Jak tęcza/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pod pozorem choroby Helena nie wychodzi za próg swego pokoju.
Leży nieruchomo teraz, wyczerpana fizycznie, i tylko bezustannie prawie dwie strugi łez płyną jej z oczu.
Nie je, żywi się przeważnie herbatą, którą pije ciągle trawiona gorączką. Oczy jej zapadają coraz głębiej, siatka zmarszczek pokryła jej skronie. Ręce nieruchome, jakby woskowe. spoczywają na białem tle kołdry.
Widoczne jest, że cierpi.
Tak przechodzi dzień.
Lecz oto zbliża się noc i ta jest dla niej pewną ulgą. Helena ma zapisane dawniej już środki usypiające. Bierze je z chwilą zmroku. Szybko wyczerpana zapada w sen kamienny, lecz serce jej pełne jest bezbrzeżnej trwogi. Często budzi się nad ranem wtedy, gdy świt walczy z resztkami nocy. I to przebudzenie jest tak strasznie bolesne i brutalne, że lęka się go tak, iż na samą myśl drętwieje.
— Boże! — modli się, usypiając — Boże! daj, ażebym się rano nie obudziła...
Lecz oto świt. I Helena nagle porywa się na posłaniu blada, z wzrokiem obłąkanym, trwożnie utkwionem w przestrzeń. Jakby ktoś umyślnie pastwiący się nad bezsilnem stworzeniem, tak staje przed nią cała prawda jej położenia.
To szarpnięcie jest tak okrutne, tak bolesne, iż równać się może najgorszej torturze. Nie ma jednak siły ją zwalczyć, bo sęp ten spada nagle, rzuca się zdradziecko wtedy, gdy na chwilę pogrąża się w niepamięci snu...
I wtedy szalone myśli wirować zaczynają dokoła niej, jak szatany — wyciągają swe szpony, wgryzają się w jej mózg, ssą strugi gorących łez.
Cały korowód niskich uczuć ogarnia jej łoże.
Świt leniwo wkrada się przez zasłony okien. Dziwaczne, pokręcone linje mebli występują niepewnie, robiąc wrażenie uśpionych potworów. Coś brzydkiego przepełnia tę senną przestrzeń pokoju. W umyśle Heleny powstaje cała serja obrazów fatalnych, które szarpią jej nerwy, wyczerpane usypiającemi sztucznie środkami.
Czuje obecność Hawrata niedaleką i cierpi bardzo, niemogąc uprzytomnić sobie warunków, w jakich żyje.
Jest żonaty!
Lecz z kim, od jak dawna? Kto jest tamta kobieta? Czy kocha go? Jaki jest ich wzajemny stosunek?
Żmija zazdrości owija się dokoła serca Heleny. Po raz pierwszy doświadcza tego uczucia, po raz pierwszy analizuje na sobie to cierpienie. Wszystko, co dotąd przeszła, nie może porównać się z tą straszną męczarnią. Fizycznie jest to skurcz serca, który oddech tamuje, myśli zabija. Moralnie jest to jakieś bezsilne błąkanie się wśród mgieł najniższych domysłów, które osaczają dokoła duszę jak knieja nieprzebyta. Dusza rwie się w szalonych wysiłkach, chce odetchnąć, odpocząć, zaprowadzić pewien ład, wydobyć ze wspomnień wrażenia dodatnie, które mogłyby zniweczyć choć częściowo fatalny ból, wypływający z utonięcia w nieświadomej, ślepej zazdrości — lecz to wszystko napróżno. Zazdrość bierze górę. Wszczepione zasady samolubnego posiadania wytwarzają katusze, którym kresu nic położyć nie jest w stanie. Kobiety czują ten ból podwójnie, gdyż subtelność i lotność ich fantazji jest niezmierzona. To, co dla mężczyzny w szczegółach miłości jest niczem, dla kobiety przedstawia niemal wszystko. I o te drobiazgi, o te „nic“ — kobieta najwięcej jest zazdrosna. Cierpi z powodu zamienionego wejrzenia, odbytego wspólnie spaceru, przyjęcia wdzięcznego drobnej usługi, kupienia pary rękawiczek, zainteresowania się odbytą spowiedzią, podania lekarstwa. Te tysiące drobiazgów, łączących jej kochanka z inną kobietą, żrą ją i dręczą. Do tego głównego faktu — o który mężczyznom w wybuchach zazdrości chodzi, nie przywiązują wagi, a to, co stanowi nieraz przyczynę śmiertelnej tragedji w życiu zazdrosnego mężczyzny, to kobiety nie interesuje.
Czy ogrom katastrofy tak ją przeraża, iż ustępuje milcząca i jakby z dobrej woli, czy jest w tem jakiś inny fizjologiczny objaw z pewnym podkładem psychicznego wstydu i wstrętu, dość, że kobieta daruje prędzej mężowi brutalne wiarołomstwo, niż drobne fakty, dowodzące iż jest „coś“ łączącego owego mężczyznę z inną kobietą.
I z tego wywnioskować można, iż mężczyzny miłość dla kobiety jest więcej zmysłowa, kobieta zaś kocha bardziej sercem, uczuciem i duszą. Cierpi na myśl połączenia się dusz, nie ciał, cierpi nad objawami uczucia, nie szału.
I tak też cierpiała Helena.
Cierpiała czysto po kobiecemu, drobiazgowo, odgadując z intencją ślepo rozkochanej, jaki to musiał być stosunek Hawrata do żony.
Przypuszczała, iż tamta druga musi być do niej podobna. Nie chciała przyjmować teoryj kontrastów. Hawrat zdawał się jej człowiekiem wyjątkowym, nie tym, który szuka w kobiecie innego typu, lecz raczej, urobiwszy do swych duchowych i cielesnych pragnień jeden typ, za typem tęskni i pragnie go, gdy nagle znajdzie się sam jeden.
To więc wszystko, czem Helena byłaby w pożyciu z Hawratem, odtwarzała niezmiernie subtelnie i drobiazgowo z tą różnicą, iż zamiast siebie stawiała tę drugą i jej oddawała swe miejsce. Widziała, jak tamta kobieta, pięknie ubrana, z estetycznemi ruchami wypełnia swą istotą dom, który jest ich domem. Rano łączy ich przy śniadaniu tak, jak tam, w Lucernie, łączyli się przy małym stoliczku, zastawionym porcelaną i srebrem, w którem odbijały się purpurowe, świeżą rosą skąpane róże.
A dalej, dzień cały snuje się na wspólnej wymianie zdań, myśli, na tej serji małych ustępstw, drobiazgowych dowodów przywiązania, na wymianie przelotnych pieszczot lekkich, jak muśnięcie wiatru lub dotknięcie płatków kwiatowych.
I gdy zmrok zapada, gdy szara godzina ogarnie wnętrze domu, oni oboje siadają naprzeciw siebie i mówią, mówią ze sobą, odsłaniają swe dusze, prostują swe ścieżki, oddają sobie wzajemnie to, co zaczerpnęli przez dzień cały czy to z nastrojów estetycznych, czy z udoskonaleń swego moralnego ja, czy z silnych, groźnych wrażeń życiowych. Głosy ich płyną łagodnie, cicho, on mówi więcej, teraz ona słucha, zapatrzona w znikającą w wieczornym zmroku postać mężczyzny.
Na kolanach jej leżą kwiaty, które on jej „z miasta“ przyniósł, pies wierny i cichy spoczywa u jego stóp.
W cieniu czerwieni się ogień papierosa, przed nimi, na stoliku leży pakiet jeszcze nie rozciętych książek.
— Mam czas dziś wieczorem, słychać głos jego — czytać będziemy do późna. Chcesz?... Ona wstaje, zapala lampę... światło oblewa zaciszny gabinet. W przyległym pokoju służba przygotowuje do herbaty...
W piersi Heleny coś taką torturą zwija się boleśnie, iż na usta jej wydziera się jęk.
Zasłania oczy rozpuszczonemi włosami. Sądzi, że za tą ciepłą i wonną zasłoną odzyska choć chwilę spokoju.
Już napróżno, bo oto cała serja nowych obrazów zaczyna się przedostawać do jej wyobraźni:
Widzi — widzi „tamtą“ chorą, tak chorą jak ona, Helena, jest w tej chwili. Gorączkę ma — zimno jej — cierpi. — Lecz oto on otacza ją swoją najczulszą opieką. — Otula ją, zasłania okna, podaje chłodzący napój. Na rozpaloną skroń przykłada swoje chłodne dłonie i ona zasypia uspokojona i szczęśliwa. — Gdy wieczór nadchodzi — on siada obok jej łóżka i śledzi z uwagą postępy choroby.
Pogorszenia się nie lęka — zbyt gorliwie czuwa i strzeże swej chorej. Ona uśmiecha się do niego z poza pasm włosów, spływających jej z czoła. — Chce mówić, dziękować mu za jego słodycz, opiekę. On łagodnie przykłada palec do ust, nakazując jej milczenie. „Lekarz zakazał“ — i dodaje z pieszczotą w głosie: „a ja proszę“... ona milknie i teraz tylko patrzą na siebie z miłością i przywiązaniem, patrzą długo, jakby widzieli się po raz pierwszy lub po raz ostatni.
Oczy Heleny zalewają łzy.
To jest, czego ona zazdrości, czego pragnie i za czem myśl jej goni. — Helena ma w głębi swego charakteru właśnie ten ekstrakt „kobiecości“ — i teraz w rozżaleniu swojem wszystko, co jest najpiękniejsze w tym kierunku życiowym, wydobywa. Jak artystyczne cacko, jak przedmiot rzadki i kunsztownie cyzelowany, lepi ideał takiego życia we dwoje i po nad nim ręce łamie w rozpaczy bezsilnej. A gdy już taki wycieniowany najwyższą subtelnością kobiecą obrazek rozwinie jej gorączkowa wyobraźnia, a nerwy rozigrane spotęgują to rozkoszne wrażenie do rzeczywistości — nagle doznaje strasznego ciosu i uderzenia gromu. — Nie ona, lecz „tamta“ — groźna i nieubłagana, zjawia się ciągle w świetlanych promieniach, ciągle Helena widzi ją otoczoną ciepłem, pięknem i pieszczotą. — Ona sama zaś doznaje jeszcze oprócz zazdrości strasznego wrażenia upokorzenia i wstydu. Gdy tak wywoła żywą postać tamtej kobiety, gdy nada jej ruchy, myśl, głos, serce, charakter, gdy przeleje w nią swego ducha — zdaje się jej, że ona wie o niej tak, jak Helena zna jej istnienie. Wie i pogardza.
I to jest jeszcze jeden odcień bólu, który niby identyfikuje się z zazdrością, a przecież ma swój odrębny sposób cierpienia, cichszy, lecz może jeszcze więcej bolesny.