Józki, Jaśki i Franki/Rozdział dwudziesty czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY.
Wróżenie z ręki. — Dłoń małej Helenki wszystkie tajemnice
zdradziła. — Jak Zosia gospodarowała.

— Prawda, że żaba przeklina? — pyta się Mania. — Jak kto patrzy na żabę i ma otwarte usta, to umrze?
— A mojej mamie raz kabalarka powiedziała, że się coś złego stanie, i dziesięć rubli z kuferka ukradli — mówi Zosia.
— A ja mam czarodziejską laseczkę, — oznajmia Stasiek, — jak komu dam nią w łeb, to mu zaraz guz wyskoczy.
Chłopcy nie wierzą ani w duchy, ani w strachy, ani w umarłych. A dziewczyny głupie gadają o czarach i potem boją się spać. Chłopcy nawet w kabalarki i wróżki nie wierzą, to też zdziwili się niepomiernie, kiedy pan obiecał Helence wyczytać z ręki wszystkie tajemnice.
Pan patrzy, patrzy, patrzy na rękę Helenki, a wszyscy ciekawie czekają, czy zgadnie.
— Hm, Helenka talerz raz stłukła.
— Nie talerz, tylko podstawkę.
— A raz znów Helenka zjadła coś mamie, i mama bardzo się gniewała.
— Oj, naprawdę: skąd pan wszystko wie?
Mama kupiła śliwki na marynaty i Helenka dwie śliwki zjadła bez pozwolenia, ale były troszkę robaczywe.
— Tak jest, — potwierdza pan, pilnie patrząc na rękę — śliwki były troszkę robaczywe. — A raz znów Helenka spadła ze schodów.
— Rzeczywiście: poślizgnęła się i z dwóch schodów zleciała.
— Raz znów z dziewczynką się pokłóciła.
— A jak się ona nazywała?
— Imiona trudno z ręki wyczytać: chyba Mania się nazywała.
— A nie, bo Stasia...
— Helenka ma lalkę.
— A włosy ma lalka?
— Włosy? Owszem, ma lalka włosy, tylko coś jej brakuje.
— Prawda: ma włosy, ale noga się jej urwała.
— W zimie chwaliła się Helenka, że będzie u nich ładna choinka.
— Chwalić to się nie chwaliła, ale mówiła, że będzie choinka.
— I herbatę raz wylała.
— A tak, jak byli goście.
— Być bardzo może, bo na dłoni obok linii o wylanej herbacie jest dużo małych linijek, to pewnie są goście.
Wszyscy chcą zobaczyć linijki, które oznaczają gości i wszyscy chcą, żeby im wróżyć.
Zosi powiedział pan, że pracowita, że mamie pomaga w gospodarstwie, a Geni, że lubi się kłócić.
Dziewczynki patrzą na pana z szacunkiem i strachem, ale chłopcy nie wierzą jeszcze.
— Eee, pan tak tylko trajluje. No to niech pan mnie powie.
— Dobrze. Widzisz ten znak? To znaczy, że byłeś z wizytą. A ta linia znaczy, że się biłeś z chłopakiem.
— Ooo, każdy był z wizytą i bił się z chłopakiem. A niech pan powie, ile ja mam braci?
— Dwóch masz braci.
— Nieprawda, bo trzech.
— Ale jeden mały, to się nie liczy.
— Nie zgadł pan, bo wszyscy duzi.
Teraz musiał się pan przyznać, że tylko trajlował, boć każdy choć raz pokłócił się, przewrócił, herbatę wylał, albo zbił podstawkę, — i zgadnąć wcale nie sztuka.
— A skąd pan poznał, że lubię się kłócić?
— Bo masz rude włosy, Geniu. Niemądre dzieci dokuczają ci, ty im odpowiadasz, stąd kłótnie.
I opowiedział pan o kłótliwym Geszlu z Michałówki, o ludziach ładnych i głupich, jak stołowe nogi, o brzydkich i mądrych i wielkich.
— A skąd pan poznał, że jestem pracowita? — bada Zosia, której dziwno, że jednak tyle razy prawdę pan powiedział.
— Ręce masz spracowane, skórę na dłoni twardą. Że ktoś pracuje, można łatwo poznać; ale chyba nic więcej.
Zosia ogląda ręce:
— Tak, są spracowane, to prawda.
Kiedy mama była cztery miesiące chora, Zosia wszystko sama robiła: sprzątała, gotowała, prała bieliznę. Roboty dużo, bo ma troje malców rodzeństwa.
Szkoda, że nie było akurat Paluszka, który nie chciał dać równouprawnienia kobietom. Niech by posłuchał, jak Zosia gospodarowała, dzieci myła, łóżka słała, obiad przyrządzała i sama ojcu nosiła — jak małego Edka wyleczyła z wysypki.
Edkowi zrobił się liszaj na twarzy. Zosia smarowała liszaj śmietanką, bo tak jej poradziły kobiety, ale śmietanka nie pomogła, i liszaj zrobił się jeszcze większy. W sklepiku znów powiedziano, żeby palić papier, a jak się na papierze zrobi takie żółte, tem właśnie trzeba smarować; ale i żółte z papieru także nie pomogło. Poszła Zosia z Edkiem do szpitala, a doktór nie chciał z nią mówić, kazał, żeby przyszedł ktoś starszy. Wtedy Zosia się rozpłakała, bo mama chora, a tatuś w zajęciu, i doktór powiedział co ma robić z liszajem, i tak Edka wykurowała.
Chłopcy w ciszy, z uwagą wysłuchali opowiadania Zochy, a mała Helenka głęboko westchnęła:
— Chłopcy tam dużą wią — powiedziała.
Miało to znaczyć, że chłopcom tylko palant w głowie, że się na gospodarstwie nie znają wcale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.