Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XXXV.

Wreszcie w tydzień po powrocie Heleny służąca podała jej bilet w kopercie, na której adres nakreślony był ołówkiem.
W pierwszej chwili nie poznała pisma. Doznała olśnienia. Sądziła, że Hawrat pisze do niej. Rozerwała prawie bezprzytomna kopertę.
Na bilecie nakreślone były słowa:
„Wiem, że pani chora — czy mogę Cię przywitać“.
— Weryho!...
Chciała odpowiedzieć „nie“ — lecz usta jej mimowoli odpowiedziały „tak“. Naznaczyła godzinę i gdy pozostała sama, zaczęła zastanawiać się nad tem, czy dobrze zrobiła.
— Nie powiem mu nic, nie mogę... będę musiała męczyć się, grać komedję... po co! po co?...
Teraz wszystko w niej ograniczało się do owego „po co“. Nic jej nie interesowało, nic dla niej nie istniało. Piękno, sztuka, artyzm, ten urok dawnych gawęd z Weryhą — wszystko nikło i nie nęciło jej więcej. Ugrzęzła w czarnej, błotnistej kałuży i tonęła w niej zrozpaczona. Jak poganka kochała własne piękno i kult siebie stawiała na pierwszym planie. To jej „ja“ — ukochane i pieszczone, sprowadziło na nią tę straszną katastrofę. Zrzuciła siebie z piedestału i deptała po sobie z rozkoszą. Teraz rada patrzyła na swą zrujnowaną piękność. Podkreślała tę ruinę brakiem zupełnej kokieterji. Najczęściej, gdy snuła się po pokojach, odziana była w swój szary, podróżny płaszcz. Czuła się brzydką i chciała nią być jeszcze więcej. Sprawiało jej to rodzaj ulgi. Katowała siebie samą i długie chwile spędzała, siedząc skurczona na fotelu przed lustrem.
— Och!... jaka piękna!... mówiła do siebie z gorzką ironią.
Były to początki nienawidzenia siebie samej, które często występuje u kobiet przechodzących jakieś miłosne katusze. Pastwią się wtedy nad sobą, jak nad istotą, z której winy cierpią tak bardzo. Odmawiają sobie wszystkiego i nienawiść