Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Wreszcie w tydzień po powrocie Heleny służąca podała jej bilet w kopercie, na której adres nakreślony był ołówkiem.
W pierwszej chwili nie poznała pisma. Doznała olśnienia. Sądziła, że Hawrat pisze do niej. Rozerwała prawie bezprzytomna kopertę.
Na bilecie nakreślone były słowa:
„Wiem, że pani chora — czy mogę Cię przywitać“.
— Weryho!...
Chciała odpowiedzieć „nie“ — lecz usta jej mimowoli odpowiedziały „tak“. Naznaczyła godzinę i gdy pozostała sama, zaczęła zastanawiać się nad tem, czy dobrze zrobiła.
— Nie powiem mu nic, nie mogę... będę musiała męczyć się, grać komedję... po co! po co?...
Teraz wszystko w niej ograniczało się do owego „po co“. Nic jej nie interesowało, nic dla niej nie istniało. Piękno, sztuka, artyzm, ten urok dawnych gawęd z Weryhą — wszystko nikło i nie nęciło jej więcej. Ugrzęzła w czarnej, błotnistej kałuży i tonęła w niej zrozpaczona. Jak poganka kochała własne piękno i kult siebie stawiała na pierwszym planie. To jej „ja“ — ukochane i pieszczone, sprowadziło na nią tę straszną katastrofę. Zrzuciła siebie z piedestału i deptała po sobie z rozkoszą. Teraz rada patrzyła na swą zrujnowaną piękność. Podkreślała tę ruinę brakiem zupełnej kokieterji. Najczęściej, gdy snuła się po pokojach, odziana była w swój szary, podróżny płaszcz. Czuła się brzydką i chciała nią być jeszcze więcej. Sprawiało jej to rodzaj ulgi. Katowała siebie samą i długie chwile spędzała, siedząc skurczona na fotelu przed lustrem.
— Och!... jaka piękna!... mówiła do siebie z gorzką ironią.
Były to początki nienawidzenia siebie samej, które często występuje u kobiet przechodzących jakieś miłosne katusze. Pastwią się wtedy nad sobą, jak nad istotą, z której winy cierpią tak bardzo. Odmawiają sobie wszystkiego i nienawiść ta dochodzi do pewnego stopnia aberracji. Znajdują w tem dręczeniu siebie pewien rodzaj ulgi i jakby zemsty. A potem, cierpienie jakie sobie zadawała, zagłuszało choć na chwilę tamto, pochodzące z innych przyczyn, jakkolwiek w rzeczywistości mających jedno źródło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weryho zjawił się przed nią nagle w chwili, gdy mając go tak blisko siebie, nie myślała o nim zupełnie. Zbolała na wskroś, nie pragnęła przyczyniać sobie niemiłych wrażeń zejściem się z tym człowiekiem, z którym łączyła ją mglista pamięć otrzymanego pocałunku. A potem era odbierania listów przypomniała jej Reichenhall, Durantina i te inne niemiłe zajścia początków jej podróży. Jakiś niesmak przejmował ją. Lecz powiedziała mimowoli „dobrze“ i oto Weryho miał za kilka godzin zjawić się przed nią i mówić z nią tak, jak dawniej.
Tak jak dawniej?
Ależ to niemożliwe! Między tą, która go tu dawniej witała w lila szlafroczku, uśmiechnięta z ciekawości, a temperamentu pełna, a tą nią — teraźniejszą, znękaną, zranioną i tak zdenerwowaną, że każde słowo wypowiedziane głośniej opłacała łzą, była różnica tak wielka, jak pomiędzy irysem wykwitającym z głębi kunsztownej, kryształowej czary, a takim samym irysem uwiędłym i sczerniałym na wieku trumny. I czuła, że napróżno wysilać się będzie, aby nie zdradzić swej tajemnicy, zdradzi ją jej zmieniona i postarzała twarz, jej oczy wyżarte od łez, jej usta nagle opadłe bolesnym łukiem i wiecznie niedopowiedzianą skargą drżące.
— Pozna, pozna!... myślała, chodząc gorączkowo po sypialni, ledwo odziana, z włosami rozpuszczonemi na nagie ramiona.
I tak jej zeszły owe godziny oczekiwania. Chwilami przecież ów niesmak, budzący się w niej na wspomnienie Weryhy i łączących się z nim faktów, ustępował miejsca jakimś piękniejszym uczuciom. Coś łagodnego, spokojnego majaczyło jakby we mgle. Ten jego miły, dziwnie miękki układ, ten artyzm, promieniejący od jego istoty, przedzierał się przez chmury jej duszy.
Była więc niepewna i niezdecydowana, gdy wreszcie zadzwonił do jej drzwi. Sama nie wiedziała, czy wdzięczną mu jest za to, że wyrywa ją z błędnego koła jej cierpień, czy żal ma do niego za to, że przerywa to pasmo bólu i wdziera się niejako przemocą w królestwo jej smutku.
Służąca wpuściła Weryhę do salonu. Helena słyszała jego kroki — słyszała wybornie, jak szedł i drzwi się za nim zamknęły. Musiała wyjść do niego, musiała koniecznie. Bezwiednie spojrzała w lustro. Dnia tego była jeszcze bledszą, jeszcze starszą, niż dawniej. Jakaś bolesna determinacja odbiła się na jej twarzy.
Heroiczne postanowienie kobiet, które... abdykują.
Zaczesała szybko włosy po obu stronach twarzy i związała je w węzeł nisko na karku.
Na jedwabną lila halkę zarzuciła wełnianą szarą angielską spódnicę, a na to wdziała swój długi płaszcz podróżny.
— Tak... tak... szeptała do siebie gorączkowo — tak będzie najlepiej... niech odrazu zobaczy mnie taką, jaką jestem obecnie. Nie chcę już teraz nikogo oszukiwać.
Nie spojrzawszy nawet w lustro, wyszła pospiesznie do salonu. Idąc, miała sztywne ruchy kobiety zmuszonej skoczyć w zimną bardzo wodę lub idącą do spowiedzi z ciężkim grzechem na sumieniu.
Gdy otworzyła drzwi i znalazła się w salonie, zastała Weryhę stojącego przed gablotką, w której rozstawione były artystyczne cacka. W ręku trzymał ów wenecki kielich nie kielich, tęczową bańkę i przeglądał się mu ze ślicznym uśmiechem. W jednej chwili Helena stwierdziła, że Weryho nie zmienił się nic, a jeśli nawet, to możliwie stał się jeszcze delikatniejszy i subtelniejszy w swej wielkiej piękności. Złote włosy miękkiemi falami otoczyły jego spokojne czoło — błękitne oczy miały śliczny, senny wyraz dziecięcego rozmarzenia.
Na odgłos kroków Heleny podniósł głowę i spojrzał na nią szeroko otwartemi źrenicami. Coś na kształt ździwienia przemknęło w jego wzroku, ale było to mgnienie jedno i nagle twarz jego spoważniała, jakby tchnienie śmierci przesunęło się pomiędzy nimi.
Helena podała mu rękę i drżała cała tak, że wzroku jego przenieść nie mogła. Pierwsza to była przychylna twarz, którą spotkała od chwili owej katastrofy.
Chwila milczenia nastała długa i ciężka.
— Usiądźmy! — przemówiła Helena.
On obejrzał się dokoła.
— Szukam swego kąta... niema go! Tak się tu wszystko zmieniło.
— Tak... nowe meble... secesja... Pan wie... zapowiadałam przecież, że przywiozę to wszystko.
— Wiem!
Obco im było i nie swojsko. Te zimne mahonie, te pokręcone linje, niby miękkie i harmonijne, a tak twarde i sztywne, nie zachęcały do obrania sobie zacisznego i miłego „kącika“.
— Gdzież „nasze“ fotele? — zapytał Weryho, oglądając się dokoła.
Helena nie odpowiadała nic, jakiś straszny smutek za tem, co było, zaczął ją dławić i dręczyć.
Jakby zrezygnowana usiadła wreszcie na jednym ze sztywnych foteli, usiadła bez wdzięku, jakby umyślnie, zaniedbując linje.
On usiadł także i Helena zauważyła, że unikał jej wzroku. Mrok już zapadał, wczesny jesienny zmrok pełen niewypowiedzianej melancholji. Helena siedziała zwrócona twarzą do światła i pragnęła, aby on spojrzał na nią więcej badawczo i zajął się zmianą niekorzystną, jaka w niej zaszła.
Lecz on na nią nie patrzył, tak jakby owa jedna chwila wystarczyła mu do objęcia całej sytuacji. Zrozumiał, że miał przed sobą ruinę serca, piękna i życia tej kobiety. Głos jego przyciszony, ruchy prawie żadne, coś łagodnego, a przeniknionego wielką litością, zaczęły przepełniać zimną i ponurą atmosferę saloniku.
Wolno, spokojnie, po „swojemu“ mówić zaczął, nie pytając jej o wrażenia, odniesione z podróży, nie drażniąc jej niczem, co mogło powiększyć jej ból. Odrazu znalazł pośrednie tematy, spokojne, i teraz powoli kołysał ją prawie melodją głosu i intonacją.
Za temat posłużyły mu meble, ów „styl“ nie będący stylem, lecz wystawą indywidualnych pojęć piękna i szybko zaczął analizować każdy mebel, tak jakby to czynił ogrodnik, znajdujący się przed kląbem rzadkich a sztucznie wyhodowanych, dziwnych i różnobarwnych tulipanów.
— Nie czuję się tu swojsko! — wymówiła wreszcie Helena.
— Tak... — odparł Weryho — ale dlaczego pani chce swe otoczenie, stworzone dla innych, przystosować do siebie. Niech pani śledzi poczucie piękna tych, którzy meble te, obrazy i przedmioty sztuki wyrabiali. Zachwyci się pani „ich“ wyobraźnią. Powoli na ich tle utworzy sobie odpowiednią swoją koncepcję piękna. Jeśli będzie się nawet różnić, jeśli linje ukochane przez panią będą się rozbiegać z ich linjami, to i to jeszcze da pani zadowolenie pewnej niemej dyskusji i opozycji artystycznej i szlachetnej.
Z upodobaniem przypatrywał się sprzętom i ścianom.
— Ile ja tu widzę połączeń tajemnych ze sobą, ile!... całe światy! Niech się pani tylko wpatrzy... proszę... i pani to samo znajdzie.
Lecz te artystyczne dyssertacje nie porywały Heleny. Na króciuchną chwilę zajęły ją, ale było to mgnienie oka, teraz znów cała hydra smutku ogarnęła ją brutalnie, pomimo obecności Weryhy.
Hawrat, jego żona... wszystko stawało jej w pamięci.
Siedziała milcząca, z oczami wbitemi w desenie dywanu..
Wówczas Weryho spojrzał na nią i znów to samo uczucie litości zadrgało mu w głębi źrenic. Lecz dyskrecja delikatna, która była jedną z głównych zalet jego duszy, kazała mu nie wywoływać żadnych wyjaśnień, które widocznie jeszcze w głębi duszy Heleny spoczywały.
— A ja tu żyłem po dawnemu! — zaczął powoli, jakby próbując, czy ją ten przedmiot zainteresuje. — Żyłem ot jak w przyrodzie. Światła, cienie, mroki, gwiazdy, wielkie światła, rozświecające przyszłość — to znowu rozchylające się zawrotne głębiny jakichś przepaści. Przesuwa się to wszystko, i są to wizje, które stanowią całokształt człowieka. Jest w nich teraźniejszość, obramowana wypadkami chwili, harcująca przeszłość co chwila inne wysuwa postacie płaczące... śmiejące się. Temu przedstawieniu towarzyszy groza przyszłości lub jej uśmiech... Często mam wrażenie, że jestem, w przestrzeni, a moja głowa stanowi aparat fotograficzny, przenoszony coraz to w inne miejsce. Jednak moja świadomość silna i rutyna życiowa powstrzymuje mnie od upadku i utraty równowagi...
Bolesny, zgrzytliwy śmiech przerwał mu mowę.
— Szalony i śmieszny jesteś... — wyrzekła z tym śmiechem Helena... — szalony!... Rutyna życiowa... świadomość silna...
Zanosiła się spazmatycznym śmiechem, on spokojnie wytrzymał ten atak, rad, że choć w ten sposób zdołał ją wyprowadzić z apatji.
— Wiem, z czego się pani śmieje — wyrzekł powoli — sądzisz, że ja według swej woli układam wypadki.
— Wola? — przerwała Helena — wola? Oszukańcze słowo. Niema z nas nikt woli. Gdybym miała wolę, ziściłabym w tej chwili coś, do czego dążę całą siłą. A przecież się nie ziszcza.
— Sądzę, że gdy pani będzie naprawdę „chcieć“, i to się stanie.
— Och gdyby!
Całe serce pragnące wyzwolenia i końca męczarni, ozwało się w tym krzyku. Było to tak silne pragnienie i przyzwanie końcowej katastrofy, zapewniającej możliwy spokój, że lodowe tchnienie przeniknęło i duszę Weryhy.
Zapanowało znów milczenie, przerywane tylko turkotem zdaleka jadących dorożek. Weryho coraz więcej rozumiał, że wszedł do domu żałoby, w którym zbolała dusza czuwa u wrót świeżo zamkniętego grobowca.
Oparł głowę na ręku, smutek powlókł jego jasną twarz, słowa płynęły mu z ust prawie bezwiednie.
— Niech pani pomyśli, życie faluje, burzy się. Ile z tych objawów mija dla nas niepostrzeżenie, zwłaszcza jeśli własne cierpienie lub szczęście nas pochłania. Nie spostrzegamy, że jesteśmy chwilowemi, przemijającemi objawami otoczenia chwili obecnej. Fala nad nami przepłynie... jednemu zerwie głowę, drugi utrzyma się trochę na powierzchni i utonie również wśród rozkrzyczanych głosów pieśni, wołań, płaczu i jęków, z których się składa istnienie...
Zdawała się znów nie słuchać, nie rozumieć. Patrzyła przed siebie ponuro, otulona szczelnie w szary płaszcz. Zasunięta w wysoki, szaro lakierowany fotel, tworzący poza nią rodzaj niszy, miała pozór szarego, kamiennego anioła, czuwającego u wrót grobowca.
Popiół zgryzoty przysypał bladość jej twarzy i zmiótł barwę ust. Oczy tylko ciemniały jak dwa onyksy wśród długich rzęs.
— Tak... wyrzekła przez zęby — utonie, lecz choć chwilę był na powierzchni.
— Każdy w życiu ma taką chwilę — odparł Weryho.
— Och! lepiej jej nie mieć...
— Dlaczego, nie mielibyśmy wtedy rozkoszy wspomnień.
Wzrok
jego mimowoli zabłądził we framugę okna, w której ona poddała swą nieruchomą twarz jego delikatnej pieszczocie.
— Wspomnienia — nazywasz rozkoszą?...
Zapytanie to rzuciła gorzko ze śmiechem bolesnym.
Lecz on odparł, ożywiając się nagle:
— Tak... można stworzyć sobie cały świat i żyć wśród nich jak wśród kwiatów. Dowolnie rozchylać zasłony, wyprowadzać na światło ten lub ów kwiat jakiejś ukochanej chwili... słowem przeżywać tysiąc razy to, co stanowiło czar naszego życia. Czyż to nie rozkosz prawdziwa?
Lecz ona potrząsnęła chmurnie głową.
— Nie — wspomnienia bolą. Przeżywa się wtedy po sto razy większy ból. Na niezabliźnione rany leje się gorący ołów...
— Dlaczego wspominać złe chwile? Należy wspominać piękne i dobre...
— Co?... Czyż nie wiesz najwyższej prawdy, jaką zawierają słowa „nic tak nie boli, jak chwile szczęścia wspominać w niedoli.“
— Rimini... Dante...
— Tak... piekło i ból piekielny...
— W tem filozofja życia. Wybierać nawet w ogrodzie wspomnień same piękne i wonne kwiaty.
Wzruszyła nieznacznie ramionami.
— Filozofja życia — dobra dla takich, jak ty ludzi, którzy nic nie czują, nie kochają i niczego nie pragną.
Nie odpowiedział odrazu, tak jakby chciał, aby ten zarzut dobrze wypełnił przestrzeń i zarysował się przed jej oczami...
Wreszcie — powstał i ujął jej rękę.
— Odchodzę... jutro powrócę.
Bezwiednie prawie zatrzymała swą rękę w jego dłoni.
— Powrócisz?[1]
— Tak... i pochylając się ku niej dodał nadzwyczaj łagodnym, pieszczotliwem głosem:
— Nie zostawię pani sam na sam z sobą...
— A!...
— Tak! — należy panią bronić przed jej największym i najstraszniejszym wrogiem; do widzenia! Podniosła się i odprowadziła go po dawnemu do przedpokoju. Oparła się o ramę drzwi i patrzyła na niego załzawionemi oczyma.
— Połóż się pani — wyrzekł, stojąc przy drzwiach, a skoro nie będziesz mogła zasnąć — pomyśl, że ja jestem niedaleko i że myśl moja nad tobą czuwa!
Wyszedł, cichutko zamykając drzwi za sobą.
Powiedział te ostatnie, trochę sentymentalne słowa, z taką śliczną prostotą, że pozostały one po nim, jakby smuga woni, którą pozostawia po sobie wiązanka kwiatu.
Helena odczuła to wrażenie i pozostało w niej lekkie i nieuchwytne nawet wtedy, gdy powlokła się do sypialni i tam, tak samo jak dawniej, usiadła na fotelu, naprzeciw lustra.
Pogrążyła się znów w swej rozpaczliwej apatji, lecz musiała przyznać, że koło Hawrata i jego żony stanęła teraz postać Weryhy i jak lekki biały cień, rozświetlony dokoła złotawym blaskiem, tak wnosiła pewne światło w mrok jej myśli.
I mimowoli oczy jej zwróciły się w stronę okna, z którego widać było zamek i okna oficyny. Jedno z okien Weryhy — to niezaciemnione czarną zasłoną, błyszczało światłem lampy.
— Czuwa... jego myśl!... powtórzyła Helena.
Zdawało się jej, że przyciska do ust medalik, który ktoś na szyi zawiesił.
— Czuwa!
I po raz pierwszy od chwili powrotu Helena nie uczuła się tak samą na świecie.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakującą linijkę tekstu uzupełniono na podstawie wydania z 1903 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.