Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak... i pochylając się ku niej dodał nadzwyczaj łagodnym, pieszczotliwem głosem:
— Nie zostawię pani sam na sam z sobą...
— A!...
— Tak! — należy panią bronić przed jej największym i najstraszniejszym wrogiem; do widzenia! Podniosła się i odprowadziła go po dawnemu do przedpokoju. Oparła się o ramę drzwi i patrzyła na niego załzawionemi oczyma.
— Połóż się pani — wyrzekł, stojąc przy drzwiach, a skoro nie będziesz mogła zasnąć — pomyśl, że ja jestem niedaleko i że myśl moja nad tobą czuwa!
Wyszedł, cichutko zamykając drzwi za sobą.
Powiedział te ostatnie, trochę sentymentalne słowa, z taką śliczną prostotą, że pozostały one po nim, jakby smuga woni, którą pozostawia po sobie wiązanka kwiatu.
Helena odczuła to wrażenie i pozostało w niej lekkie i nieuchwytne nawet wtedy, gdy powlokła się do sypialni i tam, tak samo jak dawniej, usiadła na fotelu, naprzeciw lustra.
Pogrążyła się znów w swej rozpaczliwej apatji, lecz musiała przyznać, że koło Hawrata i jego żony stanęła teraz postać Weryhy i jak lekki biały cień, rozświetlony dokoła złotawym blaskiem, tak wnosiła pewne światło w mrok jej myśli.
I mimowoli oczy jej zwróciły się w stronę okna, z którego widać było zamek i okna oficyny. Jedno z okien Weryhy — to niezaciemnione czarną zasłoną, błyszczało światłem lampy.
— Czuwa... jego myśl!... powtórzyła Helena.
Zdawało się jej, że przyciska do ust medalik, który ktoś na szyi zawiesił.
— Czuwa!
I po raz pierwszy od chwili powrotu Helena nie uczuła się tak samą na świecie.