Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII
WICEHRABIA JAN

Młody porucznik żandarmów delfina, gdyż on to był właśnie, zeskoczył z konia, zauważywszy dziwną scenę, która wywołała zbiegowisko dzieci i kobiet, dokoła stacji pocztowej w la Chaussée.
Pocztmistrz, ujrzawszy Filipa, rzucił się ku niemu, jako ku nieoczekiwanemu obrońcy, zesłanemu przez Opatrzność.
— Panie oficerze! — zawołał patrzaj-no pan co się tu dzieje?
— Co? — odrzekł zimno Filip — powiedz mi pan z łaski swojej.
— Chcą mi przemocą zabierać konie, przygotowane dla jej wysokości, księżny delfinowej.
Filip spojrzał, jak człowiek, któremu prawią rzeczy, niepodobne do wiary.
— Kto chce zabierać konie? — zapytał.
— A ten oto pan — powiedział pocztmistrz i wskazał na wicehrabiego Jana.
— Ten pan? — powtórzył Filip.
— No ja — oświadczył niedbale wicehrabia.
— Alboś pan zatem nie przy zdrowych zmysłach, albo też nie jesteś szlachcicem — rzekł Taverney.
— Ani jedno, ani drugie, kochany poruczniku, głowę mam, a przed chwilą wysiadłem z karety królewskiej.
— Jakto! i pomimo tego ośmielasz się pan żądać koni Jej Królewskiej Mości?
— Jest ich sześćdziesiąt tutaj, a Jej Wysokość potrzebuje tylko ośmiu; jeżeli wezmę trzy pierwsze lepsze, niepodobna, abym natrafił na te akuratnie, które miały służyć delfinowej.
— Wszystko to prawda, ale i to także prawda, iż te konie, od pierwszego do ostatniego, należą do dworu i nikomu ich tknąć nie wolno.
— Ja, poruczniku, jestem innego zdania — oświadczył wicehrabia — i zapewniam cię, że przy tem zdaniu pozostanę. Cóż to, czy mam iść piechotą, ja, gdy błazny lokaje paradować będą czwórkami? Niechaj do wszystkich djabłów przestaną kpy na trzech koniach, to zupełnie na przeprząg wystarczy.
— Jeżeli lokaje paradują czwórkami — powiedział Filip, dając znak ręką, aby się wicehrabia nie upierał — to dlatego, że taka jest wola królewska. Każ pan swemu służącemu odprowadzić te konie na miejsce.
Słowa te, wymówione grzecznie, ale stanowczo, nie mogły wywołać nic innego, jak tylko odpowiedź podobną.
— Byłbyś w prawie, kochany poruczniku, przemawiać w ten sposób, gdyby do atrybucyj pańskich należała opieka nad temi zwierzętami; o ile jednak wiem, do straży królewskiej nie należą dotąd obowiązki masztalerzy. Zamknij pan oczy, każ ludziom swoim uczynić to samo i... szczęśliwej drogi!
— Mylisz się, łaskawy panie, nie piastuję godności masztalerza, ale to, co robię w tej chwili, do mnie należy, bo Jej Wysokość mnie osobiście poleciła czuwać nad przeprzęgami.
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział Jan — pozwól sobie jednak powiedzieć, mój panie oficerze, że podjąłeś się nędznej roli, i jeżeli ta młoda dama zaczyna w ten sposób traktować naszą armję...
— O kim pan mówisz w ten sposób? — przerwał Filip.
— O kimżeby! o Austrjaczce.
Młody oficer zbladł jak chusta.
— Jak śmiesz?... wrzasnął.
— Nietylko śmiem mówić, ale i czynić także — odparł zuchwale Jan. — Hej, Patrycy, zaprzęgaj, mój przyjacielu, a spiesz się, bo mi pilno...
Filip schwycił konia za uzdę.
— Panie — odezwał się głosem spokojnym — zrobisz mi zapewne tę przyjemność i objaśnisz, kto jesteś, wszak prawda?
— Czy zależy panu na tem?
— Bardzo.
— Zatem, wicehrabia Jan Dubarry.
— Jakto! jesteś pan bratem?...
— Tej, która jutro każe cię wpakować do Bastylji, mój panie oficerze, jeżeli choćby jeszcze jedno słowo piśniesz.
Powiedziawszy to, wicehrabia rzucił się do powozu.
Filip zbliżył się do drzwiczek.
— Panie Janie Dubarry, wyświadczysz mi, jestem pewny, ten honor, że natychmiast wysiądziesz.
— A zapewne, mam właśnie czas na to — odpowiedział wicehrabia, ciągnąc drzwiczki do siebie.
— Jeżeli pan nie uczynisz tego w tej chwili — krzyknął Filip — to daję słowo honoru, że pana szpadą poczęstuję.
I wyciągnął szpadę z pochwy.
— Co to! — zawołała Chon — ależ to napaść, morderstwo! Daj pokój, Janie, ustąp, wyrzeknij się tych koni.
— Ośmielasz się grozić, młodzieńcze! — ryknął wicehrabia, chwytając za swoją szpadę, leżącą na przedniem siedzeniu.
— Po groźbie nastąpi kara, jeśli jeszcze sekundę, jedną sekundę choćby zechcesz się pan opierać, rozumiesz pan?... — powiedział oficer i wzniósł ostrze w górę.
— Wcale stąd nie wyjedziemy — szepnęła Chon do ucha Janowi — jeżeli nie potrafisz ująć tego pana łagodnością.
— Ani uprzejmość, ani gwałt nie powstrzymają mnie od spełnienia powinności — rzekł, kłaniając się grzecznie Filip, posłyszawszy polecenie młodej kobiety — poradź pani uległość temu panu, albo w imieniu króla, którego reprezentuję, zabiję go, jeżeli zechce walczyć ze mną, lub każę aresztować, jeżeli nie przyjmie wyzwania.
— Oświadczam panu po raz dziesiąty, że pomimo stawianych mi przeszkód, pojadę — zawył wicehrabia, wyskakując z karety.
— Zobaczymy — odparł Filip, stając w pozycji obronnej.
— Panie poruczniku — odezwał się brygadjer, dowodzący sześciu ludźmi eskorty Filipa — panie poruczniku, czy potrzeba?...
— Stać w miejscu — zawołał porucznik, — to sprawa osobista. Jestem panie wicehrabio, na pańskie rozkazy!
Panna Chon lamentowała; Gilbert byłby rad, aby kareta stała się głęboką, jak studnia, aby mógł się lepiej ukryć.
Jan zaatakował. Był to widocznie gracz w robieniu bronią, ale złość go zaślepiała. Filip wydawał się także mistrzem fechtunku.
Wicehrabia zrywał się, nacierał, skakał to w prawo, to w lewo, a krzyczał i rzucał się, jakby dowodził oddziałem.
Filip przeciwnie, z zębami zaciśniętemi, z okiem rozszerzonem, stał spokojny i nieruchomy, jak statua, obserwując ruchy przeciwnika.
Zamilkli wszyscy, nawet panna Chon.
Upłynęło już kilka minut, wszystkie podejścia, okrzyki, cofanki pana Jana spełzły na niczem, Filip niezmieszany badał taktykę przeciwnika.
Naraz wicehrabia krzyknął i w tył odskoczył, jednocześnie krew mu się pokazała na mankiecie i spłynęła po palcach. Filip przebił mu rękę.
— Jesteś pan ranny, wicehrabio — powiedział.
— Czuję to dobrze — zawołał Jan, blednąc i upuszczając szpadę.
Filip podniósł ją i oddał przeciwnikowi.
— Dajmy pokój, szanowny panie — rzekł — i strzeż się pan odtąd popełniania podobnych szaleństw.
— Jeśli je do stu piorunów popełniam — ryknął wicehrabia — to i płacę za nie. Chodź, chodź coprędzej, biedna kochana Chonchon, — dorzucił zwracając się do siostry, która wyskoczyła z karety, aby mu pomóc.
— Przyzna szanowna pani — odezwał się Filip — że nie ja winienem temu, co się stało; żałuję bardzo, iż byłem zmuszony dobywać szpady w obecności kobiety.
Wicehrabia pokazał mu pięść, a on w odpowiedzi wzruszył pogardliwie ramionami.
— A! doprawdy... — zawołał pocztmistrz — oto trzy konie powracają. Courtin! Courtin! — zakładaj je natychmiast do powozu tego pana.
— Ależ, panie... — rzekł pocztyljon.
— Milczeć! — odparł pocztmistrz. — Temu panu bardzo pilno...
Wicehrabia klął na czem świat stoi.
— Bądź pan dobrej myśli, kochany panie — zawołał pocztmistrz — oto konie przybyły.
— Żeby ciebie jasny piorun — mruczał Dubarry — mogły były przyjść przed godziną, obłudniku!
I tupał nogami i przypatrywał się przebitej ręce, którą Chon bandażowała chusteczką. Filip tymczasem dosiadł konia i wydawał rozkazy, jakby nic nie zaszło.
— Odjeżdżajmy bracie, odjeżdżajmy — mówiła Chon, ciągnąc Dubarry’ego do powozu.
— A mój arabczyk? — zawołał tenże — ale mniejsza, niech go djabli porwą — nie mam dziś widocznie szczęścia.
Wsiadł do karety.
— Masz tobie — mruknął, spostrzegłszy Gilberta — teraz znowu nie będę mógł poczciwie nóg wyciągnąć.
— Panie — rzekł młody chłopak — przykro mi bardzo, że panu przeszkadzam.
— No, no, mój bracie — powiedziała Chon, zostaw-no mi w spokoju mojego filozofa.
— Niech sobie idzie na kozioł! — zawołał Jan.
Gilbert poczerwieniał.
— Nie jestem lokajem pańskim — odpowiedział.
— Pątrzaj go! co za figura!... — krzyknął Jan.
—: Wysiądę — powiedział chłopak.
— A to wysiadaj, do stu djabłów — wyrzekł zniecierpliwiony Dubarry.
— Nie, nie! zostań, usiądź naprzeciw mnie, w ten sposób nie będziesz zawadzał memu bratu — rzekła Chon, wstrzymując Gilberta za rękę. A do ucha szepnęła wicehrabiemu:
— On zna tego, który cię zranił.
Radość zajaśniała w oczach Jana.
— Bardzo dobrze, niech zostanie. Słuchaj-no, jak się nazywa ten oficer?... — zapytał.
— Filip de Taverney.
W tej właśnie chwili Filip przejeżdżał obok powozu.
— Aha! jesteś sługusie królewski — zawołał Jan — czujesz się zapewne bardzo dumnym; ale poczekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
— Zobaczymy! — odrzekł Filip niewzruszony.
— Tak, tak, zobaczymy, panie Filipie de Taverney! — zawołał wicehrabia, czekając, jakie wrażenie uczyni na młodym człowieku jego imię i nazwisko, wymówione niespodzianie.
Filip zmieszał się na chwilę, ale zaraz, zdejmując kapelusz, skłonił się grzecznie i powiedział:
— Szczęśliwej podróży, panie Janie Dubarry!
— Niech pioruny biją! — mówił wicehrabia, wykrzywiając się straszliwie — boli mnie łapa, moja Chon kochana, boli okropnie.
— Zawezwiemy na pierwszej stacji doktora, a ten chłopiec musi zjeść nareszcie śniadanie — odpowiedziała Chon.
— A toć i my nic także nie jedliśmy — dorzuci! Jan. — Ten ból djabelski pozbawił mnie apetytu, pić tylko chce mi się strasznie!
— Wypijesz szklankę la Côte?
— Daj, wypiję.
— Pani — rzekł Gilbert — gdybym śmiał uczynić uwagę...
— No, no, i owszem. — Trunki w pańskiem położeniu są bardzo szkodliwe.
— Naprawdę? — zapytał Dubarry, a następnie zwracając się do Chon, dodał:
— Czy to doktór ten twój filozof?
— Nie jestem doktorem, lecz nim będę, jeśli Bóg pozwoli — odpowiedział Gilbert — czytałem jednakże rozprawkę, wydaną do użytku wojskowych, że raniony nie powinien używać żadnych trunków, ani wina, ani kawy.
— Czytałeś? A no dobrze, to nie będę pił.
— Jeżeli pan wicehrabia pozwoli mi chusteczkę swoją, to zmoczę ją w wodzie w tym oto potoku i obwinę mu rękę skaleczoną.
— Zrób tak, zrób, mój kochany, proszę cię o to — powiedziała Chon. — Pocztyljonie! zatrzymaj konie!
Stanęli. Gilbert poszedł zmoczyć chustkę.
— Ten chłopiec nie pozwoli nam pomówić ze sobą swobodnie! — zauważył Dubarry.
— Będziemy mówili naszem narzeczem prowansalskiem.
— Mam wielką ochotę kazać jechać, a jego razem z chusteczką zostawić.
— Daj-no pokój, on może nam być bardzo użytecznym.
— W czem?
— Objaśnił mnie już o paru rzeczach wielkiej wagi.
— A o czem mianowicie?
— Przedewszystkiem, powiedział mi o delfinowej, a przed chwilą wymienił znowu nazwisko twego przeciwnika.
— Niechże sobie jedzie, kiedy żądasz.
Gilbert przyniósł chustkę zmoczoną i przyłożył ją na ranę, co naturalnie sprawiło znaczną ulgę wicehrabiemu.
— Na honor! — rzekł — ten mały miał wielką rację — czuję się daleko lepiej; teraz już i pogadać jestem w stanie.
Gilbert przymknął oczy, lecz nadstawił uszu, zawiódł się jednak w oczekiwaniu.
Chon opowiadała bratu djalektem barwnym, pełnym życia i śpiewnym, jakim mówi lud w Prowancji.
Gilbert nic nie rozumiał i lubo potrafił panować nad sobą, nie mógł utaić wyrazu niezadowolenia. Spostrzegła to panna Chon i na pociechę przesłała mu słodki uśmiech.
Uśmiech ten dał poznać Gilbertowi, że nim nie pogardzają. Toć on, robak ziemny zdobył wdzięczność wicehrabiego, szczycącego się przyjaźnią króla.
Gdyby Andrea mogła go widzieć w tym powozie!
O Nicolinie nie pomyślał wcale.
Brat z siostrą rozmawiali w dalszym ciągu.
— Znów coś nowego! — zawołał nagle wicehrabia, wychylając się oknem i patrząc za siebie.
— Co takiego? — zapytała Chon.
— Koń arabski pędzi za nami!
— Jaki koń arabski?
— Ten, co go kupić chciałem!
— Kobieta jakaś na nim siedzi. Co za przepyszne stworzenie!
— O kim mówisz?... O kobiecie, czy o koniu?
— O kobiecie.
— Zawołaj na nią Chon; ciebie się mniej przestraszy, niżeli mnie. Dam jej tysiąc pistolów za araba.
— A co dasz za nią samą? — zapytała Chon z uśmiechem.
— Gotów jestem zrujnować się dla niej... Wołajże na nią!
— Pani! proszę pani! — zawołała Chon.
Ale młoda dama o czarnych wielkich oczach, otulona płaszczem białym, w nasuniętym na czoło szarym kapeluszu z długiemi piórami, przemknęła jak strzała bokiem drogi, wołając:
Avanti Dżerid! Avanti!
— Włoszka — szepnął wicehrabia — cudowna istota! Gdyby nie ręka, wyskoczyłbym i pobiegł za nią.
— Ja ją znam — odezwał się Gilbert.
— Jesteś chyba kroniką okolicy? Wszystkich znasz!...
— Jak się nazywa ta dama? — zapytała Chon.
— Lorenza.
— Co za jedna?
— Żona czarnoksiężnika.
— Czarnoksiężnika?
— Barona Józefa Balsamo.
Brat i siostra spojrzeli na siebie.
Wzrok siostry mówił:
— A co, czy nie dobrze zrobiłam, żem zatrzymała chłopca?
— Tak, na honor — odpowiedział brat.

KONIEC TOMU DRUGIEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.