała o to, ani o nic na świecie. W jej sercu rosła straszna tęsknota do wojewodzica Sieniawskiego, do jego uścisków i do jego mowy pieszczonej. Gdy Janosik Nędza Litmanowski do karczmy w Zaborni z Sobkiem Toporem wszedł i w łożu ją z wojewodzicem znalazł, równocześnie opanowały ją wstyd, wściekłość i strach o Sieniawskiego, że byłaby brata rękami własnemi udusiła, gdyby był Janosik ciupagi Sobkowej nad wojewodzicem wzniesionej swoją ciupagą nie podbił. Czuła to, że Sieniawski droższy jej jest nad wszystko, a gdy z bandą Janosikową na szlacheckie dwory szła, to nietyle szła, by się na szlachcie mścić, ile by czuwać, aby Sieniawskiego nic złego od chłopów nie spotkało. Ale wojewodzic znikł jej z oczu — pewno na zamku swoim daleko na Rusi bezpieczny za murami siedział.
Nie wiedziała, że Sieniawski ze wstydu i złości, iż go chłopi pobili, i w wojnę taką wdawać się nie chcąc, Sulnickiemu gromienie rebelji zlecił, sam zaś do Włoch pojechał i tam w Rzymie śród panów italskich i dam żył, błyszcząc urodą, wzrostem i złotem. Po długim czasie dopiero wrócił i w węzeł małżeński wstąpić postanowił.
Ale nie myślał już o Herburtównie, której śladu odszukać strapionemu ojcu się nie dało. Ku kasztelance wojnickiej, znakomitego w Rzeczypospolitej domu, Agnieszce Rzeszowskiej afekt obróciwszy, wzajemność jej nietyle zdobył, ile ofiarowaną sobie przyjął i zrękowiny odbyły się na wiosnę, a ślub do lata dla ogromnych przygotowań odłożono.
Królewskie to miało być wesele, od którego Rzeczpospolita olsnąć była powinna.
Wyniośli tak wysokiego związku sławą Rzeszowscy nad stan i miarę przepych weselny gotowali, Sieniawski zaś jedno tylko: nowy kontusz z brylantowemi tak olbrzymiemi guzami robić rozkazał, iż ile guzów, tyle wsi dobrych u sukni mu wisiało. Sporo złota ze skarbu sieniawskiego i brzeżańskiego wyszło, ale ten ubytek ledwie znać było.
Maryna z Hrubego nie czekała. Na koń, jak uprzednio, gdy do Zaborni jechać miała, siadłszy, ruszyła nad San, ku zamkowi panów Rzeszowskich, podług drogi, jaką jej Marduła rozpowiedział.
Co chciała przedsięwziąć — nie myślała. Przeszkodzić chciała ślubowi wojewodzica i przeszkodzić temu ślubowi wyruszyła z Hrubego. Mijała miasteczka i wsie, lasy, pola orne i pastwiska, widziała stada koni panów małopolskich i niezliczone trzody bydła i owiec, których, zda się, wszystkie hale w Tatrach by nie wypasły, widziała dworki, dwory, pałace i zamki warowne, dumne grody Lubomirskich, Zborowskich, Mieleckich, Szydłowieckich, Kościeleckich i króla. Widziała świat nieznany i odmienny, ale nie dziwowała mu się. Albowiem serce jej pełne było tylko miłości, tęsknoty, żalu i wściekłości.
I myślała, jak się dziwnie plecie, że Mardułę niedługo potem z więzienia puszczono, gdy ona do domu powróciła, że właśnie siedział on w zamku pana Rzeszowskiego i panna Rzeszowska, którą Sieniawski ślubić miał, wolność mu wybłagała, jakby umyślnie, by o weselu opowiedzieć mógł. Czuła w tem rękę bóstwa — Dziedziliji, pani miłości, czy okropnej Zamarzłej Czernicy, której oddech upadał lodem. Wiodło ją li coś dobrego, Chrystus i Białybóg, czy Złybóg i djabli piekielni?
W niewiadomości jechała z dziką rozpaczą i dziką miłością w sercu, nie przemyśliwając nic, nic nie przewidując. Ale byłaby jechała w paszczę niedźwiedziom rozżartym.
Siłę też w sobie czuła taką, że jednym zamachem pięści powaliła ogromnego chłopa, który jej drogę w lesie koło Bochni zastąpił, obroniła się też siekierą z domu wziętą trzem kundlom owczarskim, które na nią, gdy przez pustki przejeżdżała, napadły i ją i konia rozszarpać chciały. Bóstwo ją jakieś wspomogło wtedy, bo jednemu z psów czaszkę rozłupała na prawo, drugiemu łapę w powietrzu przetrąciła na lewo, trzeciego zaś koń uderzył zadniemi kopytami i na miejscu ubił.
Po tygodniu blisko jazdy ujrzała zamek, który z opowiadania Marduły poznała, iż był zamkiem panów Rzeszowskich.
Było to pod wieczór, na pustym gościńcu. Maryna zsiadła z konia, zdjęła zeń uździennicę i siodło, odniosła nieco w gąszcz, a konia poklepawszy po karku, puściła wolno. Zaraz zaczął się paść.
Sama zaś legła w gęstwinie i do rana czekała.
Nazajutrz rano, siekierę pozostawiwszy, do zamku prosto poszła, a gdy ją odźwierny w bramie zatrzymał, opowiedziała się za biedną sierotę z domu przez macochę wygnaną, która służby szuka. Wpuszczona obejmowała nogi gospodyni i po kolanach ją całowała, aby jej rondle myć, krowy doić, lub choćby świniom jeść nosić pozwolono. Jej wspaniała mocna budowa, uroda i bystra przytomność umysłu ułatwiły jej przyjęcie — dano ją do kuchni.
Widywała pannę Rzeszowską i starała jej się na oczy wejść. Panna Agnieszka, łagodna i ludzka z natury, a sama wiele w domu czyniąca, zauważyła ją i widząc zręczność i urodę z kuchni do kredensu przeniosła. Zaczem i do swojej osoby wziąć ją chciała, ale Maryna wymówiła się, obawiając się wejść na oczy wojewodzicowi, którego przyjazdu wrychle się spodziewano.
Albowiem nie wiedziała co ma czynić? Jak przeszkodzić wejściu wojewodzica na Hrube postanowiła, tak postanowiła i nie dopuścić do ślubu wojewodzica z panną Rzeszowską. Czasem przychodziło jej na myśl chwycić siekierę od drwa rąbania i przechodzącą przez dziedziniec, lub spacerującą po ogrodzie pannę napaść i głowę jej roztrzaskać, ale gdy spojrzała na pannę Rzeszowską, żal się jej robiło, bo o swoje życie, ani tortury nie dbała. Panna Rzeszowska piwne miała oczy i tak się niemi śmiała do każdego, jak kwiatami. Podobne do ciemnych bratków aksamitnych te oczy były. Całą twarz dosyć ciemną miała z rumieńcem jasnym i włosy kasztanowate. W chodzie zaś, w ruchu, w ciele powab taki, że czarowała ludzi. Kobiety to rozumiały, że posiąść taką, taką przytulić szczęście niewypowiedziane.
Nie dziwiła się Maryna Sieniawskiemu, że taką zakochał, że przy niej Beaty Herburtówny zapomniał, a cóż dopiero o niej, prostej dziewce. Słyszała też, jak mówił kozak Sieniawskiego z listem przysłany, że pan bratu stryjecznemu powiadał, iż większa gładkość panny Agnieszki, niż nierówność fortuny, parenteli i godności w Rzeczypospolitej.
Co się Marynie pięści na pannę Rzeszowską ścisnęły, to opadły znowu, a panna, jak umyślnie, szukała jej, głaskała po twarzy, lubiła z nią mówić, nazywała Marynią, albo Marychną i obdarowywała znoszonemi chustami i spódnicami, choć na Marynę krótkie były. Aż inne dziewczęta dworskie zazdrość brała, ale i poszanowanie w ludziach dla Maryny rosło.
Myślała Maryna to i to. Czasem żeby się do wyprawnej służby panny Rzeszowskiej, coby jej nietrudno było, dostać i wojewodzica choć zdaleka, choć z kuchni, czy pralni widywać, ale czuła, że toby było męką straszliwą, niemożebną do przetrwania. Jej miłość do wojewodzica unosiła ją, jak wicher płomień roznosi. I czuła Maryna, że wszystko naokół niej jest jako dachy słomiane na stodołach, iż na co spadnie, zniszczy i strawi.
Czuła się z tą mocą nad tymi ludźmi. Naczynia stołowe myjąc w kredensie, czuła się jak orlica nad pawiami w dziedzińcu, wybierająca czas, aby uderzyć. Wietrzyła krew, ona, która tak wściekle rzucała się w bój, gdy się zdarzyło starcie, kiedy w bandzie Janosika chadzała, że ją krwawą Maryną nazwali. Szukała śmierci.
Obłąkiwała ją myśl, aby podziać gdzieś pannę Rzeszowską, stracić ją z oczu Sieniawskiego, jak się niegdyś Herburtówna Beata z oczu ludzkich zapodziała, nikt nie wie gdzie przepadłszy?
Z zamku Rzeszowskich, z okien, patrzała na Wisłę, wielką i szeroką, nieopodal płynącą, między wikliny i przylaski.
Panna lubiła chodzić nad Wisłę. Rwała kwiatki i nuciła piosenki dworskie i chłopskie, bo tych masę umiała. Zapytała też o to i Marynę, a gdy jej Maryna raz i drugi zcicha w dziedzińcu swoje przeciągłe góralskie śpiewanki zanuciła, rozsmakowała się w nich panna i na przechadzki jej ze sobą chodzić kazała i śpiewać.
Dziwnie się po dolinach nad Wisłą po wiklinach rozlegało:

Cyś mie ty widziała, cy ci wto powiedzioł,
ze jo na wirsycku z owieckami siedzioł?
Ani mi kto mówiéł, jyno jo widziała,
jak sie na wirsycku owiecka bielała!...

Śmiała się czasem panna z dziwnej, obcej nuty, a czasem uczyła się i ciągnęła razem z Maryną:

Wysoki zomecek, wzioneś mi wionecek!
Wysa jesce skała, samaś mi go dała!
Wionku lelujowy, spodeś z mojej głowy,
pudzies dołu wodom, nie zejńde sie s tobom!...

Nieraz nad głębią wodną napadała Marynę chęć porwać pannę Rzeszowską wpół i w wodę wtrącić. I gdyby się ratowała, póty po głowie kamieniami bić, aż na dno pójdzie i woda ją zniesie. Widziała jej ciało płynące z falą, coraz dalej, coraz dalej, precz, na zawsze, na wieki...
I nie nieśmiałaby tego uczynić, ona, która przez lata cztery przy Janosiku Nędzy parobkom dworskim i panom, harnikom królewskim i wojsku, w twarz w czasie walki patrzyła, aniby nie była niezdolna śmignąć swemi stalowemi ramionami dziewczynę na siągę od brzegu, w głąb...
W zamku zaś czyniono do ślubu przygotowania, nad miarę świetne.
I nadszedł on czas nieszczęsny dla Maryny.
Widziała z okna kredensu, jak w złoconej poszóstnej karocy w siwe jabłkowite konie tureckie, z grzywami do piersi i ogonami do ziemi, zajechał wojewodzic Sieniawski z pozłacanymi hajdukami z węgierska na koźle i za karocą. Widziała go przez szybę kryształową i jak wysiadał świetny i piękny, w bramowanej sobolami delji aksamitnej granatowej, kapiącej złotem.
Widziała go z okna kredensu, z za kraty, i byłaby się rzuciła ku niemu udusić go, zadławić i zacałować na śmierć.
Trzystu ludzi przyjechało za nim w orszaku. Jechali husarze nadworni i kozacy, koniuszowie i masztalerze, hajduki, pajuki, rękodajni i marszałkowie jego dworu, sokolnicy z cudnemi sokołami i wiedzione smycze chartów wspaniałych. Nawet wielbłądy dwa przyszły złotoszytemi kapami okryte.
Obóz poza zamkiem rozbiła drużyna Sieniawskiego, bo jej gdzie w zamku pomieścić nie było. Ale choć tak licznym otoczony był dworem, taką potęgą oblubieniec, przecie większą potęgą nad jego oblubienicą czuła się Maryna z Hrubego.
Zjechała gości moc wielka, panów i dygnitarzy koronnych, krewnych pana młodego i panny młodej, zjechało też i pomniejszej, mniej znacznej, ale zacnej szlachty wiele, obu domom powinowatej, i zaroiło się w zamku i w miasteczku pod nim, jakoby wielki jarmark się odbywał.
A wśród tej ciżby chodziła panna Agnieszka Rzeszowska jasna jak gwiazda od szczęścia.
Zabawy Maryna widziała z okna kredensu: ścigali się młodzi kawalerowie do pierścienia, kopiami z siodeł wysadzali na improwizowanych turniejach, szczuto psami chowane niedźwiedzie i w pole kawalkaty wyjeżdżały z psami i sokołami, oblubieńcy pośrodku.
Wyło w Marynie serce.
Kryła się, aby Sieniawski jej nie ujrzał, a także przed swawolą młodzieży szlacheckiej, przebierającej w dziewkach dworskich, miasteczkowych i wiejskich w okolicy, jak w ulęgałkach. Pojąć tego Maryna nie mogła, bo dziewki oddawały się jak niewolnice, na jedną noc, na jedną godzinę, na jedną chwilę nieraz. Najmniejszego oporu, najmniejszej swej woli nie miały. Kto skinął, kto zawołał, do tego szły. A gdy jedną Maryna zagadnęła, odpowiedziała:
— Jest, ze sie kce, jest, ze sie nie kce, ano lepiej po staremu, jak matki robiły, niźli podkówkom w brzuch dostać, abo kściną bez plecy.
— A cyś ty niewolnica?
— Ja poddana, pańska. A ty to nie?
— Nié!
— A cyjaześ ty?
— Swoja i swojej śmierzci!
— Śmierci? No to my wsyscy. Piérsy Pombóg, drugi pan, trzecia śmierć. A coś ty inksygo, jako ja?
— Nic — odparła Maryna i pomyślała gdzie inaczej ona tuliła ku sobie pierwszego z pośród tych kawalerów, ah! i pana młodego panny Rzeszowskiej!...
A gdy wszyscy pojechali do kościoła w miasteczku ślubnym orszakiem i zamek opustoszał, chwyciła Maryna nóż długi i śpiczasty i wybiegła z nim na schody, niedostrzeżona przez nikogo, i przez komnaty popędziła aż do tej świetlicy, gdzie łoże oblubieńcze na noc poślubną nowożeńcom pod baldachimem z błękitnego w gwiazdy złote tkanego jedwabiu przygotowane stało. Stare łoże dębowe, na którem panny Rzeszowskie od prababek dziewictwo traciły, z wyjątkiem tej jednej, co się z lekarzem nadwornym skaliła i żywcem w lochu pod zamkiem zamurowana za króla Zygmunta została.
Wielkie ciężkie kotary osłaniały to łoże, grube i fałdziste, ku samej ziemi opadłe. Szybkim ruchem znalazła się Maryna za kotarą przy ścianie, ukryta tak, że chybaby umyślnie ktoś jej szukać tam szedł, aby mógł odkryć.
Decyzję powzięła jedną: zamordować oboje, gdy się oboje do rozkoszy ułożą.
— He, ty, bees ś niom spał!? — szeptały jej zakrwawione zębami usta. — Ty bees jego!? Ty!? Cekajcie! Ja haw!...
Długo głusza wielka zalegała zamek, aż przez okna uchylone usłyszała Maryna trzask z batów, strzelanie z moździerzy, okrzyki; snać powrócono od ślubu.
I długo, długo w noc grzmiał zamek od palby z moździerzy i armatek, od śpiewów i rozgwaru weselnego, a jaskrawe blaski wpadały do ciemnej komnaty małżeńskiej, bo już wieczór nastał i noc nastała. Wtem weszło dwóch hajduków z zaświeconemi kandelabrami, a za nimi wojewodzic Sieniawski z oblubienicą i rodzice panny młodej i orszak cały weselny, który państwa młodych w łoże prowadził.
Tam słyszała Maryna, jako chór pacholąt cudnie biało przystrojonych różami cały dywan w komnacie zasłał i przy dźwiękach niewidzialnych lutni śpiewać począł:

Za amora przyczyną
wstąp w to łoże dziewczyno
kawalera grzecznego
przymknąć do serca swego.
Już my długo czekali,
róże w ogrodzie rwali,
byś w to łoże, niebogo,
wonnych kwiatów szła drogą.
Niech cię Wenus za łaską
swą ozdobi przepaską,
byś mężowi się zdała
jeszcze piękniejsza cała.
Nic już kryć się niegodzi,
słodki będzie to złodziej,
gdy zbawionej sekreta
krzyknąć przyjdzie: o reta!
Jać nie przyjdę ratować,
ani będę żałować,
czegoś chciała, dostałaś,
znajdziesz, czego szukałaś!
Ani twego błagania
luto mi, ni wzdychania,
czegoś chciała, szukała,
to będziesz dzisiaj miała — —
vivant! crescant! floreant!

Poczem matka, babka, ciotki, stryjne, krewne, druhny i przyjaciółki poczęły żegnać płaczącą pannę młodą, hajdukowie cofnęli się z kandelabrami, cofnął się orszak ślubny i Sieniawski z panną Rzeszowską pozostali sami.
— Moja! — krzyknął wojewodzic chwytając ją w objęcia.
— Mój!...
Piekło wrzało w Marynie. Oddech tłumiąc i nóż ściskając przytłaczała się do ściany za kotarą.
Ogniem żywym palił jej się mózg i paliło serce. Wydawało jej się, że rozsadza ją, rozerwie w sztuki uczucie, którego nazwy nie znała. Wsłuchiwała się. Zda się, jakoby brała w siebie żar, piekło całe. Czuła się podobną do dział podczas oblężenia Czorsztyna, w które im więcej prochu nasuto, tem straszliwszy wyrzucały pocisk.
I nagle jęk przedarł powietrze.
Zerwał się z łoża, wydzierając się z miłosnego uścisku Sieniawski; z krzykiem przerażenia porwała się za nim z posłania panna młoda.
— Co to!? — krzyknął wojewodzic. — Zali przywidzenie?
— O nie! O nie! — wołała młoda pani. — Słuchaj! Tam ktoś jest! Jezu! Czy czart!?
I z głośnym przeraźliwym wrzaskiem w bieliźnie runąć chciała we drzwi, by uciekać, ale ją Sieniawski przytrzymał za rękę.
— Stój! Czekaj!
I schwyciwszy szarawary i buty na się, karabelę przy łożu złożoną z pochwy wydarł i ku kotarze przystąpił.
Rozchylił lewicą fałdy kotary, w prawicy gotową do sztychu broń trzymając.
Jasny pełny księżyc padał w okno i świecił w komnatę: Sieniawski ujrzał postać kobiecą.
Cofnął się przerażony tym widokiem niespodzianym.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Kto tu!? Widziadło!? A kysz!
Lecz gdy między fałdy ręką pchnął, żywe ciało natrafił. Uchwycił wtedy niżej łokcia postać stojącą i wyrwał silnie ku sobie, a wówczas przy miesiącu poznał Marynę.
Nóż wbity tkwił jej nad gorsetem w piersiach po lewej stronie.
— Chryste Przenajświętszy! — krzyknął Sieniawski. — Co to!?
— Ja — rzekła głucho Maryna.
— Maryna!? Ty przebita!?
Poznała ją młoda pani i z wybuchem przypadła.
— Marynka!?
— Znasz ją? — zapytał mąż.
— Znam. Służyła u nas.
— Ona? Ty? Maryna tu? Tu? Skąd?
— A ty ją znasz? — zapytała Agnieszka, już Sieniawska, zdumiona.
— Zdawna! Ty przebita!?
— Haj.
— Jakim sposobem!?
— Ja tobie zabić przysła — rzekła Maryna.
— Mnie!?
— I jom!
Wskazała głową młodą panią.
— Warjatka!? — krzyknął Sieniawski ze zgrozą.
— Nie! Jynok kohała.
— Skądże ten nóż w twych piersiach? Na Boga!
— Ja go sama wbiła.
Skłoniła się. Pochwycił ją Sieniawski i posadził na fotelu przy łożu stojącym, nieopodal okna.
— Agnuś! — zawołał. — Wdziej co na się. Biegnij, każ zawołać medyka mego, Franconiego!
Ale Maryna przytrzymała Sieniawską mówiąc:
— Stójcie, pani. Mnie nijakik Frankonik nie trza. Nijakik medyków. La mnie jyno jeden medyk — śmierzć.
— Boże! Marynka! — zawołała pani Sieniawska. — Marynka! Coś ty uczyniła? Coś ty uczynić chciała!?
— Przebiłak sie. Coz?
Umilkli Sieniawscy, jakby wstyd, wstyd zresztą niczem wytłumaczalnem niesprowadzony, dusze ich przejął. Aż pani Sieniawska rzekła:
— Marynka, biedna; czekaj, nic ci nie będzie, doktora przywołamy!
— Pani — przerwała jej Maryna — nie mąćcie mi śmierzci. Ona idzie. Jus je nie prec. Nabliza sie pamału.
Oboje Sieniawscy wzdrygnęli się.
— Nie mąćcie mi śmierzci, nie wołajcie nikogo... Wody mi dajcie krapke.
Nalała Sieniawska z kryształowego dzbana szklenicę i podała ją Marynie.
— Marynka! — jęknęła. — Ten nóż!... W piersiach twoich!...
— Wynijdź pani z pokoja — odpowiedziała Maryna — nie patrz... Krew... Wynijdź i ty, jak fces, panie młody. Umrem sama — ja sprosta dziéwka góralska, mnie haw do śmierzci nikogo nietrza... Jyno mi ten łaske zróbcie: nie wołajcie medyków. Ja niefcem zyć, ani jus niémogem — ja to cujem... To jyno kwila.
Przypadł Sieniawski na kolana przy Marynie, pod nogi ją objął i jęknął:
— Maryś! Odpuść mi! Przebacz!
— Z nicego. Tyś béł pan...
— Kochałeś ją? — wyszeptała słoniąc oczy Sieniawska.
— Ja jego kohała — rzekła Maryna.
— Uwiodłeś ją? — pytała Sieniawska z przerażeniem.
— Ja mu sie dała, sama. Okfiarowałak sie mu — jus nie panna. Pan Kostka mi wieniec z coła sjon, w Ciorśtynie.
— Gdziem cię buławką ugodził — odezwał się Sieniawski.
— Hań.
Sieniawska rozszlochała się. Co słyszę! Czego się dowiaduję! — powtarzała wśród szlochań.
— Nie płaccie, pani... On wam to kie opowié — we wiecór. Bedziecie sami. Opowié, jako my się poznali i ka, na polanie, blizo Toporowyk Stawków... Opowié, jako my się shadzali i jako béło... Pote pan Kostka prziseł — hłopów ratować... On zgromiéł górali, co ig mój brat Sobek wiód panu Kostce na odsiec, twój mąz... Pote mie porwać fciał, posłał zołmirzy... Pote my sie ze sługi, z Tomka, dowiedzieli, ize je jest w Zaborni — hań ja go zatrzimać posła, nie puścić w Hrube... Tomka mój brat zabiéł.
— To on? Mówiłaś, że go niedźwiedzica rozszarpała. —
— Haj. My béli te niedźwiedzie, z brate moim. Pote jek z Janosike Nędzom Litmanowskim posła, panów bić — tobie strzéc...
— Jakto?
— Jaby tobie nie béła dała włosa z głowy sjońć.
Sieniawski kolana Marynine całować począł.
— Pote jek sie dowiedziała, ize sie zénić bedzies — przyjehałak...
— By mnie zabić? — oderwał Sieniawski usta od kolan Maryny.
— I zone twojom. No to mie mas i sable mas — zetnij mie, abo katowi daj, niek domęcy.
Z głośnym, przeraźliwym jękiem runęła Sieniawska na sofę turecką i wyć z płaczu spazmatycznego zaczęła.
— Cicho! Zmilknij! — zawołał Sieniawski. — Widzisz, że jej źle...
Maryny oddech stawał się coraz krótszy, bardziej zduszony, rwany, głowa zwisła jej ku ramieniu.
— A to jest moje życie — poczęła mówić półgłosem, jakby niezupełnie już przytomna — łąki i zimy, las, Carny Staw... Mój brat mie za ramie wzion, kie ja sie weń zapatrzowała, w głębizne... Kazał mi iść, odejńść, ze hań przepaści... Mnie niebéło pietnaście roków... Ja sie zapatrzyła, wpadłak w głębizne... w toń...
— Czegoś ty chciała? Mów! — szepnął Sieniawski.
— Ja was fciała zabić, bok cie zanadto zakohała. Ja haw męki wystała, wystałak piekło za tom firankom — nie wypowié nik, nie przemyśli nik... Ale kiejek telo miłości wasej uźrała — ja nie was, ja moje serce tém noze przebiła, co go haw z piersi mojej widno...
Opadła w fotelu.
— Cierpisz?
— Nie telo — jyno mie mgli — to jus bedzie zaraz... po mnie...
— Bież po księdza! — krzyknął Sieniawski do żony.
— Nieskoro — i co mi po nim? Nie was ksiądz do mojej duse — powiher mnie weźnie...
Wstrząsnął się Sieniawski.
— Maryna! Bluźnisz Bogu! W chwili skonania może!
— He — szepnęła Maryna — podź haw, niek ci głowe przitulem, niek cie przy mnie ucujem... A to wiés, jako śpiéwujom? Hej zahucały góry, zasumiała woda, hej śmierzć mi ulubieniec, a ja panna młoda...
Sieniawski ją za rękę ścisnął.
— Patrzała ja kiejsi we wode, w ciémnom... W Carny Staw... Zapatrzyłak sie weń... Ono sie mi wej znacyło... Cuł to Sobek, brat, kie mie za ramie ujon... Bał sie, byk nie wpadła... Wpadłak...
Wtem wzdęła jej się pierś, podniosła ręce i krzyknęła prawie głośno:
— Stawie! Stawie! Stawie Carny!...
Głowa jej opadła.
— Jezu! Kona! — zawołał Sieniawski. Sięgnął ręką ku twarzy Maryny — już była martwa.
W bieliźnie z wrzaskiem: ludzie! ludzie! — wypadła młoda pani z komnaty.
Sieniawski pozostał przy Marynie sam. Położył jej dłoń na ziębnące czoło, nachylił się i w usta ją pocałował i w ręce obie i zdawało mu się, że Maryna szepnęła: bądź zdrów! — ale poznał, że to mu się tylko już zdawało. I rękę na czole Maryny trzymając, mówić zaczął półcicho:
— Przysięgam ci, iże póki życia mego, żaden poddany mój chłop mieczem, kołem, ani ćwiertowaniem karan nie będzie, przez śmierć twoją, Maryna, tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż!
Potem nóż z martwej już piersi wolno wysunął, z krwi otarł i na kolanach zmarłej złożył, mówiąc:
— A to relikwja święta będzie, którą na ołtarzu w kościele w Brzeżanach zawieszę.
Śpij!
W tej chwili ze światłem wpadli goście weselni, kto trzeźwy o tyle, o ile jeszcze był, i służba wystraszona.
— Mości kasztelanie! — rzekł Sieniawski do kasztelana Rzeszowskiego, ojca Agnieszki. — Gromnice z zakrystji każ przynieść, księży wołać i modlitwy za umarłych odmawiać. A na zwłoki tej dziewki, tej chłopki Maryny z Hrubego, cztery deski dębowe zbić daj, do Brzeżan ją powiozę i w złoconej trumnie pochować każę. Na obchód pogrzebowy wszystkich waszmościów z sobą zapraszam!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.