Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XXXVI.

Zbudziwszy się nad ranem Helena doznała tego samego bólu, którym witała przyjście do świadomości, lecz równocześnie przemknęło jej przez umysł:
— „Czuwa jego myśl“!
Spojrzała ku oknu. Łóżko jej, wysunięte ukośno w rogu sypialni, pozwoliło jej ogarnąć przez niezasłonięty otwór okna całe drugie piętro oficyny.
W oknie Weryhy świeciła się ciągle lampa. Na szarem tle powstającego świtu miała pozór zapóźnionej, anemicznej gwiazdy. Niemniej Helenę światło to pokrzepiło jakoś i wzmocniło.
— Czuwa — jego myśl!...
Łzy popłynęły jej z oczu, ale był to jakiś inny odcień w tych łzach. Głowa jej zbolała, która tak rozpaczliwie, a bezradnie zwracała się, szukając punktu oparcia, obecnie uparcie dążyła w kierunku płonącej wysoko lampy. Przez mgłę łez Helena patrzyła na to biedne, żółte światełko, jak rozbitek patrzy na daleki blask portowej latarni.
Światło to działało na nią prawie uspakająco. Miało w sobie coś z Weryhy — było równe, bez drgań, — jednakowe, prawie senne.
Helenę powoli ogarniała także jakaś senność. Nie wierzyła sama sobie. Od tak dawna nie zasnęła o świcie, męcząc się gorzko bezsenną rozpaczą. Ułożyła się na poduszkach, ciągle wpatrzona w światło lampy, jakby tam zaczęła dostrzegać źródło swego uspokojenia, choćby chwilowego.
Czuwa — jego myśl.
I przed jej wyobraźnią majaczyć zaczęła postać Hawrata, przewijały się tysiące kobiecych postaci, z których każda była jego żoną.
On jeden był pomiędzy niemi i tak jak szarfę mglistą, tak cały długi szereg tych kobiet o smukłych sylwetkach stylizowanych kwiatów rozwiewał dokoła siebie.