Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXX
W JAKI SPOSÓB LUDWIK XV PRACOWAŁ ZE SWOIM MINISTREM

Nazajutrz w Wersalu panował popłoch ogromny. Spotykano się z minami tajemniczemi, mówiono do siebie półgłosem, zamieniano spojrzenia lub wzdychano zcicha.
Książę de Richelieu w gronie partyzantów swoich, znajdował się od rana w przedpokoju królewskim. Hrabia Jan Dubarry, świetnie wystrojony, rozmawiał wesoło z księciem.
Około godziny jedenastej Ludwik XV przeszedł do swego gabinetu, nie odezwawszy się ani słowa do nikogo. Przeszedł bardzo prędko.
Zaraz potem pan de Choiseul wysiadł z powozu z teką pod pachą.
Gdy przechodził przez galerję, panowie, zebrani w przedpokoju, zaczęli żywo rozmawiać pomiędzy sobą, udając, że nie widzą przechodzącego ministra i nie kłaniając mu się wcale.
Książę nie zwrócił na to uwagi i udał się do gabinetu, gdzie król pił czekoladę i przeglądał jakieś papiery.
— Dzień dobry ci, książę! jak się masz? — odezwał się przyjaźnie.
De Choiseul, jako taki, jest, Najjaśniejszy Panie, zdrów zupełnie, ale jako minister jest bardzo chory. Pozwól, Najjaśniejszy Panie, abym za wierne służby przez lat tyle, otrzymał przynajmniej dymisję na własne żądanie.
— Dlaczego masz brać dymisję? Nie rozumiem cię, mój książę.
— Najjaśniejszy Panie, pani Dubarry ma wszak u siebie list z podpisem Waszej Królewskiej Mości, list składający mnie z urzędu. Wiadomość ta już się rozeszła i jest na porządku dziennym. W Paryżu i Wersalu o niczem innem nie mówią. Nie chciałbym jednak porzucać urzędu inaczej jak oficjalnie, dlatego więc zjawiam się tu dziś po raz ostatni, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, książę, ty, który jesteś człowiekiem tak rozumnym, tak poważnym, mógłżeś uwierzyć w tę niedorzeczność?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zdziwiony minister — wszak podpis Jego Królewskiej Mości....
— Musisz być bardzo szczęśliwy w domowem pożyciu, kochany książę, skoro nie wiesz, co człowiek zrobić może dla świętego spokoju.... Prawda, że pani de Choiseul jest prawdziwym aniołem.
Książę, obrażony tem porównaniem, zmarszczył czoło.
— Charakter twój, Najjaśniejszy Panie, stały i poważny, nie pozwalał mi przypuszczać, aby interesy, dotyczące polityki i rządu, mogły mieć coś wspólnego z tem, co Wasza Królewska Mość nazywasz nieprzyjemnościami pożycia domowego.
— Pozwól, książę, opowiem ci całą tę historję, bo bardzo doprawdy zabawna. Wiesz, że tam bardzo się ciebie boją?
— Wiem, że mnie nienawidzą.
— Niech i tak będzie. Otóż wyobraź sobie, że ta szalona hrabina dała mi do wyboru albo złożyć cię z urzędu, albo ją zamknąć do Bastylji.
— Cóż więc, Najjaśniejszy Panie?
— Przyznaj, że szkoda mi było stracić ten tak urozmaicony widok, jaki Wersal przedstawiał dziś rano. Bawią mnie te, nieustannie od wczoraj przebiegające sztafety, te ciągle zmieniające się fizjognomje ludzkie. Zdaje się, jakby hrabina Dubarry została od wczoraj królową francuską. Czyż to nie zabawne, mój książę?
— Na czemże jednak ma się to wszystko skończyć, Najjaśniejszy Panie?
Ludwik XV spoważniał i zaczął spokojnie:
— Nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni w naszych stosunkach. Wiesz dobrze, jak cię cenię wysoko, wiesz, jaka przyjaźń łączy nas od lat dawnych. Nie zwracaj najmniejszej uwagi na to, co mówią, wiesz dobrze jak często zmuszony jestem udawać, że czynię ustępstwa, gdy w rzeczy samej nie ustępuję nigdy.
Król wyciągnął rękę do ministra, który skłonił się, nie okazując ani wdzięczności, ani urazy.
— A teraz bierzmy się do roboty, mój książę.
— Natychmiast — rzekł de Choiseul, otwierając tekę.
— Na początek powiedz mi co o fajerwerku.
— Wielkie to nieszczęście, Najjaśniejszy Panie!
— Czyja w tem wina?
— Zawinił najwięcej pan Bignon, starszy zgromadzenia kupców.
— Czy lud bardzo krzyczał?
— Bardzo, Najjaśniejszy Panie.
— Trzeba może było złożyć z urzędu pana Bignon.
— Parlament wziął tę rzecz bardzo do serca, boć jeden z jego członków o mało co nie został zaduszony w tłumie; ale pan Segnier, adwokat generalny, wyłożył jak na dłoni, że wypadek spowodowany był przez jakąś, niczem niewytłumaczoną, fatalność. Mowa jego podobała się ogólnie i dziś już przestano się zajmować tą sprawą.
— Tem lepiej! Przejdźmy do parlamentu.... Strasznie nam go wyrzucają.
— Zarzucają mi, Najjaśniejszy Panie, że nie popieram pana d’Aiguillon przeciwko panu Chalotais, ale któż mi to zarzuca? Ci sami, którzy z taką radością rozgłaszali o liście pani Dubarry. Zwróć uwagę na to, Najjaśniejszy Panie, że pan d’Aiguillon postąpił zbyt arbitralnie w Bretonji, gdy jezuici byli wypędzeni, a niewinność pana de Chalotais uznana była przecież aktem prawnym Jego Królewskiej Mości. Nie można tak kompromitować Majestatu Korony wobec narodu!
— Tymczasem parlament czuje się silnym?
— I jest bardzo silnym w istocie. Członków jego aresztują i sądzą, ale uznają jednak niewinnymi i przywracają na dawne stanowiska! Nie to mam za złe panu d’Aiguilon, że wznowił sprawę la Chalotais, ale, że nie miał w niej słuszności.
— Stało się!... teraz myślmy, mój książę o tem, jakby zawładnąć zuchwalcami?..
— Niech kanclerz zaprzestanie intrygować, niech pan d’Aiguillon straci podporę, a parlament burzyć się przestanie.
— Ależ to będzie z mojej strony ustępstwo?
— Któż reprezentuje Waszą Królewską Mość, ja, czy pan d’Aiguillon?
Argument był nie do zwalczenia.
— Wiesz książę, jak nie lubię zrażać tych, którzy mi służą, choćby się czasem nawet dopuścili pomyłki... Ale dajmy pokój tej sprawie, bo mnie nazbyt ona zasmuca... Czas sam kiedyś przyniesie na nią lekarstwo. Zapowiadają mi, że wojnę mieć będę.
— Jeśli przyjdzie ta wojna, Najjaśniejszy Panie, będzie ona wojną uczciwą i potrzebną.
— Wojna z Anglją?... nie bardzo jej sobie życzę.
— Czy Jego Królewska Mość obawia się Anglików?
— Ależ... na morzu.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy Panie, minister marynarki, kuzyn mój, pan Praslin, może cię objaśnić, że mamy sześćdziesiąt cztery okręty wojenne, nie licząc tych, które są w robocie, że mamy oprócz tego materjał na pięćdziesiąt fregat doskonałych, co przedstawia wcale niezły stan obronny. Co do wojny lądowej, stoimy daleko jeszcze lepiej, mamy Fontenoy...
— Zapewne bardzo to dobre, ale poco zaczepiać Anglików; Dubois zawsze unikał z nimi starcia.
— Bardzo wierzę, bo pan Dubois pobierał za to miesięcznie sześćkroćstotysięcy od Anglików.
— Ależ, książę...
— Mam na to dowody.
— Mniejsza. Ale gdzież widzisz powód do wojny?
— Anglja chce zagarnąć całe Indje pod swoje panowanie, oficerowie nasi otrzymali bardzo surowe instrukcje; pierwsza tam utarczka zmusi Anglików do wystąpienia ze skargą. Jestem zdania, że wypadnie nam nie zwrócić na nią uwagi. Potrzeba, aby rząd Jego Królewskiej Mości był zawsze i wszędzie szanowany.
— E, dajmy lepiej pokój temu, mój książę. Indje tak daleko, kto tam co o tem wiedzieć będzie.
Książę przygryzł wargi.
— Mamy i bliższy powód do wojny, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż takiego?
— Hiszpanja chce utrzymać panowanie swoje na wyspach Malajskich i Falklandi wypędziła Anglików z portu Egmont, który zajęli samowolnie. Stąd gniew, stąd wygrażanie się Hiszpanji, jeżeli odmówi satysfakcji.
— Niechże Hiszpanie sami się rozprawią z Anglikami, pocóż my mamy się w to mieszać?
— Najjaśniejszy Pan zapomina chyba, że podpisał umowę, na mocy której wszyscy Burboni w całej Europie sprzymierzyli się przeciw potędze Wielkiej Brytanji.
Król spuścił głowę.
— Nie troszcz się, Najjaśniejszy Panie, — rzekł Choiseul — masz wojsko silne, marynarkę wspaniałą, pieniędzy dosyć. Wreszcie, gdyby ich zabrakło, znajdę sposób wydobycia ich bez oburzenia ludu. Jeżeli przyjdzie do wojny, opromieni ona panowanie twoje, Najjaśniejszy Panie i pozwoli nam rozszerzyć granice.
— Żebyśmy kochany książę, wewnątrz chociaż byli spokojni; żeby można wynaleźć sposób na usunięcie tych dokuczliwych starć domowych.
— W kraju zupełny przecie spokój panuje — odpowiedział minister, udając, że nie wie o co chodzi.
— Wiesz dobrze, że tak nie jest, kochany książę. Jestem przekonany o twojem do mnie przywiązaniu, wiem, że cokolwiek zdziałasz, jest z korzyścią dla mnie. Ale wiesz także, mój drogi, że mam pewne swoje słabości; osoby, które kocham i nawzajem jestem kochany są ciągle z tobą w niezgodziel... Proszę cię, książę, uczyń to dla mnie, zapewnij mi spokój.
— Najjaśniejszy Panie, nie ode mnie bynajmiej zależy spokój Waszej Królewskiej Mości.
— To bądź dziś ze mną na obiedzie.
— W Wersalu, Najjaśniejszy Panie?
— Nie, w Luciennes.
— Bardzo żałuję, Najjaśniejszy Panie, ale muszę dziś koniecznie powrócić do domu, do rodziny mojej; tyle tam serc cierpi i niepokoi się o mnie od wczoraj.
— Czy sądzisz, że tam, dokąd cię zapraszam, nie niepokoją się również? — Król westchnął. — Pamiętasz, jak żyliśmy spokojnie za czasów tej biednej margrabiny, jak zgadzaliśmy się wszyscy troje?
— Pani de Pompadour była kobietą wyższych pojęć, obdarzona była zmysłem politycznym, dbała o sławę i powagę Majestatu.
— Zanadto mieszała się do polityki i wszyscy jej to za złe mieli.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Ta, przeciwnie, jest cicha i łagodna, nie wdaje się w sprawy, państwa, nie wymaga aby ścigać tych nawet, którzy ją obrzucają obelgami ustnemi lub piśmiennemi... No, książę, proszę cię, pójdź dziś ze mną i pogódź się z panią Dubarry.
— Możesz, Najjaśniejszy Panie, zapewnić panią hrabinę Dubarry, że uważam ją za najładniejszą kobietę, za osobę najgodniejszą przywiązania Waszej Królewskiej Mości, ale...
— Ale co, książę?
— Ale jestem tego przekonania, że o ile w obecnej chwili Najjaśniejszy Pan potrzebny jest krajowi, o tyle daleko więcej potrzebuje dobrego ministra, aniżeli najpiękniejszej kochanki.
— Nie mówmy więc już o tem, kochany książę, i pozostańmy nadal dobrymi przyjaciółmi. Wyświadcz mi jednak choć tę jedną łaskę i wpłyń na panią de Grammont, aby przestała intrygować przeciw Dubarry, bo naprawdę, te kobiety mogą nas nareszcie poróżnić.
— Pani de Grammont zanadto stara się o względy Waszej Królewskiej Mości i w tem cała jej wina.
— Postępowaniem swojem szkodzi hrabinie, a mnie się naraża.
— Pani de Grammont wyjeżdża, Najjaśniejszy Panie, będziemy więc mieli niebawem mniej o jednego wroga.
— Nie to miałem na myśli. Ale wiesz, książę, pracowaliśmy dziś tak zawzięcie z sobą, jak Ludwik XIV z Colbertem. Zaczyna mi już głowa ciężyć. Słuchaj, kochany książę, czy ty jesteś filozofem?
— Jestem najżyczliwszym sługą Waszej Królewskiej Mości.
— Jesteś nieocenionym, mój książę; podaj mi, proszę cię, rękę, bo czuję zawrót głowy.
Książę spełnił z pośpiechem żądanie, wiedział, że zobaczą go z królem jego nieprzyjaciele, zebrani w galerji i gdy on tyle przecierpiał od rana, niechże oni teraz pocierpią chociaż trochę.
Ludwik XV, opierając się silnie na ramieniu księcia de Choiseul, przeszedł galerję, śmiejąc się i żartując ze swoim ministrem i nie zwracając żadnej na to uwagi, iż pan Dubarry strasznie pobladł, a Richelieu poczerwieniał.
Pan de Choiseul uważał dobrze na wszystko, mijał z podniesioną głową dworzan, którzy rano tak go unikali, a w tej chwili radziby zbliżyć się do niego.
Przy końcu galerji król zatrzymał się i rzekł zwracając się do księcia:
— Poczekaj chwilę, kochany de Choiseul, zabiorę cię z sobą do Trianon. A nie zapomnij tego, co ci powiedziałem.
— Każde słowo twoje, Najjaśniejszy Panie, wyryło się głęboko w mojem sercu — dobitnie odpowiedział minister.
Król zniknął za drzwiami.
Marszałek de Richelieu pierwszy podszedł do ministra, uścisnął go za rękę i powiedział:
— Szczerze raduję się, widząc jak rzeczy stoją.
— Serdecznie dziękuję — odparł książę, doskonale powiadomiony o wszystkiem.
— Co jednak znaczyła ta pogłoska?
— Król uśmiał się z niej serdecznie.
— Mówiono o jakimś liście...
— Ludwik XV zażartował sobie — odpowiedział de Choiseul, rzucając ukośne wejrzenie na Jana, który mienił się w oczach.
De Choiseul wyszedł z galerji.
Richelieu podszedł znów do hrabiego Dubarry.
— Niesłychane jakieś dzieją się rzeczy? — powiedział.
Król schodził właśnie ze schodów, rozmawiając z księciem de Choiseul.
— Zakpili z nasi... — rzekł Richelieu do Jana.
— Dokąd oni jadą?
— Do małego Trianon, gdzie się z nas będą wyśmiewali.
— Do pioruna!... — mruknął Jan. — A! przepraszam, panie marszałku.
— Ja teraz biorę się do roboty, może mnie lepiej się uda niż hrabinie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.