Józki, Jaśki i Franki/Rozdział dwudziesty trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI.
Wesoła książka. — Ździś lubi patrzeć na niebo. — Józio chciał
uciec z kolonii.

— Ach wesoła książka, powiadacie.
— O nie, to smutna książka, dzieci.
Smutna książka, a wydaje się wesołą dlatego tylko, że wybrałem uśmiechy, głęboko ukryłem łzy.
Nie chcę, byście zbyt wcześnie myślały o łzach, na które dziś nic jeszcze poradzić nie możecie. Później kiedyś spotkamy się; powiem wam wówczas:
— Pamiętacie, śmieliśmy się razem ochoczo; teraz czas przerwać zabawę, należy blaskiem dostojnej myśli opromienić czoła, — nie zawodzić żałośnie, że źle się Józkom i Mośkom dzieje na świecie, — ale rękawy zakasać i jąć się pracy znojnej i świętej dla ich dobra, dla dobra Ojczyzny, Przyszłości...
Nie zrozumieliście, nie szkodzi. Powróćmy do przerwanej opowieści.
Otóż wesoło jest chłopcom na wsi, ale jest ich niewielu w porównaniu z tymi, którzy nie wyjechali i nie wyjadą nigdy na kolonie, bo niema ich kto zapisać, bo muszą zarabiać w domu, bo towarzystwo z braku miejsc wysłania ich odmówi. A tym nielicznym, których na wieś wysłano, tylko cztery tygodnie jest dobrze. Cztery tygodnie miną, „jak ta rybka zwinna, szybka“ — mówi Łazarkiewicz, i pozostanie tylko wspomnienie.
Siostra Olka była na kolonii w Suchej raz jeden i dawno już, dawno. Ale i dziś po pracy wieczorem opowiada chętnie, jak bawiły się tam w królewne, jak właściciel cegielni porobił im rurki z gliny i kiedy się dmuchało z jednej strony, z drugiej strony wytryskała fontanna. Dziś jeszcze śpiewa siostra Olka piosenki kolonijne podczas szycia. — I Olek pójdzie do roboty, więcej już na wieś nie pojedzie, — i tylko przy pracy opowie czasem o swoim okręcie, szałasie z ogródkiem, i „dzwonią dzwonki“ zanuci...
Wiecie już, że nie wszystkim dzieciom jest jednakowo wesoło na kolonii, — niektórym nie podoba się ciągła bieganina i zabawy, a hałas je nuży i męczy.
Ździś Waliszewski nie lubi wrzawy. Ździś woli książkę czytać lub patrzeć na niebo, na chmury. W chmurach się ładne obrazy układają. Ludzie chodzą sobie po niebie, okręty płyną, morze się bałwani, smok paszczę otwiera, to znów głowa starca albo Jasna Góra z wieżycą wysoką. — Ździś chodzi sobie po lesie albo położy się na mchu i patrzy, jak się sosny czubkami kiwają.
Raz pan niesprawiedliwie go skrzyczał. Szli przez las parami, zatrzymali się koło mrowiska.
— Patrz, mrówka niesie jajeczko — kijkiem pokazał z daleka.
A pan krzyknął:
— Czego psujesz mrowisko, urwisie?
I Ździśkowi zaraz łzy w oczach stanęły, ale nic nie powiedział.
A ot Józio chciał nawet uciec z kolonii do domu, bo mu się przykrzyło, a przytem Śliwka go nabuntował. Józio miał uciec pierwszy, a Śliwka spotka się z nim na dworcu i tak wszystko urządzi, że darmo do Warszawy dojadą. Śliwka umie bez biletu podróżować. Raz miał go ojciec zbić, więc uciekł z domu, na stacyi ukradł żydowi koszyk z truskawkami, w Kaliszu w cyrkule nocował; tam złodziej kratę wypiłował, — uciekli razem i do Piotrkowa pojechali.
Zapewne część tylko mała była w tem prawdy; opowiadał zaś sądząc, że chłopcy słuchać i szanować go będą; ale opowiadanie nie znalazło uznania. Jeden tylko Józio zaufał mu i źle na tem wyszedł; bo wstyd mu było wracać, a jaka przykrość dla panów.
Biedny Józio, kiedy był mały, wsadził sobie groch w ucho. Pobiegła z nim matka do felczera, felczer dłubał — dłubał i jeszcze głębiej groch wepchnął do ucha. Poszła z nim matka do szpitala, ale już było zapóżno, a na drugi dzień była niedziela, i doktorów w szpitalu nie było. A tymczasem bębenek pękł w uchu, teraz źle słyszy, materja mu z ucha leci, i głowa go często boli.
Ojciec Józia wyjechał i ośm lat nic nie pisał, więc nie wiedzą gdzie jest i czy żyje, a Józio z mamą i siostrą papierosy robią do sklepu, ale często nie mają roboty, a przytem ukrywać się muszą. Bo gdyby się policya dowiedziała, że w domu papierosy robią do sklepu, toby wszyscy, on, mama i siostra, poszli do więzienia, bo nie wolno w domu robić papierosów, bo na to trzeba mieć pozwolenie i podatek płacić.
O ucieczce Józia taką znajdujemy wzmiankę w pamiętniku jednego z kolonistów:
„Po obiedzie chłopiec, z którym grałem w palanta, był namówiony, żeby uciekł do Warszawy. I właśnie, jakeśmy wyszli na drogę do Zofiówki, on poszedł do sypialni i powiedział pani gospodyni, że chce wziąć scyzoryk. Ale wszedł do szatni, zabrał ubranie i poszedł do szałasu, żeby się przebrać. Zostawił w szałasie kolonijne ubranie i prosto na stacyę. Przeszedł po balu przez naszą łazienkę, ale noga mu się obsunęła i mało nie wpadł do wody. Potem położył się koło łubinu i czekał na tego chłopca. Pan myślał, że go głowa boli, ale inny chłopiec znalazł w szałasie jego ubranie i powiedział panu. Zaraz panowie poszli na stacyę, ale go nie było i znaleźli go koło łubinu. Taka jest historya chłopca, który chciał uciec“...
Pamiętacie o czem wieczorem sosny z niebem gwarzą? Że jeśli nie wszystkie dzieci są miłe i dobre, nie zawsze ich w tem wina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.