Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ta dochodzi do pewnego stopnia aberracji. Znajdują w tem dręczeniu siebie pewien rodzaj ulgi i jakby zemsty. A potem, cierpienie jakie sobie zadawała, zagłuszało choć na chwilę tamto, pochodzące z innych przyczyn, jakkolwiek w rzeczywistości mających jedno źródło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weryho zjawił się przed nią nagle w chwili, gdy mając go tak blisko siebie, nie myślała o nim zupełnie. Zbolała na wskroś, nie pragnęła przyczyniać sobie niemiłych wrażeń zejściem się z tym człowiekiem, z którym łączyła ją mglista pamięć otrzymanego pocałunku. A potem era odbierania listów przypomniała jej Reichenhall, Durantina i te inne niemiłe zajścia początków jej podróży. Jakiś niesmak przejmował ją. Lecz powiedziała mimowoli „dobrze“ i oto Weryho miał za kilka godzin zjawić się przed nią i mówić z nią tak, jak dawniej.
Tak jak dawniej?
Ależ to niemożliwe! Między tą, która go tu dawniej witała w lila szlafroczku, uśmiechnięta z ciekawości, a temperamentu pełna, a tą nią — teraźniejszą, znękaną, zranioną i tak zdenerwowaną, że każde słowo wypowiedziane głośniej opłacała łzą, była różnica tak wielka, jak pomiędzy irysem wykwitającym z głębi kunsztownej, kryształowej czary, a takim samym irysem uwiędłym i sczerniałym na wieku trumny. I czuła, że napróżno wysilać się będzie, aby nie zdradzić swej tajemnicy, zdradzi ją jej zmieniona i postarzała twarz, jej oczy wyżarte od łez, jej usta nagle opadłe bolesnym łukiem i wiecznie niedopowiedzianą skargą drżące.
— Pozna, pozna!... myślała, chodząc gorączkowo po sypialni, ledwo odziana, z włosami rozpuszczonemi na nagie ramiona.
I tak jej zeszły owe godziny oczekiwania. Chwilami przecież ów niesmak, budzący się w niej na wspomnienie Weryhy i łączących się z nim faktów, ustępował miejsca jakimś piękniejszym uczuciom. Coś łagodnego, spokojnego majaczyło jakby we mgle. Ten jego miły, dziwnie miękki układ, ten artyzm, promieniejący od jego istoty, przedzierał się przez chmury jej duszy.
Była więc niepewna i niezdecydowana, gdy wreszcie zadzwonił do jej drzwi. Sama nie wiedziała, czy wdzięczną mu jest za to, że wyrywa ją z błędnego koła jej cierpień, czy żal ma do niego za to, że przerywa to pasmo bólu i wdziera się niejako przemocą w królestwo jej smutku.
Służąca wpuściła Weryhę do salonu. Helena słyszała jego kroki — słyszała wybornie, jak szedł i drzwi się za nim zamknęły. Musiała wyjść do niego, musiała koniecznie.