Bezwiednie spojrzała w lustro. Dnia tego była jeszcze bledszą, jeszcze starszą, niż dawniej. Jakaś bolesna determinacja odbiła się na jej twarzy.
Heroiczne postanowienie kobiet, które... abdykują.
Zaczesała szybko włosy po obu stronach twarzy i związała je w węzeł nisko na karku.
Na jedwabną lila halkę zarzuciła wełnianą szarą angielską spódnicę, a na to wdziała swój długi płaszcz podróżny.
— Tak... tak... szeptała do siebie gorączkowo — tak będzie najlepiej... niech odrazu zobaczy mnie taką, jaką jestem obecnie. Nie chcę już teraz nikogo oszukiwać.
Nie spojrzawszy nawet w lustro, wyszła pospiesznie do salonu. Idąc, miała sztywne ruchy kobiety zmuszonej skoczyć w zimną bardzo wodę lub idącą do spowiedzi z ciężkim grzechem na sumieniu.
Gdy otworzyła drzwi i znalazła się w salonie, zastała Weryhę stojącego przed gablotką, w której rozstawione były artystyczne cacka. W ręku trzymał ów wenecki kielich nie kielich, tęczową bańkę i przeglądał się mu ze ślicznym uśmiechem. W jednej chwili Helena stwierdziła, że Weryho nie zmienił się nic, a jeśli nawet, to możliwie stał się jeszcze delikatniejszy i subtelniejszy w swej wielkiej piękności. Złote włosy miękkiemi falami otoczyły jego spokojne czoło — błękitne oczy miały śliczny, senny wyraz dziecięcego rozmarzenia.
Na odgłos kroków Heleny podniósł głowę i spojrzał na nią szeroko otwartemi źrenicami. Coś na kształt ździwienia przemknęło w jego wzroku, ale było to mgnienie jedno i nagle twarz jego spoważniała, jakby tchnienie śmierci przesunęło się pomiędzy nimi.
Helena podała mu rękę i drżała cała tak, że wzroku jego przenieść nie mogła. Pierwsza to była przychylna twarz, którą spotkała od chwili owej katastrofy.
Chwila milczenia nastała długa i ciężka.
— Usiądźmy! — przemówiła Helena.
On obejrzał się dokoła.
— Szukam swego kąta... niema go! Tak się tu wszystko zmieniło.
— Tak... nowe meble... secesja... Pan wie... zapowiadałam przecież, że przywiozę to wszystko.
— Wiem!
Obco im było i nie swojsko. Te zimne mahonie, te pokręcone linje, niby miękkie i harmonijne, a tak twarde i sztywne, nie zachęcały do obrania sobie zacisznego i miłego „kącika“.
— Gdzież „nasze“ fotele? — zapytał Weryho, oglądając się dokoła.
Helena nie odpowiadała nic, jakiś straszny smutek za tem, co było, zaczął ją dławić i dręczyć.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/222
Wygląd
Ta strona została skorygowana.