Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miało to znaczyć, że chłopcom tylko palant w głowie, że się na gospodarstwie nie znają wcale.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY.
Rozmowy o Warszawie. — Wymiana podarków. — Ostatni
ranek.

— Ja byłem w Psarach w zeszłym roku.
— Ja w Pobożu.
— A ja w Ciechocinku.
I opowiada się o Psarach i o Pobożu i porównywa z niemi Wilhelmówkę: gdzie ładniej, weselej, gdzie panowie lepsi?
— W Ciechocinku nudno, bo niema lasu i niema gdzie latać. A jak raz chłopcy zrobili dziurę pod parkanem i wyszli na drogę, to były aż cztery dwójki ze sprawowania.
W Psarach przyjemnie, bo był mały źrebaczek, który na werandę przychodził, i chłopcy chleb mu dawali. — A raz się dwa stogi siana zapaliły, taka łuna była, ale pan nie chciał z nimi iść do pożaru. — Raz znów fura z węglem przyjechała, zaczęli się wozić i pchnęli furę na parkan, mało parkanu nie rozwalili. — To znów chłopak poszedł do pralni i piłkę wsadził w wyżymaczkę i pękła. — A dyżurny taki był zły: piłki tylko dawał, jak był z kim dobrze, a na jednego, żeby nie wiem co, nigdy nie poskarżył, bo znał go z Warszawy. — Lepiej jak dyżurny jest co tydzień inny i jak pan sam zabawki i książki wydaje.
I tu, jak w Michałówce, przez ostatnie dnie mówi się o kolonii, jak o czemś, co było — i dużo o domu, szkole, warszawskich zabawach i rozrywkach.