Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXVIII
PRZYPOWIEŚĆ

W tym samym gabinecie, w którym kilka dni temu widzieliśmy wicehrabiego Jana Dubarry, spożywającego czekoladę w tak nadzwyczajnej ilości, pan marszałek de Richelieu siedział z panią Dubarry przy zastawionym stoliku.
Hrabina, targając za uszy Zamora, wyciągała się coraz wygodniej na kanapie, a stary dworak admirował piękne pozy ponętnej istoty.
— Hrabino, hrabino — mówił, przymilając się, niby stara kokietka, — potargasz główkę, loczek ci się już rozpuścił i gubisz pantofelek, hrabino.
— Proszę cię, mój książę, nie uważaj dziś na nic — rzekła Dubarry, wyrywając cały promień włosów z głowy Zamora i układając się jak najwygodniej na kanapie.
Zamor jęknął z bólu. Hrabina wzięła ze stołu garść cukierków i włożyła mu do kieszeni. Ale rozdrażniony murzynek wyrzucił je na podłogę.
— A! ty, łotrze! — zawołała hrabina, kopiąc go nogą poniżej krzyża.
— Łaski, hrabino! gotowaś go zabić, na honor!...
— Pozabijałabym dziś z przyjemnością wszystkich, których nie lubię; czuję, że jestem bez litości.
— Czy może i ja mam nieszczęście nie podobać ci się, hrabino?
— Gdzież tam, przeciwnie, książę, jesteś moim starym przyjacielem i jako takiego kocham cię bardzo; ale... no, jestem szalona.
— Może ta choroba udzieliła ci się od tych, których doprowadzasz do szaleństwa, hrabino.
— Daj pokój, książę! drażnisz mnie tylko temi bezmyślnemi komplementami.
— Zaczynam przypuszczać, hrabino, że nie jesteś szaloną, ale niewdzięczną.
— Nie, mój książę, nie jestem ani szaloną, ani niewdzięczną, jestem tylko rozgniewaną.
— Doprawdy?
— Czy to cię dziwi, książę?
— Wcale nie, hrabino, uważam to za zupełnie słuszne.
— Wiesz, książę, że tego znieść w tobie nie mogę.
— Czego hrabino nie znosisz we mnie?... Jestem stary, ale jednak postarałbym się poprawić.
— Gniewa mnie, że się nie domyślasz powodu mego rozdrażnienia.
— Owszem, hrabino.
— Powiedz mi zatem.
— Zamor stłukł piękną twą chińską zastawę.
Niewidzialny uśmiech przemknął po ustach kobiety. Zamor spuścił głowę, obawiając się wybuchu swej pani, bolesnych szczutków i razów.
— Tak jest, książę, odgadłeś powód mego gniewu, jesteś w istocie wielkim politykiem.
— Zawsze mi to przyznawano — rzekł Richelieu ze skromną miną.
— Dałeś mi pan niezbity dowód swej domyślności, odgadłeś odrazu....
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Doprawdy? Czegóż się, książę, jeszcze domyślasz?
— Domyślam się, że czekałaś wczoraj wieczór na króla, hrabino.
— Cóż stąd?
— A on nie przyszedł.
Hrabina zaczerwieniła się i oparła na łokciu.
— A jednak przyjeżdżam dziś z Paryża — ciągnął dalej książę.
— Cóż z tego?
— Mógłbym nic nie wiedzieć o tem, co się tu dzieje! a jednak...
— Książę, mój drogi książę, proszę cię, mów wyraźnie.
— Łatwo ci to powiedzieć, hrabino, ale pozwól mi wypocząć. Co ja to mówiłem?...
— Powiedziałeś książę: a jednak....
— Tak, tak przypominam sobie, a jednak nietylko wiem, że król tu nie był, ale wiem nawet, dlaczego nie był.
— Zawsze byłam tego przekonania, że książę jesteś czarownikiem, brak mi tylko było dowodów.
— Gotów ci jestem przedstawić je, hrabino.
Dubarry, która przywiązywała do tej rozmowy daleko więcej wagi, niżeli chciała dać poznać po sobie, puściła w tej chwili głowę murzynka, którego włosami dotąd się zabawiała.
— Proszę cię o nie, książę, bardzo proszę.
— Jakto, przy panu gubernatorze? — zapytał.
— Wynoś się stąd, Zamor! — rzekła hrabina do murzyna, a ten uradowany, jednym susem znalazł się w przedpokoju.
— Nakoniec jesteśmy sami — rzekł Richelieu — a teraz czy mam ci wszystko powiedzieć, hrabino?
— Co ci też mogła przeszkadzać ta małpa, mój książę?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, hrabino, nie lubię rozmawiać przy kimś.
— No, tak, przy kimś, ale czyż Zamor ma być uważany za kogoś?...
— Zamor, hrabino, nie jest ani ślepym ani głuchym, ani też niemową, jest zatem kimś. A ten, kto ma oczy, uszy i język, może zawsze zdradzić, jakkolwiek niskie byłoby jego położenie towarzyskie. Tak wyłożywszy ci moją teorję, hrabino, mówię dalej...
— Czekam z niecierpliwością; sprawisz mi prawdziwą przyjemność, książę.
— Wątpię, aby to, co powiem, sprawiło ci przyjemność, hrabino, ale mniejsza o to, mówię tedy dalej. Król był wczoraj w Trianon.
— W wielkiem, czy małem?
— W małem. Następczyni tronu chodziła z nim ciągle pod rękę.
— A...
— Księżna, jak wiadomo, jest pełna wdzięku....
— Niestety!
— Pieściła go, mówiła mu, to kochany papo, to dziadziu, a Ludwik XV, mający serce złote, nie mógł się oprzeć pokusie. Po przechadzce nastąpiła kolacja, po kolacji grano w karty. Dosyć, że...
— Dosyć, że — niecierpliwie zawołała hrabina — król nie mógł przyjść do mnie. To chciałeś powiedzieć, książę?
— Niestety! to, hrabino. — Nic dziwnego, król znalazł tam wszystko, co lubi.
— Tego nie mówię, broń Boże, król tam znalazł tylko pewną przyjemność.
— To jeszcze gorzej, mój książę... Królowi nic więcej nie trzeba nad rozmowę, kolację i grę w karty. Z kimże grał wczoraj?
— Z panem de Choiseul.
Hrabina skrzywiła się.
— Może wolisz, żebym ci o tem nie mówił, hrabino?
— Przeciwnie, proszę cię, mów o wszystkiem, mój książę.
— Masz, hrabino, tyle odwagi co dowcipu. Trzeba zatem zaczynać walkę z bykiem, chwytając go za rogi, jak mówi przysłowie hiszpańskie.
— Tego przysłowia... nie darowałaby ci, mój książę, pani de Choiseul.
— Mówiłem zatem, że pan de Choiseul grał z królem tak szczęśliwie, tak zręcznie...
— Że go ograł?
— Przeciwnie, że dał wygrać królowi tysiąc luidorów w pikietę. Król, jak wiadomo, gra bardzo słabo, a zapala się ogromnie.
— A! ten Choiseul! ten Choiseul! — westchnęła pani Dubarry.
— A pani de Grammont czy także należała do wczorajszego zebrania?
— Właśnie jest teraz na wyjezdnem.
— Księżna de Grammont?
— Tak jest, choć właściwie popełnia niedorzeczność.
— Jakto?
— Jest bardzo niezadowolona z tego, że jej nikt nie wypędza i skazuje się sama na wygnanie.
— Dokąd wyjeżdża?
— Na prowincję.
— Aby tam intrygować.
— Naturalnie. Cóż mogłaby robić innego? Przed wyjazdem chciała pożegnać następczynię i dlatego była wczoraj w Trianon.
— W wielkiem?
— Małe jeszcze nieumeblowane.
— Następczyni, otaczając się ciągle rodziną Choiseul’ów, dowodzi jasno, do jakiego zamierza należeć stronnictwa.
— Nie przesadzajmy w niczem, hrabino. Jutro księżna de Grammont wyjeżdża.
— Król zaś bawił się dobrze, pomimo, że mnie tam nie było! — zawołała Dubarry z pewnem oburzeniem, ale i z trwogą w głosie.
— Tak jest, niestety! hrabino. Jakiż z tego wyprowadzamy wniosek?
— Że, książę, jesteś o wszystkiem doskonale powiadomiony.
— I to już wszystko?
— Dokończże, proszę.
— Jestem tego zdania, że trzeba koniecznie dołożyć wszelkich starań, aby wyrwać króla ze szponów Choiseul’ów.
— Niestety!
— Mówię tylko o sobie, nikogo nie myślę wciągać do tej sprawy.
— Jakto, nawet przyjaciołom nie pozwolisz sobie dopomagać? Sądziłem, hrabino, że zechcesz mi dać udział w tej sprawie.
— Książę tedy chcesz zaliczać się do moich przyjaciół?
— Zdaje mi się, żem ci to już powiedział, hrabino.
— To nie dosyć.
— Zdaje mi się, że dałem ci dowód mojej przyjaźni.
— A zechcesz mi pomagać?
— Ze wszystkich sił hrabino, ale...
— Ale co?
— Będzie to bardzo trudna robota.
— Czyż ci Choiseul’owie zakorzenili się tak głęboko?
— Bardzo głęboko, hrabino.
— Jesteś, książę, tego pewny?
— Jak najpewniejszy, hrabino.
— Więc, wbrew bajce Lafontaine’a, dla tego dęba ani wichru już niema, ani burzy niebezpiecznej?
— Jako minister jest to człowiek genjalny.
— A! mój książę, wyrażasz się jak encyklopedyści!
— Przecie należę do akademji.
— Tak mało!...
— Masz słuszność, hrabino, właściwie akademikiem jest mój sekretarz, a nie ja. Niemniej jednak obstaję przy swojem zdaniu.
— Że pan de Choiseul jest genjalny?
— Tak, hrabino.
— Gdzież są jednak dowody tego jego wysokiego uzdolnienia, tego genjuszu?
— Tak oto oplątał króla tą sprawą angielską i parlamentarną, że bez niego już sobie wcale rady dać nie może.
— Ależ on sam drażni parlament przeciw królowi.
— W tem też jego rozum i zdolności.
— Anglików popycha do wojny.
— Naturalnie, pokójby go zgubił.
— To nie genjusz, mój książę.
— A więc cóż to takiego?
— Zdrada stanu.
— Trzeba być genjalnym, aby ją umieć przeprowadzić.
— W takim razie znam kogoś, równie zręcznego w tej sztuce.
— Wątpię.
— Przynajmniej w stosunku do parlamentu.
— To rzecz główna.
— Ten ktoś jest powodem wzburzenia w parlamencie.
— Nie domyślam się, ktoby to był.
— Nie znasz go, książę?
— Daję słowo, że nie.
— Należy jednak do twojej rodziny, książę.
— Miałżebym genjalnego człowieka w mojej rodzime? Chyba chcesz mówić hrabino o moim stryju kardynale?
— Nie książę, mówię w tej chwili o księciu d’Aiguillon, twoim siostrzeńcu.
— Pan d’Aiguillon; a, prawda, to on poruszył sprawę la Chalotais. Ładny to chłopiec, w istocie wcale nieźle mu się udało. Wiesz co, hrabino, gdyby tak jaka rozumna kobieta wzięła pod swój kierunek jego zdolności...
— Wyobraź sobie książę, że ja dotąd nie znam księcia d’Aiguillon.
— Czy być może, nie przedstawiono ci go dotąd, hrabino?
— Nie znam go nawet z widzenia.
— Odkąd zaczęłaś panować, hrabino, d’Aiguillon prawie ciągle bawi w Bretonji. Boją się o niego, odwykł od słońca, jak cię zobaczy, hrabino...
— Powiedz mi, książę, jak salonowiec, człowiek wysokiego rodu, wytrzymać może w parlamencie?
— Bawi się, jak może, burzy kolegów przy każdej sposobności, bo też, prawdę powiedziawszy, szalone nudy w tej Bretonji. A to człowiek nadzwyczaj czynny; mógłby prawdziwe oddać usługi królowi, poskromiłby z pewnością butę tych panów. Jest on jeszcze prawdziwym, rasowym Richelieu, pozwolisz więc hrabino, że go przyprowadzę, skoro się tylko pokaże.
— Czy ma zamiar wkrótce przybyć do Paryża?
— Alboż ja wiem, co on zamyśla, czy chce się na długo zagrzebać w tej swojej Bretonji? Może przyjedzie za miesiąc, może dziś jeszcze.
— Marszałek śledził uważnie, z pod oka, jakie wrażenie na twarzy hrabiny wywarły ostatnie jego wyrazy.
Po chwili milczenia odezwała się Dubarry:
— Wracamy tedy do naszej rozmowy?
— Jak sobie życzysz, hrabino.
— A na czem stanęliśmy?
— Na tem, że królowi czas przyjemnie schodzi w Trianon, w towarzystwie pana de Choiseul.
— I że tego Choiseul’a pozbyć nam się wypada.
— To jest, że radabyś pozbyć się go, hrabino?
— Zdaje mi się, że jeżeli go się nie pozbędę, umrę z wściekłości; czy zechcesz, książę, dopomagać mi w tej sprawie?
— W polityce nazywa się to czynić propozycję.
— Nazwij, książę, tę rzecz, jak ci się podoba, proszę tylko, odpowiedz mi kategorycznie.
— Co za brzydki wyraz w tak ładnych usteczkach.
— Czy to nazywasz, książę, odpowiedzią?
— Nie, to wstęp do odpowiedzi.
— A odpowiedź już jest przygotowana?
— Zaczekaj, hrabino.
— Wahasz się książę?
— Nie.
— A zatem słucham.
— Lubisz przypowieści, hrabino?
— To taka starzyzna.
— Słońce jest jeszcze starsze, a jednak dotąd nie wymyślono nic, coby je mogło zastąpić.
— Zgoda na przypowieść, tylko proszę, ażeby była dość przezroczysta.
— Jak kryształ.
— A więc...
— Słuchasz mnie, piękna pani?
— Słucham.
— Przypuśćmy tedy — w przypowieściach zawsze coś przypuszczać potrzeba...
— Ach! jakże nudny jesteś dziś, książę.
— Wcale tego nie myślisz, hrabino, jestem pewny, że nigdy z większą nie słuchałaś nikogo uwagą.
— Przepraszam; mów dalej, książę.
— Przypuśćmy zatem, że, spacerując po ogrodzie w Luciennes, spostrzegasz prześliczną śliwkę z tego gatunku renklod pół-czerwonych, które tak pasjami lubisz. Śliwka jest bardzo wysoko, buja się na samym wierzchołku drzewa. Cóż wtedy robisz, hrabino?
— Potrząsam drzewem.
— Tak, ale napróżno, drzewo jest duże, grube korzenie jego są silne, chcąc nim wstrząsnąć, kaleczysz sobie tylko śliczne białe rączki ostrą korą Rozdrażniona, kręcisz tedy główką i powtarzasz: Jakżebym chciała widzieć tę śliwkę na ziemi i gniewasz się...
— Inaczej być nie może, mój książę.
— Oto się wcale nie sprzeczam.
— Słucham dalej przypowieści, książę, i znajduję ją bardzo zajmującą.
— Wtem spostrzegasz hrabino, twego przyjaciela, księcia de Richelieu, który przechadza się zamyślony.
— O czem?
— Cóż za pytanie! Myśli o tobie, hrabino; wołasz go i powiadasz doń srebrzystym swoim głosikiem: — Ach! książę! gdybyś wiedział!...
— Dobrze, cóż dalej? Jestem kobietą, istotą słabą i nie mogę sobie z czemś poradzić, ale ty, mężczyzna, jesteś z pewnością silniejszy, potrząśnij no, proszę cię, tem drzewem, tak, żeby ta przeklęta śliwka spadła na ziemię. Czy nie tak, hrabino?
— Tak jest, mój książę, już ja sobie mówiłam w myśli to, co mi głośno w tej chwili powtórzyłeś, teraz chciałabym wiedzieć, jaką na to otrzymałam odpowiedź?
— Odpowiedź moją?
— Tak, książę?.
— Moja odpowiedź była taka: „Łatwo to powiedzieć, hrabino, ale to drzewo jest twarde, mocne, moje ręce są wprawdzie stare i nie takie piękne, jak twoje, hrabino, ale ja dbam o nie, bo nie mam innych.
— Dobrze, dobrze mój książę, rozumiem, proszę, opowiadaj mi dalej bajeczkę.
— Mówię ci, książę...
— Srebrzystym głosikiem.
— Naturalnie.
— Mów, mów, księżno.
— Mówię tedy: Mój książę, przestań patrzeć się obojętnie na tę śliwkę, zechciej mieć na nią wraz ze mną apetyt, a jeżeli pomożesz mi ją strącić z drzewa, to...
— To co, hrabino?
— Podzielimy się nią, mój książę.
— Doskonale! — zawołał Richelieu, zacierając ręce.
— Podoba ci się zakończenie bajeczki, książę?
— Znakomite! Dotąd nie spotkałem nikogo, ktoby tak pięknie umiał kończyć cudze opowiadania.
— Będziesz zatem, książę, trząsł drzewem?
— Obydwoma rękami, ze wszystkich sił.
— A ta śliwka, czy to doprawdy renkloda?
— Nie wydaje mi się tak bardzo prawdziwą.
— Cóż to więc było?
— Zdaje mi się, że tam na tem drzewie zawieszono tekę ministerjalną.
— Więc podzielimy się teką.
— Nie, hrabino, co ci tam po tej skórze; to dla mnie samego zostanie; z tego drzewa spadnie zarazem tyle pięknych rzeczy, że wybór będzie trudnym, hrabino.
— A więc, książę, rzecz ułożona?
— Zostanę ministrem na miejsce Choiseul’a?
— Jeżeli cię król zatwierdzi... jeżeli zechce...
— Król chce wszystkiego, co ci się tylko podoba, hrabino.
— Nie zawsze, mój książę, Choiseul jest ciągle na stanowisku, choć wiesz, jak sobie tego nie życzę.
— Mam nadzieję, że król zechce przypomnieć sobie swego dawnego towarzysza.
— Broni?
— Tak, hrabino, broni; nietylko na wojnie grożą ludziom niebezpieczeństwa.
— A dla księcia d’Aiguillon, niczego książę nie żądasz.
— Będzie on sam umiał się dopomnieć o swoje.
— Teraz na mnie kolej.
— Kolej, na co?
— Aby stawiać warunki.
— Proszę.
— Cóż ja dostanę?
— A czego żądasz?
— Wszystkiego.
— Słusznie.
— A co otrzymam?
— Cóż za pytanie! Ale będziesz zadowoloną i nie zażądasz nic więcej, hrabino?
— Owszem, zażądam jeszcze czegoś w dodatku.
— Czegóż to takiego?
— Znasz książę pana de Taverney?
— To przyjaciel mój od lat czterdziestu.
— Ma syna?
— I córkę.
— Tak właśnie.
— Cóż dalej?.
— Na teraz nic. To, czego mam żądać od ciebie, książę, przyjdzie w swoim czasie.
— I owszem.
— Zrozumieliśmy się, książę?
— Jak najdokładniej, hrabino.
— Ugoda podpisana?
— Zaprzysiężona.
— Wywróćże mi to drzewo, mój książę.
— Mam na to sposoby.
— Jakie?
— Mego siostrzeńca.
— A więcej kogo?
— Jezuitów.
— Aha!
— Mam śliczny planik w pogotowiu.
— Czy można wiedzieć jaki?
— Niestety! hrabino...
— Tak, tak, masz słuszność, książę.
— Wiesz, hrabino, że tajemnica...
— Jest koniecznym warunkiem osiągnięcia celu. Czy dobrze zakończyłam?
— Jesteś nieocenioną, hrabino.
— Ale ja, ze swej strony, będę także potrząsała drzewem.
— I owszem! czyń co możesz, hrabino, pomoc twoja jest zawsze pożądana.
— Mam także pewne sposoby.
— Które uważasz za dobre?
— Wypróbowane.
— Jakież? jeżeli wolno...
— Zobaczysz, książę, albo raczej widzieć tego nie będziesz.
— Cóż to takiego?
— Nic; mówię, że tego nie zobaczysz — figlarnie śmiejąc się, dodała Dubarry, a równocześnie pociągnęła do dołu atłasowe spódniczki, które wśród zapału dyplomatycznej rozmowy trochę zanadto poszły w górę.
Książę zaczął się śmiać serdecznie, wstał i gotował się do wyjścia, gdy rozległ się hałas nadjeżdżających karet dworskich i okrzyki: „Niech żyje król“!
— Kiedy książę myślisz zacząć pracować?
— Jutro, hrabino. A kiedy pani zacznie trząść drzewem.
— Natychmiast — rzekła, hrabina, patrząc przez okno....
— Wyjdź, książę małemi schodkami i czekaj na mnie w podwórzu; za godzinę dam ci odpowiedź.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.