Janosik Nędza Litmanowski/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ledwo parę tygodni statek był po Zielonych Świątkach na halach, gdy nad doliną Nowotarską niebywale licznemi stadami białe rybitwy o długich wąskich skrzydłach nad wodami krążyć poczęły. Przylatywały one zawsze, gdy wiosenna świętojańska powódź okolicę podgórską nawiedzić miała, nie widywano ich jednak w takiej gromadzie. Miarkowali z tego chłopi, że powódź będzie sroga, sroższa, niż zazwyczaj, bo te weredy czują wodę. Ale zadrżała rówień nowotarska.
Dwa dni z tygodnia przed świętym Janem deszcz się wzmógł, a dnia trzeciego ulewy całe niebo od strony orawskich Tater pokryło się po południu koło godziny trzeciej chmurą czarną. Zagrzmiało kilka razy i chmura oberwała się na ziemię. Deszcz nie lunął, ale runął z wysokości. W jednej chwili wody poczęły tak pęcznieć, jak żmije, gdy się najedzą. W Ludzimierzu wezbrały oba koryta Dunajca, to, które idzie pod kościół, i to, które idzie pod brzeg, gdzie siedzieli Gapka i Wietrzny Kuba, rybak.
Między temi korytami, bocznem pod brzegiem i głównem pod kościołem, rozciąga się szeroka rówień, kamieńcem zwana, trawą w znacznej części porosła, pastwisko gminne, którędy i z dalszych pastwisk, z Zardzawicy i skądinąd bydło powraca i wbród główne koryto rzeki pod samą wsią przechodzi. Na Maruszyńskie i Rogoźnickie Wierchy stamtąd widno i na łańcuch Tatr w jedną stronę, w drugą na Gorce, Kluczki, Babią Górę i Orawskie wzgórza.
Dzieci nieletnie w Ludzimierzu pasały, z wodą obeznane dobrze, od wilków w lecie spokojne, zwłaszcza, że lasu w pobliżu kamieńca i pastwisk między rzeką nie było. Deszcze ich nie trwożyły, ale gdy woda wartko i bystro od Krauszowa, Długopola i Czarnego Dunajca z Kościeliskiej i Chochołowskiej Doliny się tocząca, nagle wzbierać zaczęła, tak nagle, iż w oczach rosła i dźwigała się ku krawędziom pobrzeży, w popłochu gnały bydło ku rzece, póki jeszcze zbrodzić ją można.
Lecz napór wód był tak gwałtowny, że bydło mu się oprzeć nie mogło i wegnane pierwsze krowy co słabsze fala obaliła i toczyć po męcie zaczęła. Na który widok inne z rykiem z wody i od wody się cofnęły, pasterze jęli krzyczeć i płakać i zgromadzone już na przeciwnym brzegu kobiety również krzyczeć i płakać jęły.
Wieś poczęła się na brzeg zbiegać. Chłopi z pobliża po konie poskoczyli, a konie mieli rosłe, bo zdawna po wino na Węgry i po sól do Wieliczki jeździli, i wpław na ratunek w rzekę wjechali. Ale choć kilku śmielszych na najlepszych koniach na drugą stronę dobiło, nie wszystkie dzieci, na koń je biorąc, ratować mogli. Więc te, które zostawały, z rozpaczy się im portek i końskich ogonów chwytały, lecz kilkoro czy z trwogi, czy też nie miał ich kto już zabrać, zostało na wyspie. Chłopi batami krowy w rzekę gnali, sądząc, że między konie je wziąwszy, przegnają. Ale krowy nagnać się nie dały, a woda rosła. Więc z powrotem puścili się chłopi z samemi dziećmi; mały Jaś Cajków, co przy ogonie Byrnasowego siwego ogiera wisiał, odpadł w prądzie i woda go zniosła.
W ten sposób Cajcyna Hanka trzech swoich krów, które w Dunajec pierwsze weszły i utonęły i syna w jednym prawie momencie pozbawioną została i tarzając się po ziemi i włosy drąc z głowy, wyła:
— Kieby sie mi béły sytkie dzieci wytopiły, a coby mi krów woda nie wziena! Kieby sie mi béły sytkie dzieci wytopiły, a coby mi krów woda nie wziena!
Bo dzieci był wydatek, a krowy był dobytek.
Dzieci jeszcze miała troje, które płacząc, biegały koło szalejącej z rozpaczy matki.
Niedługo rzeka wystąpiła z koryta; z dwu stron poczęły się rozlewać wezbrane odmęty, a wyspę, na której stało kilkadziesiąt sztuk bydła i kilkoro dzieci, poczęły otaczać wody powodzi.
Już ryk krów i lament dzieci woda głuszyć zaczynała.
Wtem nadbiegł Jędrek Fit z głośnem wołaniem:
— Ka Zosia!? Ka moja siostra Zosia!?
Rąbał on drzewo opodal w lesie, w Grelu, i porzuciwszy siekierę pędził na ratunek, bo wiedział, że Zosia z krowami za wodę poszła i że woda stać się groźną już musi.
— Hań — wskazał mu ręką wójt Sopiarz za Dunajec, bo Zosi nie miał kto na konia zabrać.
Więc Jędrek w wodę skoczył. Silny, młody chłop do pół koryta ramionami i grzbietem wystając z tonią walczył, lecz go zniosło. Rękę wgórę wzniósł i pochylił się, rzucił się naprzód, lecz sile fali oprzeć się nie mógł, zatoczył się, padł i płynął przewracany prądem.
Na ten widok matka ich, wdowa po Michale Ficie, przysiężnym, która niemo nad brzegiem stała, niemo wtył padła. Nikt się nie popatrzał, czy żyje, czy umarła. Nie było głowy nato.
Nastąpił mrok taki, jakoby się słońce zaćmiło. Woda nie rosła już, ale piętrzyła się; od brzegu cofać się musiano. Zachód słońca zaledwie znać było w nawale chmur, które tylko bladły w tej stronie. Dunajec wylał na gościniec, mętny i brudny zalał ogrody Bartłomieja Fita, Krużlów, Szymczyków, organisty. Rzucono się do chałup bliżej wody stojących na ratunek rzeczy, dobytku domowego, niemowląt, starców i chorych. Na falach już toczyły się pnie z tam powyższych i drzewa powyżej powyrywane.
Ciemności potężniały i ulewa nie ustawała w potędze. Za wodą już tylko jakoby kępę w cieniu, gromadę krów i kilkoro dzieci wtłoczonych między nie odróżniano. Ludzie przed powodzią musieli się cofać coraz dalej od brzegów. Pod wieczór na gościńcu już koniom nad brzuch woda sięgała. Z dachów nawoływano ku krowom i pastuszkom, jak gdyby im to co pomóc mogło.
Łodzi we wsi nie było, woda na to zawsze była o wiele za płytka; o żadnej tratwie myśleć nie można było, rzeka by ją była rozbiła, rozniosła i porwała za sobą. Nikt zresztą w całej wsi nad płytką górską wodą pojęcia o pływaniu nie miał.
W pola, w stronę lasu, wynosili się chłopi nad wodą mieszkający; za szczęśliwych miani byli ci, co się dalej pobudowali. Lecz takich było niewielu, bo i Lepietnica od Klikuszowy gnała z drugiej strony straszliwie wezbrana w Beskidzie.
Gdy wieczór zapadł, kto miał dziecko za rzeką, powtarzał: czy je też zobaczy jutro rano? Matki i siostry wyły w lamencie.
Noc rozpętanych żywiołów, powodzi, deszczu, huraganu i ciemności czarnych pomnożyła rozpacz, a gdy blady dzień zaświtał, przed oczyma górali ludzimierskich widniało ryczące morze, na którego wściekłej spienionej glinianej barwy fali płynęły domy zniesione z wyższa, które druzgotało w ich oczach i porywało domy ich własne i które pochłonęło bez śladu dzieci ich wraz z bydłem. Nie było widać nic, tylko toń ryczącą, niezmiernie rozlaną.
Na myśl, jak woda zbliżać się musiała w nocy, jak rykiem trwożyła śmiertelnie, a stopy podmywała coraz wyżej; jak dzieci chlupotały w wodzie, jak im sięgnęła kolan, brzuchów, jak je obaliła i porwała wraz z krowami i poniosła gdzieś, naprzód, na głębie pod Sypką, pod nowotarskim brzegiem, gdzie je topielce chwytały, skąd ich już nie uratuje nikt nigdy, ani nie ujrzy; na myśl, jak te dzieci płakać i wołać o ratunek musiały, nim tonąć zaczęły: matki dostawały obłędu, a Katarzyna od Walosa, której syn dwunastoletni utonął, chwyciła topór, pobiegła ku kościołowi przez wodę brnąc, dopadła go i rąbać zaczęła, krzycząc w opętaniu:
— Ludzie Ci kościół stawili, cobyś w nim siedział, a Ty kaś béł, coś sie nasym dzieciom potopić dał!? Kaś béł? Kaś poseł z kościoła!?
I rąbała ścianę kościelną, aż ją czterech chłopów, obawiając się zemsty Boga i sroższego jeszcze dopustu, powrozami skrępowało i gębę jej chustą zatkało, aby bluźnić okropnie nie mogła i Pana nie wyzywała.
Cała dolina nowotarska zatonęła w klęsce powodzi; nawet w wysokich wsiach podhalańskich, gdzie zwykle potoki z hukiem wdół spadały, poginęli ludzie, bydło, poobalały się domy. Lamentem napełnił się świat dookoła. Trzy dni woda gazdowała niszczącą potęgą, niczem nie odparta, niczemu nie podległa.
Z Nędzowego Gronika w Kościeliskach, z wysokości nadwodnej patrzał na to Janosik i słuchał, pozberkując obuszkiem ciupagi po kamieniach przed domem.
— Wiedziały rybitwy, poco lecom hań skądsi jaze od morza — mówili chłopi dunajeccy, gdy rybitwy po opadzie wód pozostałe na szlamie ryby i upieczone od słońca, co na niebo z pomroków wyszło, czerwone raki dzióbały. — Taka gawiedź wié. Mądrzejsa je jako cłowiek...
Po straszliwych nieszczęściach zimy i wiosny, twardy góral odetchnął, aby niepohamowane puścić wodze chciwości, oszczędności i zazdrości. Wielu woda pochłonęła i zniszczyła całe zasiewy, wielu gruntu części znaczne w rwących odmętach potraciło. Dzieci były ciężarem rodzicom, starzy rodzice dzieciom. Stary Siuta, gazda ludzimierski niepłony, sam torbę przez plecy przewiesił, kij do ręki wziął i synowi się z chałupy uchylił, po pytaniu poszedł. Bał się, że go zabije. Tak uczyniła niewidoma Kułaska z Ostrowska, Handzel stuletni z Waksmundu. Kopiński z Klikuszowy, który czternaścioro dzieci miał, a któremu woda dom wzięła i cały zasiew zamuliła, dwoje tylko najmłodszych przy sobie i żonie zostawił, resztę wypędził, a że iść nie chciały, biczem bił.
Lecz gdy na dolinie Nowotarskiej po klęsce świętojańskiej powodzi w oczach kobiet łzy nie oschły, a chłopom bruzdy się na twarzach, zawsze wyryte, nie zagładzały, gdyż wskutek nieustannych deszczów nędzne zboża w żniwa po Wniebowzięciu Matki Boskiej pozbierali i do stodół zwieźli; gdy jesień nadciągnęła i Podhalanie zkolei do zbiórek się gotowali, owsy swoje kosili i w snopki wiązali i w stołki ustawiali: nieznany poniższym nowotarskim wsiom wróg, halny wiatr, się pojawił.
Natura tam nie spała, w Tatrach.
Zrazu, przed zachodem słońca, huk było słychać w głębi gór, a potem z za Goryczkowej, z za Giewontu, z za Czerwonych Wierchów chmurki lotne, siwe, pierzaste wybiegać jęły, poczem zawisł nad górami ogromny wał siwych chmur i trwał nieruchomy, aż nagle spychać go jęła moc dmącego wichru i po stromych ścianach skał staczać się począł w wąwozy i kotliny między turniami Tatr a lasami regli zawarte. Jak olbrzymi wodospad kłębiły się zwały chmur nieprzebranych po ścianach prostopadle wdół się sunąc. Zadął potem wicher, krótko gwałtownie, porywczo, z przerwami ciszy.
Po czerwonym zachodzie słońca poczęło dąć lepiej, gałęzie się łamały, płytko rosnące smreki samotne tu i owdzie trzasły i powaliły się na ziem. Szumiało całą noc, lecz nad ranem, nim zaświtało jeszcze, runął wiatr.
Zakotłował się świat. Huk, szum, wycie wypełniły go, jakby horda szatanów potwornemi skrzydłami łopotała ponad nim. Pęd powietrza to cichł, jakoby się uniżał falisto ku ziemi, to znów wzmagał się i wzbijał wgórę, jak orzeł szalejący. Rzekłbyś, że olbrzym obłąkany, jak tęcza ogromny, to przypada piersiami ku ziemi, to wznosi się i rękami chwyta za czuby gór, nad światem potrząsa niemi i zgina je poczwarną siłą. Wszystko zdawało się drżeć, a żwir miótł z pod nóg, jak kurzawa. Wiatr dochodził chwilami do potęgi grzmotu. W cztery strony świata rozniósł snopy owsa, a nieporuszony jeszcze na zagonach posłał na ziemi. W powietrzu wirowały liście, konary, słoma i ptaki pochwycone zawieją. Wozy i konie wywalały się, ludzie padali. Oddzierały się deski z dachów, dachy całe zrywało i domy dźwigały się z węgłów.
Tak wiało dzień i noc, czyniąc na drogach zasieki z drzew obalonych, wyrywając przesieki w lasach, jak drogi i wyręby. Z owsów nie zostało nic — wiatr je rozniósł i wymłócił. Została nędza i rozpacz.
Tak klęskami raził Bóg — cała góralszczyzna jęczała, zimą, wiosną, latem i jesienią nawiedzona nad zwykłą miarę.
Bywały czasy złe. Za króla Zygmunta Starego przez jedenaście lat nic się rodzić nie chciało i od głodu ludzie padali, jak muchy, a setki wytruły się jadowitemi grzybami i zielami, w których nie przebierano; za króla Stefana powódź trzy razy rok po roku Nowotarskie spustoszyła, ale i zimę, i wiosnę, i lato, i jesień, rok cały aby Złybóg, Czarnoboh, światem rządził, aby łzy nie osychały kobietom i bruzdy, wyryte zawsze na twarzach mężczyzn, nie zagładzały się i rok cały walczyć o istnienie w całej okolicy polskich Tatr w okrutny sposób trzeba było: to dojęło ludziom do żywej kości.
Patrzył na to Janosik i pozberkiwał obuszkiem topora, bijąc nim o kamienie przed chałupą, przed którą siadywał, nogi przed się wyciągnąwszy.
Starzy zaś gazdowie w Nowotarszczyźnie, na Skalnem Podhalu, ku Spiżowi i Orawie, mówili:
— Trza sie bedzie héba wynieść ka we świat... Syćkie biédy sie uwzieny... Jak tak pudzie daléj, wyginiemé od głodu...
I tysiące oczu mężów, niewiast, dzieci patrzyło za Tatry, ku Liptowu, ku słonecznej pszenicznej winorodnej ziemi Niźnich Tatr.
Wówczas też „procesjami“ ludzie na zbój za Tatry polskie zaczęli chodzić, ale niejednemu to „kręto szło“, nie przyniósł nic, dziury we łbie, albo i wcale nie wrócił.
Za Tatrami się też przeciw zbójnikom bronić umiano. Nienawiść tylko rosła wzajemna i chęć zemsty od strony węgierskiej. Do Polski nie było poco iść, ale gdy kogo z Polaków złapano, „odpiók“. Bito, mordowano, katowano, wieszano na szubienicach i drzewach, zamki w Lewoczy na Spiżu, w Mikułaszu na Liptowie, Orawski, zapełniły piwnice więźniami. Mnóstwo ginęło po prywatnych zamkach i dworach, lub gdzie dopadnięci na rabunku, czy jego intencji zostali. Choć się ten i ów rzemiosłem zbójeckiem wspomógł, biedę w chałupie na chwilę obegnał, spyrek czy mąki przyniósłszy, nikt się nie zratował. A choć i pieniędzy który nabył, nazbijał, ciężko było na wozie o drewnianych osiach gdzie dalej po zboże jechać, na koniach jeździli, ale i trudno było kupić i ni pieniędzy na zakup, ni nabytego towaru, ani życia swego nikt pewny nie był, bo i swoi chłopi z dolin wydzierali, napadali, mord był dookoła.
Głód jął się szerzyć od północy Tatr polskich i przybierać rozmiary straszne, ciągnąc za sobą śmierć, co sie jaze potem zaléwała od prace.
Janosik Nędza Litmanowski rozdawał, co miał. Ojcowizną i macierzyzną rządzić nie mógł, ojcowie żyli i majątek dzierżyli, ale skarby swoje z pod buków, jabłonek i z pod głazów z miejsc klętych dobywał i ludziom dawał. Czuł on się do tego w obowiązku, w obowiązku do swojej pychy, swojej górności, swojej wyższości. Dawał z gestem króla, wspaniale, chciał, aby wiedziano, że biorą i od kogo. Rzucał skarby z miną wielkiego pana, którego żadna klęska ziemska dosiąc nie może, który nie obawia się niczego i od niczego nie jest zależnym. Ale choć było tego mnogo, była to kropla w morzu nędzy i wyczerpało się wkońcu.
Wówczas Janosik począł myśleć. Począł myśleć więcej i głębiej nad tem, co mu jeszcze w zimie w głowie błyskać jęło.
I pewnego popołudnia poszedł ku izbom, gdzie mieszkały nieopodal jego domostwa siostry jego stryjeczne, Krystka i Jadwiga Nędzówne, z bratem młodszym Wojtkiem.
Zastał je w czarnej izbie na warsztacie przędące, a Wojtuś pod oknem kozikiem łyżnik strugał.
— Niek bedzie pofalony! Co ta na was słyhno, dziéwcęta? — zapytał Janosik.
— E, nic tys ta takiego, bracie. A na tobie jak lepiéj? — odpowiedziały dziewki.
— Płótno przędziecie?
— Haj.
— A Wojtuś struga? — rzekł Janosik, siadając na ławie pod ścianą.
— No.
— I coz tys ta tak strugas, hłopce?
— Łyźnik.
— Pokaze. Ej wiera. Nie ucnie ci sie to tak strugać?
— E, wiés — odpowiedziała Jadwiga — onby we dnie i w nocy strugał. Przipatrz ze sie, jakiego Świentego Marcina babce z limbowego drzewa urobiéł. Wis?
— Ej ha! Ale skądze wiécie, jeze to Świenty Marcin?
— My nie wiedzieli, ale zaseł do nas pozawcorem Kuba Mraźnicarz, ten temu rozumié, bo sam Świentyk seliniejakik struguje, odrazu poznał, ize to Świenty Marcin.
— A tyś wiedział, Wojtuś, kieś robiéł? — spytał Janosik.
— Nié. Dopiéro kie mi Kuba pedzieli.
— No, to i ten Kuba niegłupi — rzekł Janosik. — Ja hojbyk sie i trzi dni do tego Świentego patrzał, tobyk go nie uznał, co za jeden? No, dziwoty niémas, kazdy temu rozumié, s cym sam robuje. Kieby Kube wewiedli w las, toby na mnie wołał.
Zmilkli. Warsztat warczał.
Jadwiga, Krystka i Wojtuś Nędzowie mieszkali sami, bo ich rodzice odumarli, a do nich nazywało się do Zubkosa, po dziadku, który zębami grube gwoździe przecinał.
Wielki czarny kot, z błyszczącemi oczami, który siedział obok konewki, powstał na cztery łapy, wygiął grzbiet w kabłąk, ziewnął, podniósł ogon wgórę, wyciągnął wtył poza się naprzód lewą nogę tylną, potem prawą i przyszedłszy ku Janosikowi począł mu się o portki ocierać bokiem głowy i ciała i mruczeć.
— Kyci! — ozwał się doń Janosik. — Coz ci dam? Kie niémam nic.
— E, jemu sie jeść niefce, wrodniakowi — rzekła Krystka. — Ptaki hyce po lesie, kiejsi zająca udusiéł. Na niego niema biédy.
— Ale na ludzi jest — odpowiedział Janosik.
— O jest.
— Telo lamentu, co nieg ręka Boska broni — rzekła Jadwiga. — Ludzie gadajom, co jus het sytka wykapiom. Zginonć majom górale.
Westchnęły dziewki żałośnie.
— Ja béła wcora u Florka, fciałak, coby mi prziseł stojaki haw do warśtatu naprawić, bo on umié. Umar.
— Umar Florek!? — zawołał Janosik poruszony.
— Otruł sie. Grzibem. Zasłak hań, tok ani nie wiedziała jako wyjńść? Sama przy piersi z dziecke, a pierś wyskniona, jak patyk. On lezy niezywy na wyrku. Troje dzieci po izbie łazi, sukajom co zjeść. Jedno dziéwce, siedmi roków, skałe tłukalnom od soli lizało.
Suka sie im osceniła przy hałupie, pięcioro ma młodyk, sytko skucy od głodu, jaze mgli. Śniło sie mi całom noc o nik. Jesce, kie wspomne, to jaze drzy serce we mnie. Zaniesłak im cok mogła.
— Dobrześ zrobiła. Biéda na ludzi przysła, co cud.
— Ej biéda, bracie, biéda — powtórzyła Krystka.
— O bo biéda — dodała Jadwiga.
Westchnęły znowu obie.
— Dziéwcęta — ozwał się po chwili Janosik. — Zaśpiéwajcie o zbójnikowi, o Janosikowi.
— E, bracie, ani sie śpiéwać niekce — rzekła Krystka.
— No dy jyno kielo telo, niegłośno.
Wojtuś podniósł oczy na Janosika. Słyszał on nieraz, bo to wszyscy gadali, że gdy Janosik, strycny brat, hetman zbójecki, chce myśleć, każe sobie o zbójnikowi, o Janosikowi jakimsi, tegoż imienia, co przed latami kiedyś bywał, śpiewać, a gdy co namyśli, „ziem sie trzęsie“.
I dziewczyny wiedziały to, więc cicho jedna za drugą zaczęły:

Pod jaworkem, pod zelenym,
orze Hancia wołkem ciémnym,
jesce skiby nie zorała,

matka na niom zawołała:
Hanciu, Hanciu, pójdź sem domu,
wydajem cie, nie znam komu,
wydajem cie Janickowi
i hroznemu zbójnickowi!...

Dalej brzmiała cicho pieśń, a Janosik oczy w sosrąb na powale wlepił i słuchał, a gdy prześpiewały koniec o szubienicy, gdy zbójnik mówi:

Kieby jo béł dawno wiedział,
ze ja budziem na niej wisiał,
dałbyk ja jom odmalować,
śrybłem, złotem wyobijać;
ode spodu talarkami,
a od wiérhu dukatami,
a na wiérhu złotu kawku,
gdzie połozem swoje hławku...

Janosik wstał, końcem kierpca kota odsunął i rzekł:
— Bydźcie haw zdrowi syćka! Dobra noc.
— Dobra noc, bracie!
Janosik wyszedł przed dom stryków i szedł ku swoim izbom, a gdy był przy nich, włożył dwa palce w usta i gwizdnął.
Rozdarło się powietrze i psy tu i owdzie zaszczekały strwożone.
Niedługo z lasu, skąd dym snać nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł.
Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci — Gadeja, Mateja, i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzisia zbójeccy.
Stanęli w milczeniu, gotowi słuchać, co powie.
— Hłopy — rzekł Janosik — ja wam jus radziéł kiejsi, ze pudziemé na wojne.
— No — odpowiedział Gadeja; — radziłeś.
— Bacymy — powiedzieli drudzy.
— No. Strasne biédy na lud przisły. Ludzie marli od biédy w zimie, pote powodzie, mrejom zaś znowa w jesieni i tak jus widzimy daléj bedzie. Takie casy nastać obiecujom. Hłopcy, icie pomiendzy ludzi: wto fce se mnom na wojne iść, po sytkie dobro, na hléb, na miéso, na wino, na złoto: niek haw przydzie.
Do trzok dni ludzie haw majom być. Na Nędzowym Groniku.
— I ka pudziemé? — zapytał Mocarny.
— Na hléb, na miéso, na wino, na złoto.
— W Polskom?
— Na hléb, na miéso, na wino, na złoto — powtórzył Janosik.
Mrugnęli Gadeja i Mateja na Mocarnego: snać hetman nie chciał nic więcej powiadać. Odeszli.
On zaś przywołał celadnika Maciusia i rzekł mu:
— Graj.
I siadł przed izbami na ławie, nogi przed się wyciągnąwszy i palce w przypory u portek wsunąwszy.
Maciuś wrócił z chałupy ze skrzypcami i zaraz grać począł. Czasem mu Janosik nutę zcicha przygwizdnął. Czasem zcicha przyśpiewał:

Nie bój sie Janicku, nie bój sie tego nic,
Orawskiego Zamku, luptoskik siubienic!
Nie bój sie Janicku, nie bój sie nie zginies,
wyjńdzies do wirsycka, siekiéreckom zwinies!

Noc szła i gwiazdy w nów miesiąca zalśniły sklep ciemnych niebiosów. Lekki wiatr, który w nocy zwykle przychodzi, podmuchiwał od turni Czerwonych Wierchów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.