Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Rezygnacja Heleny nie trwa zbyt długo.
Przechodzi powoli w stan tak strasznej nerwowej nadczułości, iż we dwa dni po przyjeździe do Lwowa Helena nie jest w stanie wstać z łóżka. O wyjściu na miasto myśleć nawet nie może.
Powoli świadomość niedalekiej obecności Hawrata zaczyna ją przejmować strasznym niepokojem.
Przez pokłady nieruchomej — zda się — apatji przedostaje się do niej to, czego lękała się tak strasznie, to jest wrażenie zbliżenia do tego człowieka.
Po jego odjeździe w Lucernie przepędziła całe dwa tygodnie, jakby w śnie somnambulicznym, nie zgłębiając swego stanu, przyjmując go, jakby wypadkową a masową katastrofę, w jaką wtrąconą została.
Wiedziała, że go utraciła, że zniknął z jej życia na zawsze i zdawało się jej, że jest to śmiertelna katastrofa, coś graniczącego z trumną bardzo kochanej i wybranej istoty. Rozpaczała z pewną godnością, jak umie rozpaczać serce wyszkolone w uczuciach szlachetnych, co zgadywała instynktem, gdyż do tej chwili nic graniczącego z rozpaczą nie miało z nią bliższego kontaktu.
Ból jej był cichy i zamknięty w granicach wyższych cierpień, bez łamania się bezsilnego kobiet, zwyczajnie zdradzonych. Nie chciała zastanawiać się nad „oszustwem“ Hawrata, nie przypominała sobie jego kłamstw i perfidji. Nie mówiła „niegodny“, lecz błądziła wśród lodu i zimna, wśród przerażającej pustki życiowej, jaką wokoło niej zostawił.
Żalu „do niego“ nie czuła, natomiast czuła żal „za nim“ i w tem leżała szlachetność jej cierpienia.
Otoczenie czarujące, złożone z kwiatów i gór, opalowe ranki i wieczory, to jakieś wyniesienie fizyczne, które ją odgraniczało od reszty ludzi, dodawało wiele do tego nastroju. Zdawało się jej, że to cierpienie porwało ją na swe lodowe skrzydła i niesie wzdłuż bezbrzeżnej, chłodnej pustki.
Niesie ją daleko i nigdy nie zatrzyma się już ani na rozrywkę, ani na powtórzenie się pchnięcia sztyletu, jakiem bezwarunkowo była dla niej godzina agonji, w której Hawrat ją opuścił.
Lecz oto wróciła.
I teraz zmieniło się wszystko.
Wróciła do dawnego życia, do drobiazgowych, niemiłych zajęć, do materjalnych obowiązków swego istnienia.
Musiała słuchać relacji stróża, kucharki. Musiała regulować rachunki tapicera i innych dostawców. Musiała zająć się życiem i wejść w nie, pomimo swego bólu. W ten sposób zbudziła się z letargu.
Lecz było to straszne przebudzenie. Razem z niem powróciła świadomość spadłej na nią katastrofy, która w całej grozie i z brutalnem natręctwem nastręczała się przed jej oczy...
Odpychała ją i walczyła. Napróżno. Materjalne i drobiazgowe strony życia nasuwać jej zaczęły drobiazgowe przyczyny jej cierpienia.
Zajęcia domem wywołały wspomnienia domowego napozór, a tak słodkiego pożycia z Hawratem.
Pierwszy obiad spożyty na rogu stołu, spożyty samotnie, nasunął jej na oczy trattorie na Lido, nadbrzeżne namioty, któremi wiatr od lagun poruszał, podczas gdy Hawrat nalewał do szklanek ciemno rubinowe Chianti.
Śniadanie podane jej do łóżka — przypomniało balkonik wśród rozkwitłych nasturcyj na Wilhelmshöhe — klomby kwiatów, płomienną kokardę Lili i ten sygnał z dołu w formie pęku purpurowych róż, wzniesiony ku niej ręką Hawrata.
Te drobiazgi zrobiły swoje. Tysiącami szpilek, jak rój strasznych i bezlitosnych os, rzuciły się na jej serce.
Wyjęte przez świeżo przyjętą pokojowę z kufrów suknie szarpnęły nią w straszny sposób. Białe wełny, liliowe muśliny, przepojone heliotropem, rozwiały się dokoła nakształt mar.
Biały szal, rzucony na poręcz fotelu, dopełnił miary. Z całą szybkością kobiecej wrażliwości Helena w tych fałdach białej tkaniny odnalazła siebie dawną, tę inną, tę jego, tę — Hawrata.
Rzucił się na nią cały straszny wampir, opadł na jej kark i wtrząsać nią zaczął.
— Weź to! weź to — zawołała rozdzierającym głosem do zdumionej tym nagłym wybuchem pokojowej.
— Zostaw mnie!...
Dziewczyna wyszła, przymykając cicho drzwi.
Instynktem kobiecym wyczuła, iż pozostawia Helenę sam na sam z jej nieszczęściem.
Jakaś trwoga przejęła jej naiwne serce. Helena po wyjściu pokojowej ukryła twarz w poduszki, jakby sądząc, że w ten sposób uwolni się od swego wroga.
Lecz ogrom cierpienia, jaki się w niej nagromadził, był tak wielki, iż dłużej znieść go nie mogła.
Podniosła głowę i wyciągnęła ręce. Twarz jej stała się nagle trupio bladą. Na szyję wybiegły żyły. Była straszną, była maską tragiczną, wyobrażającą w tej chwili ból graniczący z obłędem. I nagle z oczów jej, które szklane zaświeciły matowo w przestrzeni, polały się dwie strugi łez, a z piersi, wezbranych łkaniem, wybiegł straszny jęk dławionej ofiary. Gestami krótkiemi, urywanemi, ręce przecinały powietrze. Zęby dzwoniły jak w febrze, dolna szczęka wysunięta naprzód, kaleczyła wierzchnią wargę.
Helena, wijąc się, upadła na łóżko. To był pierwszy płacz, który wstrząsnął nią tak strasznie od chwili opuszczenia jej przez Hawrata. Łzy płynęły bezustannie strugami, nie sprawiając jej żadnej ulgi.
Jak zwierzę cierpiące i pozostawione sobie samej, tak wiła się Helena w swym bólu, wyciągając napróżno ręce, jakby szukała jakiegoś oparcia. Zdawało się jej, że w tej chwili niema nad sobą dachu, że jest na pustem polu i że wicher szarpie nią, a grom po gromie mózg jej druzgoce. Dopiero teraz przejrzała cały ogrom swego bólu i nieszczęścia, które ją spotkało. Wyjąc tak poprostu z żalu, odzyskiwała całą przejrzystość i przytomność myśli.
Ból jej spychał ją na dno przepaści, zdzierał z niej iluzję szlachetności jej cierpienia. Była w tej chwili przeciętną, opuszczoną, oszukaną kobietą. Mężczyzna spotkany przez nią wypadkiem, nadużył jej zaufania, rozkochał ją i rzuciwszy jej „jestem żonaty“ — odszedł.
Taki był fakt nagi bez osłonek, taką była przyczyna jej rozpaczy. Po co miała się stroić w szaty niezwykłości, skoro czuła, że to, co ją spotkało, jest zwykłą koleją kobiet, pragnących zaznać niezwykłych dreszczów miłosnych. Pogarda straszna, jaką miała dla siebie, zaczęła łączyć się do bólu rozdzierającego jej duszę.
— Nędzna jestem! Nędzna! Marna... — powtarzać zaczęła wśród łkania.
Równocześnie to coś lepszego buntowało się i przeczyło.
— Nie wziął cię przecież na lep jedynie zmysłów i pięknych słów. Przypomnij sobie — dusza twa odlatywała, on cię odczuł, on odkrył przed tobą tajemnicę twej wielkiej, twej świętej, śmiertelnej trwogi...
— I odszedł! odszedł!... — rozległ się jęk, który mimowoli wydzierał się na jej usta.
Zaczęła teraz płakać cicho, lecz niemniej boleśnie. Wypłakiwała sobie zamiast serca, ranę. Ta myśl, że on odczuł ją i pojął, a mimo to rzucił ją dalej na życie samą, przejmowała ją bezbrzeżnym żalem. Gdyby to był człowiek, którego zbliżenie było powierzchowne, zmysłowe, bolałaby może mniej, a pogarda dla siebie i wstyd zbudzony dopomógłby do odzyskania pewnej równowagi. Lecz tak jak było, równowaga ta przyjść nie mogła.
Gdy zmysły pokonane cierpieniem milkły, krwawiło się serce. Gdy serce na chwilę wyczerpane zdrętwiało, umysł zaczynał swą bolesną, tęskną pracę, rwąc i dręcząc mózg tęsknotą za tym, w którym znajdował najczystsze, kryniczne, zasilające źródło. Umysł wreszcie uśpiony wysiłkami woli umilkł, gdy oto występowała dusza i ta niepokojem swoim najwięcej przyczyniała cierpienia.
Jak ptak oślepły rzucała się, obijając skrzydła o pręty, pragnąc ulecieć ku temu, który z taką potęgą, z taką siłą ujarzmił ją i poddał pod swoją wolę. Całe poprzednie istnienie zdawało się dla tej duszy tonąć we mgle niebytu. Narodzenie jej rozpoczynało się od chwili, gdy tam daleko na wybrzeżu morskiem, w chwili śmiertelnej i nadzwyczajnej trwogi ulatająca w przestworze, zatrzymana została rozkazem tego człowieka.
Jak Amfitryta wyszła wtedy z piany niepewności i trwogi, czysta, piękna i zrozumiana. Odczuto ją i pojęto. Wiedziano, że ulatuje w swój zaświat, z którego przybyła. Nie szarpano jej wzmacnianiem sztucznem nerwów, lecz pozwolono na chwilę jak znużonej gołębicy odpocząć na swobodzie i zanurzyć się w przedsionku Nirwany. I wdzięczną, korną niewolnicą — królewną, przylgnęła do stóp Hawrata. Dziś, błądzić sama nie chce.
Buntuje się, łka, szaleje — wstrząsa nędznem, wycieńczonem ciałem tej kobiety, która nie potrafiła ochronić jej od zawodu i nie umiała tak przykuć do siebie tego człowieka, iżby odejść od niej nie był w stanie. Mogła to uczynić, mogła, posiadając przewagę nad jego duszą, tak jak on posiadł przewagę nad jej duchową istotą. Była ta chwila. Mogła ją wyzyskać. Nie uczyniła tego.
Życie swoje strawiła na błahostkach, upiększając swe ciało. Nie upiększyła niczem ducha. Był piękny i wrażliwy sam przez się. Lecz był słaby. Nie wzmocniła go. Pozostał dziecięcy.
I oto dlaczego dziś pozostała sama i wije się bezsilna, szarpana szponami najstraszniejszego cierpienia.
I oto dlaczego nie tylko ona, oczyma ciała, ale wszystko w niej, a najwięcej jej dusza, łka, kona i płacze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.