Janosik Nędza Litmanowski/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tenże sam czas wieść po górach poszła, iż dusza pokutująca, czy zaklęta panna po nich się włóczy. Chodziła po halach to tu, to tam od niejakiego czasu osoba młoda, naga zupełnie, tylko w trawy, liście, kwiaty i gałązki odziana, z olbrzymiemi złocistemi włosami, które ją jak płaszcz okrywały, przychodziła ku szałasom, gdzie psy w dziwny sposób nie rzucały się na nią, ale tylko oszczekiwały ją i wyły na jej widok i po jej odejściu; jadła i piła, co jej podano i nie mówiła nic, tylko się uśmiechała. Odzienie, jakiem ją okryć chciano, zrzucała.
Włóczyła się po Tatrach od wiosny, błądziła po lasach i uboczach, wstępując na hale. Znali ją pod Hawraniem, przy Zielonym Stawie pod szczytem Kiezmarskim, w Dolinie Zimnej Wody i Staroleśnej, w Dolinie Wielkiej, w Batyżowieckiej, wszędy od Południa. Zrazu bali się jej juhasi i uciekali przed nią; później już tylko kobiety strach przed nią zdejmował. Złego nie robiła nic, do każdego się uśmiechała, jak dziecko.
Miano ją za duszę nie z tego świata, dlatego nikt na nią ręki w żadnym zamiarze nie podniósł, a wiarę tę zachowanie się psów zajadłych i atakujących każdego potwierdzało.
Gdy jednak razu pewnego zawędrowała het aż ku Północy, ze strony węgierskiej Tatr na polską, na ubocz pod Lilijowem, poznał ją tam Franek Marduła, barany pasący, i poniżej pasąca krowy Teresia z Hrubego.
Mówili oni z sobą, gdy widziadło się nabliżyło i w trwodze śmiertelnej za turnicę się schowali, ale gdy bliżej nadeszło, szepnęła Teresia:
— Franek! Ze dy to podane na ten panne, co u Jasiców Toporów bywała, co jom wygnali i ukamienować fcieli i co z Kretem starym usła?
— No no no! I mnie sie widzi!
— Ale pewnie! To ona! Sama ta! Ta panna, co jom Gałajda w śniégu nalaz!
— E, to bedzie jyno jéj dusa — rzekł ostrożnie Marduła.
— Zy ka dusa? Kie ma pięty pozbijane? Dusa by ci pięty po skalak zbijała?
Poglądnął Marduła bystro.
— Prawda — rzekł, ale bez przekonania.
— Ja na nie zawołam — rzekła Teresia i krzyknęła.
— Panno!
Stanęło widmo niewieście, obejrzało się.
— Po imieniu zawołam, Ludmiła jej. Panno Ludmiło!
Widmo niewieście stało i słuchało.
— Is — słuha. Jyno zgłupieć musiała. Biédarstwo! Ja sie jéj nie boje, ja ide ku niej.
Teresia wyszła z za skały, a i Mardułę wstyd wziął lękać się, gdy się dziewka nie boi, choć niedowierzał i pięty go o materjalności widziadła nie przekonały dostatecznie.
Teresia zbliżyła się śmiało.
— Panno Ludmiło — rzekła — wyście to som?
Widmo ludzkie uśmiechnęło się.
— Was Gałajda nalaz? Wyście bywali u Jasiców Toporów, u Sobka i Maryny? Na Hrubém? Was ukamienować fcieli?
Coś, jakby myśl jakaś, przemknęło przez twarz półodzianej w liście, trawy i gałązki kobiety. Zmarszczyła czoło, wytężenie mózgu odmalowało jej się w oczach i nagle złapawszy się za głowę rękami, z piskliwym wrzaskiem napastowanego dziecka, kurcząc głowę w ramiona i jakby osłaniając ją od razów, uciekać jęła. Puściła się za nią Tereska i Marduła podążał, wołając: nie bój sie! stój! — ale gdy ją doganiali, upadła na ziemię i jak kuropatwa, gdy na nią jastrząb bije, głową przypadła ku ziemi, rękami ją ciągle słoniąc.
— Panno Ludmiło — ozwała się Teresia łagodnie — panienko, wyście to? Nie strahajcie sie! Pocie s nami do sałasa! Na mléko, na sér.
Ale gdy ją za rękę ująć chciała, rozpaczny pisk wydała półnaga osoba.
— Waryjak — rzekł Marduła. — Zgłupiała. Daj jej pokój.
— Ostawić jom niémozemy. Wilki jom zjedzom, zmarźnie, abo od głodu zemre. Patrz, jakie to chude, biédne! Skóra i kości. Franek, odejńdź, moze se mnom samom pudzie.
Oddalił się Marduła i za wielką wantą ukrył, Teresia zaś usiadła obok leżącej, ale cała jej słodycz i perswazja na nic się nie zdały, a gdy na ręce biedną warjatkę wziąć chciała, taki wrzask rozpaczny zaczął wstrząsać jej piersią i z ust się wydzierać, że serce ścisnęło się w piersi Tereski.
Nagle Franek wzdrygnął się i ozwał:
— Ostaw jom! Niek robi, co fce! To jej przeznacenie. To prziwilija śmierzci...
Teresia natychmiast cofnęła się, przejęta grozą.
Półnagie stworzenie porwało się z ziemi i poczęło się śpiesznie oddalać.
— Zginie — rzekła żałośnie Teresia.
— Nie mów nic. Tu jest Duk. Kie Duha nie béło, to jom Gałajda nalaz.
Kobieta szalona oddalała się. Szła szybko ku turniom nad Kasprową doliną.
— My sie cofmy. Tu Duk rządzi. Mnie jaze włosy stajom. Cafmy sie!
— Je dyć...
Cofnęli się śpiesznie. Herburtówna znikła w skałach.
— Mnie jej straśnie zal — szepnęła Teresia.
— Cyt! Nie mów nic. Ka Duh władze, tam sie cłowiek nieśmié prociwić.
— Po céméś go poznał?
— Zimno mnie takie przejeno, jak lód. Ja jesce nigda takiego zimna nie pocuł. Mnie ociec opowiedał: taki mróz po kościak ludzi przeseł, kiedy stary Jarząbek na polowaniu miał od turnie odpaść. Palce im do łuków przymarzły. Nie wysło dwa paciorze, Jarząbek sie urwoł z piargiem skała i gruchnon do przepaście z Koziego Wiérchu, dziś hań lezy. To prziwilija śmierzci.
— Mogli go hycić?
— Mogli. Bo mój ociec seł przed nim, a Jarząbek syn za nim, a ten sie uwióz i ręce wyciągnon. Ale juz Duk béł. Duk zenie przed sobom. Tak jak matka dziecko do hałupy. Dziadek Jarząbek pedział do mojego ojca: jo juz ze dwa roki przy moim synie Duha cuł. Jo wiedzioł.
Teresia się skuliła.
— Rany Boskie! — szeptała. — Rany Boskie! Panie Jezu Panienko Maryjo miéjcie jom w Swojej opiece i nas takze... Kret już zemzeć musiał, temu jom samom ostawiéł.
— To straśny świat... Joby s tych gór uciekła... Bo my tu i tak ino prziśli ze światu...
— Wsędy jednako — rzekł Franek. — Przebrało we Panu Bogu scénśliwości. Dał jom wodom, dał jom ziemi, dał jom słońcu, gwiazdom i miesiącowi, niezna niescęśliwości cłowiecej ni drzewo, ni ziele, ni krowa, ni owca. Na samym ostatku cłowiek stworzony. W samym zadku stworzenia stoi. Nie starcyło dlań Boskiego daru. Tak to tak...
— Ona juz moze nie zyje...
— Moze... Siednijmé ka obdalno. Syćko sie pasie.
Nagle przerażający wrzask rozdarł powietrze.
Franek i Teresia popadali na twarze.
— Łaska syćkik Bogów nad nami — powtarzał Franek. — Nik jej ratować niémóg. Duh puściéł mróz śmiertelny... Bądźcie nam miłościwi sytka Bogowie niebiescy, ziemscy i piekielni...
— Amen...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.